Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

piątek, 29 lipca 2016

ŚDM z "boku"...

Wiecie co...
     Tak sobie pomyślałam, że jeśli Bogowie utrzymują ze sobą jakiś kontakt, to Allah powinien teraz zadzwonić do nasze Pana Boga, i szczerze powiedzieć...
     - Wiesz...Zazdroszczę Ci !! Moi Wyznawcy całkiem się pogubili, mordując na potęgę uczciwych, zwykłych Ludzi, a Twoi tańczą i śpiewają...Aż w niebie słychać...
     - Nie martw się Allah !! - odpowiedział by dobrotliwie nasz Ponbóczek...- moi też kiedyś błądzili...Palili na stosach...Prowadzili wojny - ponoć dla mnie...Nawet nawzajem się tępili...Może Twoi też się opamiętają ??
     Allah nic by nie odpowiedział...Smutno by pokiwał głową, a z oczu pociekły by Mu łzy...
     A nasz Bóg ??
     Odłoży słuchawkę, rozsiądzie się w Niebieskim Tronie, a pod sumiastymi wąsami zalśni boski uśmiech...
     Pochmurnie jest, burzowo, więc dmuchnie delikatnie na puchate obłoki i patrzy...
     Patrzy na tłumy młodych Ludzi, którzy co rano spieszą na miejsca zbiórki, żeby dotrzeć do celu wędrówki...Patrzy jak zbierają się tam, jak tańczą, jak śpiewają, i jak uśmiechają się do siebie, chociaż każdy z Nich mówi innym językiem...
     Widzieliście te tłumy ??
Ja widziałam...
     Oczywiście, że nie w Krakusowie, bo to nie miejsce dla matrony w moim wieku (przynajmniej przez kilka najbliższych dni), ale poruszając się w okolicach Zaścianka, widziałam...
     Widziałam, kiedy rano wyruszali pełni energii, maszerując raźnym krokiem na miejsca zbiórek...Widziałam, jak pełni werwy dyskutują ze sobą energicznie...
I widziałam, jak wieczorami, umęczeni całodziennym trudem wracają na miejsca noclegu...Może trochę mniej energicznie, ale równie uśmiechnięci jak o poranku...
I wiecie co...
     Nie dziwię się Panu Bogu, że uśmiecha się pod wąsem, bo i mnie uśmiech bezwiednie na usta wypływa...
     Mijane posesje udekorowane flagami...Okoliczne szkoły udekorowane flagami...
     Pan N. prowadził, a ja opisywałam Mu okolicę...
Brazylia...Włochy...Węgry...A tej flagi nie znam...
     Czasem musieliśmy stanąć w korku, żeby przepuścić barwny Tłum...
     Dopiero ma widok radiowozu towarzyszącego Pielgrzymom, twarze poważniały...
Smutny znak czasów...
Swobodna radość pod dozorem...
     Bardzo starałam się uśmiechać do Policjantów...Lekkiego życia przez ten tydzień nie mają...
     Z całych sił trzymam kciuki, żeby wszystko skończyło się bezpiecznie...Żeby Wszyscy wrócili szczęśliwie do swoich domów...
     Małopolska jest teraz jak Świat w pigułce...
     Kraków jest jak Wieża Babel...
     A kiedy patrzę na te radosne Tłumy i słyszę, ile to kasiory nas kosztowało, ile trudu, ile starań "niepotrzebnych", to mam ochotę porządnie walnąć pięścią w stół...
     Opanujcie się Ludziska !! Spójrzcie !! Uśmiechnijcie się !!
     Tak powinna wyglądać Młodzież !!
To z Nich kiedyś wyrosną przywódcy naszego Świata...
     I niech to będą radośni, życzliwi Ludzie, a nie marionetki przyczepione sznurkami do "dolara", "euroka", albo "baryłki ropy"...
     Mamy kilka dni bezinteresownej radości ?? 
     To się nimi cieszmy !!   

P.S. Grupa Pielgrzymów z Niemiec przywiozła ze sobą "suchy prowiant", ponieważ u nas rządzi reżim, w sklepach obowiązuje reglamentacja i są problemy z zaopatrzeniem...:o) A jedna z francuskich grup nie chciała skorzystać z wieczornego spaceru (na samą propozycję zareagowała szokiem ciężkim), bo obowiązuje u nas godzina policyjna, a my tysiącami lądujemy w więzieniach...:o)
     "Gratuluję" zachodnim mediom !! Takiego prania mózgów to u nas nie było nawet w "komunie"... 

środa, 27 lipca 2016

Jak Penelopa...

     O tak...
     Wiernam jak ta mitologiczna Postać...
I nie o wierności małżeńskiej dzisiaj będzie, bo to samo przez sie się rozumie, ale o wierności pewnej Firmie...
Od lat...
Żeby nie powiedzieć, że od dziesięcioleci...
W tym względzie, skostniała jestem jak "beton"...
     Zmieniali się Właściciele tej Firmy, zmieniały się realia rynkowe, a ja trwam...
     Powinnam nawet napisać, że Nokia to moja "miłość", bo przecież po tylu latach, to coś z "miłości" być w naszym związku musi...
Dlaczego ??
     Bo od lat jestem idealnie "kompatybilna" z oprogramowaniem telefonicznym tej statecznej Firmy...
Współpracuje się nam idealnie...
I chociaż miewałam "incydenty" z innymi markami, jak bumerang wracałam do swojej "miłości"...A ostatnio to już chyba lekko przegięłam...
     Od lat blisko dziesięciu pracowałam na modelu E51...
     Do tego stopnia, że kiedy mi się już aparat rozpadał, zażądałam od Pana N., żeby mi z dwóch zrobił jeden...
Robił !!
Przekładał !!
Podmieniał !!
Aż Mu się części zamienne skończyły...
     - Telefon trzeba Ci kupić !! - komunikował Pan N.
     - Nokiśka jeszcze działa !! - oponowałam...
Ślubny z ubolewaniem kiwał głową...
Działa ??
     Włączników już nie ma, bo się gumki ze starości rozsypały...Wyświetlacz uszkodzony...Zawiesza się kiedy chce...Wyłącza się nagle i włączyć ją niepodobna (patrz wyżej- brak przycisków)...Uruchamianie wykałaczką...;o)
     - Działa !!
I żałośnie spoglądałam na Nokiśkę...
No to Pan N. wziął sprawy w swoje ręce i kilka dni temu oznajmił:
     - Wybrałem Ci telefon !! Możesz obejrzeć...
Łaskawca !! ;o)
Trzy dni się "targowałam"...
     A potem ruszyłam do rodzinnego Miasta, bo tylko tam wybrany model mieli na stanie...
1. Nokia - V
2. Podobny rozmiar - V
3. Klawisze przyzwoitych rozmiarów (bom ślepa) - V
4. Czcionka przyzwoitych rozmiarów (patrz wyżej) - V
5. Aparat bez "ustawiania" (patrz pkt.3) -V
6. Kolor czarny lub grafitowy - V
7. Cena "do przełknięcia" - V
     No i, jak wszystkie kryteria sprawdzić mogłam na miejscu (spojrzenie Pani Sprzedawczyni kiedy władowałam aparat do tylnej kieszeni dżinsów, żeby przymierzyć rozmiar - bezcenne), tak aparat postanowiłam sprawdzić gdzie ??
Na Wrzosowisku !!
No i wyszło "lipowato"...
     Nokia radę dała...Zawiodła obsługa !!
     Korzystając przez wiele lat z aparatu w ten sam sposób, okazałam się dla nowego urządzenia "za szybka"...Nokia robiła zdjęcie, a ja już majtałam nią bez opamiętania...
     Tak wyszły róże...



     A tak dalie...


     Potem się trochę opamiętałam, więc truskawki da się rozpoznać...


Smakowały dokładnie tak, jak wyglądają...Cudnie !!
Poziomek nie fotografowałam, bo to się już staje nudne...
     Ale, że sezon wakacyjny sprzyja, więc ruszyłam na zagon ogórkowy...


     I niestety na sesji fotograficznej skończyć się nie mogło, bo nasze "bambaryły" kategorycznie wrzeszczały o zebranie plonu...


     Strasznie mnie duma rozpierała, że z maleńkich nasionek udało mi się cokolwiek wyhodować...A sądząc po rozkwieceniu, to jeszcze niejedną mizerię wsuniemy...
     Obok ogórków prężą się patisony...

 Ufff...
Nawet zalążki już są...
Czyli udało się nam zachować jakąś populację "zapylaczy", bo w zeszłym roku po kwitnieniu, patisonów na Wrzosowisku nie stwierdzono...
     Powoli zaczynam się dogadywać z nowym fonkiem...
Fakt...Czasem spoglądam jeszcze tęsknie na starą Nokiśkę...
     Ale kiedy prześlę na "nową" to...

Leon Zawodowiec
     Leosia, który od wielu lat stanowi znak rozpoznawczy moich fonów, to pewnie poczuję się "jak w domu"...;o)

poniedziałek, 25 lipca 2016

O plaży na Wrzosowisku i panelu jeżynowym...

     To, że Wrzosowisko nie ma dostępu do morza, jest sprawą drugorzędną...Bo kto zabroni posiadać własną "plażę" kilkaset kilometrów od "słonego bajora" ??
No to Pan N. wybudował prawdziwe "Palm Beach" ...


     Fakt, że to dopiero zaczątek bardziej skomplikowanej konstrukcji, która ma na celu podniesienie walorów estetycznych naszego ugoru, ale teraz prezentuje się dokładnie tak...
     Trzy tony rozwłóczonego wokół Orzeszka piasku...
I już zrobiło się "piękniej"...
     Co prawda...Pan N. boleśnie w krzyżach ten pomysł odczuł, ale akurat ten objaw naszego szaleństwa poznaliśmy dokładnie...Każdy pomysł to ból...Czym pomysł bardziej szalony, tym ból większy...
Taki urok...
A że cierpieć lubimy w duecie, to i mnie coś do łepetyny wpadło...
     Zaczęło się od tego, że na południowym stoku jeżyny nijak nie chciały rosnąć...
     Namawiałam...Podsypywałam...Nawoziłam gnojóweczką z pokrzywy...Przycinałam...
Lipa...
     Niektóre nie powiem, jakiś listeczek puściły, jakiś kwiatuszek się ukazał, nawet ze dwa owocki były, a potem lipa...
     Ewidentnie z tymi jeżynami dogadać się nie sposób...
     A że Człowieki z nas wiekowe, więc potrzebowaliśmy impulsu...
     - Jak ciąłem trawę przed Orzeszkiem to takie coś kłujące było...- informował Pan N.
     - Jeżyna !! - wrzasnęłam...
     - Przesadzamy ?? - dociekał Ślubny...
Moje szare komórki były już wówczas daleko...
     Powinnam coś pamiętać...
     Powinnam o czymś wiedzieć...
Momento !!
     Jak kupowaliśmy Wrzosowisko, to wśród tych chaszczorów znalazłam owocki i karmiłam nimi Pana N. ...
     Maliny ?? Poziomki ?? Jagody ?? Jeżyny ??
Gdzie ja się wtedy plątałam ??
     Chyba jakoś koło Rosarium...
I niczym Sherlock Holms, z oczami wbitymi w trawę, ruszyłam szukać...
     - Ty nie pamiętasz czym Cię karmiłam półtora roku temu ?? - pytałam z wyrzutem Ślubnego...
Jego spojrzenie bezcenne...;o)
     - Był październik...To musiały być jeżyny !! A może spóźnione maliny ?? - debatowałam ze sobą na "najwyższym szczeblu"...
     Są !!


Nawet kwitną bezczelnie !!
Tyle, że rosną w totalnie nieodpowiednim miejscu...
     Właściwie, to jakby się nam kosa nie zepsuła, to pewnie w życiu bym maleńkich odrostów nie namierzyła...
     - To co robimy ?? - Pan N. oczekiwał na doprecyzowanie zadań...
     - Muszę je najpierw z tych chaszczorów wydziabać...- oświadczyłam...
No to dziabałam...Dziabałam...Dziabałam...
     I w sumie, jeszcze sporo mi tego dziabania zostało, ale pierwsze efekty już widać...
     Panel jeżynowy...


     Takie stanowisko mają pierwsze cztery wydziabane jeżynki...
A kolejka jest spora...
     Na pohybel oportunistkom z południowego stoku !!
Teraz pozostaje czekać na pierwsze owocki...;o)

sobota, 23 lipca 2016

Inny sort...

Gładka buźka, płynna gadka,
ciepły fotel i posadka,
zawsze rację ma w dysputach,
czasem w cudzych chodzi butach.
Choć właściwie nic nie umie,
wie co dobre i "rozumie",
idzie tam gdzie wiatr zawieje,
bo na profit ma nadzieję.
Chce szacunku, chce poklasku,
grzeje się we fleszy blasku.
Nim się wdrapie na salony,
jest uprzejmy, ugładzony,
obiecuje, nęci, mami,
uczynkami i słowami.
Potem pęka bańka pusta,
jadem się kalają usta,
kłamstwo się za kłamstwem toczy,
mówi je, choć patrzy w oczy.
Nic z opisu nie wynika,
bo to obraz...Polityka.

czwartek, 21 lipca 2016

Dziwna technika zbierania wiśni...

     Prace ziemne, których Autorem jest Pan N. zaowocowały sporych rozmiarów stertą ziemi...
     - Ależ kopiec zbudowałem...- obwieścił Ślubny...- Prawie jak ten Kościuszki...
Fakt...Spory...
     Tyle, że my cierpimy ciągle na brak ziemi, więc ta wejdzie we Wrzosowisko, jak w masło...
     - Kościuszko już kopiec ma...- protestowałam...- Ja bym ten kopiec Antoniemu poświęciła, bo bez Jego wsparcia to byśmy już dawno, marnie zginęli...
Pan N. zaakceptował wybór Świętego...

Kopiec Świętego Antoniego

     A że zbliżał się koniec urlopowania, więc Pan N. przystąpił do porządków, a ja poszłam zbierać płody, żeby po powrocie do Zaścianka zapakować dary Matki Natury w słoiki...
Na popołudnie zaplanowane było zbieranie wiśni...
     Pan N. po zeszłorocznym wypadku wzmocnił drabinę...Zmieniliśmy technikę wspinaczkową...Ale na kruchy pień drzewka i jego wypaczoną budowę wpływ mieliśmy niewielki...
     Pan N. jednocześnie trzymał drzewko (przy pomocy przewieszonej taśmy) i równoważył mój ciężar na drabinie...
Mimo tego drabina chybotała niebezpiecznie, a mnie z napięcia aż stopy drętwiały...
     - Odpocznij !! - zdecydował Pan N., kiedy w wiaderku ledwie przykryłam dno...
     - Żeby chociaż łubiankę zebrać...- rozważałam żałośnie...- Tych z czuba i tak nie zbierzemy...
     Na czubie było 3/4 naszych wiśniowych zasobów, ale drzewko wygięte było pod kątem 60 stopni i nie było szans zebrać ani jednego owocka...
Chyba, że się było szpakiem...
     - Skoro i tak mamy ją ściąć, to może teraz ?? Owoce odzyskamy...- analizował Pan N.- Przemyśl...
Echhh...
     Szkoda mi było tej naszej wisienki...
Ale takie były fakty...
To była raczej stołówka dla szpaków niż źródło owoców dla nas...
     - Nie wyrobimy do zmroku...- rozważałam na głos...
     - Ciąć ?? - czekał na decyzję Ślubny...
     - Tnij !!

     Powykrzywiana korona legła na ścieżce, a ja ruszyłam zabezpieczyć okaleczony pniak...
     - Teraz nie będzie już tobą tak szarpało wisienko...Przypilnujemy odrostów...Uformujemy...- obiecywałam okaleczonemu pniakowi...
     A potem zaczęliśmy obrywać wiśnie na czas...
Ścigaliście się kiedyś z mrokiem ??
Nie było szans na wygraną...
     Sytuację uratował nasz solarek...
Pan N. wyniósł lampkę przed Orzeszka i wyszukiwaliśmy owoców w świetle żarówki...
Zebraliśmy ponad 6 kg ...
     I kompociki będą...I wiśnióweczka...I sok...I konfitury...
     Długo będziemy wspominać naszą pokrzywioną wisienkę...

A ona ma szansę na drugie życie...
Właściwie już je zaczęła...

     Gałęzie po wyschnięciu będą dodawać nam zapachu do ogniska, a może i do wędzarni, którą mamy w planach...
No i cóż...
     Przyszła pora i czas pakować manatki...
Echhh...


wtorek, 19 lipca 2016

Na ratunek dzikim różom...

     Żywotność "Dzikuski" zachwyca nas nieustannie od kilku miesięcy...Trzy suche pędy, które odkryliśmy niespodziewanie i postanowiliśmy dać im szansę...

"Dzikuska" tak się nam zrewanżowała za starania...
     - A co robimy z tą drugą ?? - zapytał Pan N.
Moja zgryzota...
     Drugą dziką różę odkryliśmy dopiero w tym roku i to przez czysty przypadek...
     Rosła dokładnie tam, gdzie rosnąć nie powinna, bo z tym kawałkiem sadu wiążemy poważne plany...
     - Mamy 50% szansy, że przeżyje...- rozważałam...
     - Tam ma 0%...- racjonalnie wyliczał Pan N. ...
     Cztery malusie, kolczaste gałązeczki...Odrosty od sporego pniaczka...
Poprzedni Właściciel rozprawił się z tą różą bez pardonu...
"Dzikuskę" też tak potraktował...
     Najpierw musiałam znaleźć kierunek pędów i rozważyć, w którą stronę idą korzenie...Pan N. wbijał szpadel we wskazywane miejsca...
Powoli odkrywaliśmy tajemnicę dzikiej róży...
     Prawie dwie godziny odkrywania korzeni w gąszczu odrostów śliw i plątaninie orzechowych korzeni...

Prawie metr głębokości...Prawie dwa metry średnicy okręgu...
     I "Dzikus" stanął z "Dzikuską" na straży Wrzosowiska...

Malusi taki...Bezbronny...
     Przy kolejnej wizycie będziemy wiedzieć, czy zbierze swoje wątłe siły...

niedziela, 17 lipca 2016

Prace remontowo-budowlane w trakcie...

     Kolejny tydzień bytności na Wrzosowisku rozpoczęliśmy od zakupów budowlanych...Pan N. postanowił, że czasu przez kosę marnował nie będzie i skupi się na pracach melioracyjno-odwadniających...
Czyli ??
Zakładamy rynny do Orzeszka...
Teraz to nasz domek narzędziowy bardzo spoważnieje !!
I spoważniał...

Dla Notki ujęcie z solarkiem...;o)
     Przy okazji przybyła nam sterta piachu (na budowlane podsypki), sterta bloczków betonowych (dla utwardzenia części warsztatowej) i płytki chodnikowe, których urok tak nas opętał, że zostały zakupione, mimo, iż na liście zakupowej nie figurowały...
Czyli roboty nam nie braknie...
     To znaczy, roboty nie braknie Panu N., bo ja to się do robót budowlano-ziemnych nadaję średnio...Chociaż...
     I ja swój wkład budowlany mam...

 
     To jest ścieżka w ogródku z krążków drewnianych...Kawałek ścieżki...
Efekt będzie widoczny, kiedy krążki trochę się ułożą w piaseczku...
No i kiedy uda się dołożyć kolejny kawałek...
     Tak mnie ta ścieżka "natychnęła", że z rozpędu powstały dwa kwietniki z drabinkami, dla pnących panienek różyczek...

 
     Kilka starych deseczek...Trzy paliki...Kilka poprzeczek z wierzby...Sznurek do snopowiązałek...
I róże wyglądają całkiem inaczej...
     A że Muzy jak człowieka dopadną, to bez opamiętania, więc powstał jeszcze kwietniczek na maciejkę...

Byłam bardzo ciekawa jak mi to plecenie wikliny wyjdzie...
Wyszło nieźle...
Może w tym roku to się maciejka już w tym kwietniku nie rozpachnie, ale na przyszły rok będzie jak znalazł...;o)
     I znowu trochę nam Wrzosowisko wypiękniało...


piątek, 15 lipca 2016

Mam swojego horkruksa...

     Popołudniowy wiatr powoli przycichał...Słońce skłaniało się ku zachodowi, a ptaki śpiewały pierwsze takty wieczornej pieśni...
     - Jeszcze podleję gnojówką marchewki i pietruszkę, i robimy kolację...- oznajmiłam Panu N..
     Ślubny z aprobatą pokiwał głową nie przerywając przekopywania ścieżki...
     Ruszyłam wolno przez sad, spoglądając w korony drzew...Pogłaskałam pień maleńkiej wisienki, która zadzwoniła w rewanżu karminowymi owocami...Ukłonem odpowiedziałam na pokłon statecznych topinamburów...Spojrzałam na okoliczne pola...
Echhh...
Magiczna Kraina Ciszy...
     Kilka kroków i podniosłam z klapy kompostownika "kija mieszacza"...Jest idealny...Prosty...Lekki...I sięga do dna naszych pojemników z gnojówką...
Spokój...
Namacalny spokój czułam w całym ciele...
     Ustawiłam konewkę...Podniosłam klapę pojemnika z gnojówką z pokrzywy i ...Pierwsza myśl ??
     - Ależ dziwacznie ułożyły się te pokrzywowe gałązki...Tak realistycznie...
Włożyłam w pojemnik "kija mieszacza" i zakręciłam zawartością...
     Woda chlupnęła spod kija, a dziwacznie ułożone łodygi obróciły się majestatycznie i spod wody ukazały się dwie małe łapki...
Maleńkie łapeczki...
     Serce mi zamarło...Oddech utknął w tchawicy...Uśmiech zgasł na ustach...
     - Co jest ??
Podważyłam kijem obły kształt i spoglądałam zaskoczona...
     - Jakim cudem ??
     - Coś ty zrobiła bidulko!! - wykrzyczałam zdławionym głosem...- Coś zrobiła ??
     Kolana się pode mną ugięły i uklękłam przy pojemniku...Tępo spoglądałam do wnętrza...
Mieszałam kijem, próbując ożywić martwe ciałko...
     Dwie maleńkie łapeczki sterczały wyzywająco, jakby chciały zaczepić koniec kija...
     - Nie zabezpieczyłaś pojemnika !! Nie pomyślałaś, że usiądę na klapie !! Nie przewidziałaś, że klapa się uchyli !! Nie domyśliłaś się, że zginę, zamiast opiekować się swoimi pisklętami !!
Łzy napłynęły mi do oczu...
     Nabrałam gnojówki z drugiego pojemnika, którego klapę podnosiłam na bezdechu...Drugiego trupa bym chyba nie zniosła...
Podlewając marchewkę powoli odzyskiwałam równowagę...
     To dlatego nasze "cukróweczki" przestały tańczyć nad nami kiedy siedzieliśmy na leżakach...
A my byliśmy przekonani, że opiekują się pisklętami na zmianę...
     Od wczesnej wiosny towarzyszyły nam wiernie...Nawet byliśmy świadkami pierwszych amorów...
Długo nie mogły się zdecydować na wspólną przyszłość...
Potem przymierzały się do budowy gniazda na Wrzosowisku...
     To była pora pierwszych sianokosów, więc zrezygnowały, i gniazdo powstało w gęstych chaszczach Sąsiada...Ale i tak ciągle siedziały na Wrzosowisku...
     Nasze "cukróweczki"...
     "Cukróweczki", które wcale nie były cukrówkami, tylko synogarlicami popielatymi...Ciągle mi to gdzieś w głowie siedziało...Potem sprawdziłam...
     Smętnie wracałam do Orzeszka...
     - Zamordowałam "cukróweczkę"...- wyznałam Panu N..
Pocieszał jak umiał...Że pojemniki ustawialiśmy wspólnie...Że nikt tego przewidzieć nie mógł...Że się nie męczyła...
     Na drugi dzień urządziliśmy pogrzeb...Pochowaliśmy ją pod śliwą...W pobliżu gniazda...
     Ciągle szeptałam słowa przeprosin, ale to już niczego nie zmieniało...
     A kiedy siedliśmy na leżakach, na popołudniową kawę, nad naszymi głowami rozpoczęła taniec druga "cukróweczka"...Pierwszy raz od kilku dni...
     Tak jakby zrozumiała, że to koniec poprzedniego życia i czas rozpocząć nowe...Samotne...
     Zostałam morderczynią...
     Mam swojego horkruksa...

środa, 13 lipca 2016

Sportowe podsumowanie spod śliweczki...

     Wiecie jaki wpływ na zdrowie człowieka ma życie na "dwa domy" ?? Zbawienny !! 
Jak babcię-rybcię kocham !! Zbawienny...
     Zajęci wręcz nieprzyzwoicie kompletowaniem niezbędnego wyposażenia (ogromnym wsparciem jest zapisywanie wszystkiego, bo nam się szybko mózgi "gotują"), nieustannie rozpakowujemy, przepakowujemy, zapakowujemy...Takie wrzosowiskowe perpetuum mobile...
     A gdzie w takim razie dbałość o zdrowie ??
     W tym, moi mili, że totalnie nam zwisają informacje z tak zwanego Świata...
     Doszliśmy do takiej perfekcji, że nawet ME w piłce nożnej spędziliśmy pod śliweczką...
     Po kiego niszczyć własne neurony, których nigdy już nie odzyskamy, patrząc na pojedynki, które de facto, nic dla nas nie znaczą ??
     Czy przestałam kibicować ??
A gdzieżby !!
     Ja tylko wyrażam poniekąd swój sprzeciw wobec komercji, która niszczy sport...Wszelaki...A piłkę nożną w szczególności...
     Faza grupowa...
Piep...O przepraszam...Molestowanie kotka przy pomocy młotka...
Kalkulacja...Matematyka...Lawiranctwo...
Remisy ?? Wyniki jednobramkowe ??
     To się powinno nazywać "Faza ślizgana"...
Strategia "na przetrwanie" to dobra jest w szachach, i to nie zawsze...
No, ale ponoć przetrwali najlepsi...
     Doszliśmy do ćwierćfinału...
Victoria !!
     Za sam fakt, to się Chłopakom wielki buziak należy...
     Ponoć zawalił Kubuś...Ponoć, bo jak wspomniałam, meczyk przesiedziałam pod śliweczką...
     Tyle, że to właśnie Kubuś, piłkarski Rzemieślnik, którego szanuję za pracowitość, za zaangażowanie, i za to co reprezentuje sobą poza boiskiem, wprowadził nas do tego ćwierćfinału...(Parę meczyków widziałam...)
Czyli kto zawalił ??
Niestety...
     Nasz atak zachowywał się jak te wszystkie "mistrzowskie" Ślizgacze...
Wziął na przeczekanie...
Czekał zbyt długo...
Boleśnie długo, bo każdy Kibic wie, że karniaki są jak "totek", albo się trafi, albo nie...
     Ale mamy Drużynę...Mamy Selekcjonera...Mamy nadzieję...
     Mistrzem Europy została Drużyna, która przez całe rozgrywki ślizgała się najbardziej...
Znamienne...
     W tak zwanym "międzyczasie" rozpoczęły się ME w LA...
No cóż...
     To też właściwie przesiedziałam pod śliweczką, ale trzymałam kciuki czterema kończynami...
     Zdążyłam na ostatni dzień...Ten najpiękniejszy...
     Chociaż biegu na 400 przez płotki ogromnie mi żal...
Kciuki zaciskałam...Nóżkami przebierałam...I powiem Wam szczerze...
     Takich Mistrzostw jeszcze w życiu nie widziałam...
Pokazują "rzutnię"...Polacy w czołówce...
Pokazują "skocznię"...Polacy w czołówce...
Pokazują "bieżnię"...Polacy w czołówce...
     A bieg Adasia Kszczota to mi się będzie śnił po nocach...Te ostatnie dwieście metrów było GENIALNE !!
     Chociaż kciuki bardzo zaciskałam za Marcinka Lewandowskiego, bo się Chłopak ogromnie napracował...
     W LA nie można się ślizgać...
     Można rozpracowywać Przeciwnika...Można przygotowywać strategię...Ale jeśli w czasie startu nie da się z siebie 100% to na mecie i tak będzie lipa...
Lipy nie było...
     A wiecie co jest najpiękniejsze ??
     To, że nawet Ci, którzy teoretycznie szans na zwycięstwo z Mistrzami nie mieli żadnych, walczyli, jakby od tego zależało Ich życie...
     Dziękuję Wam...
     Nie za wyniki, na które zapracowaliście uczciwie...Nie za medale, których przywieźliście spory worek...Nie za pierwsze miejsce Polski w klasyfikacji...
     Dziękuję, że po wielu latach "niechciejstwa" zobaczyłam kawał dobrego widowiska sportowego...Takiego, gdzie widać każdą kroplę wylanego na treningach potu...
     Dziękuję...
     I przyrzekam trzymać kciuki jeszcze mocniej w czasie IO...
Niech stracę !!
     Dołożę do Was tych kilka neuronków z układu nerwowego...Jesteście tego warci...;o)

poniedziałek, 11 lipca 2016

Urlop przed urlopem...

     Jak pewnie już zauważyliście, byliśmy na urlopie...To powód, że moje wpisy ukazywały się w terminach co najmniej dziwnych...
Gdzie spędzaliśmy urlop ??
Wiadomo !!
Na Wrzosowisku...
     Pierwszy tydzień nosił tytuł główny "Solar"...
Podtytułów było kilka...
     Najgłówniejszym stała się niespodziewanie awaria kosy spalinowej...Echhh...
Kilka siwych włosów przybyło Panu N., kiedy ją rozbierał, czyścił i składał...
     A ledwie kilka dni wcześniej, wyrażaliśmy podziw, że tyle już zniosła, że zwróciła się nam kilkukrotnie, i że ciągle działa bez zarzutu...
No to "zarzuciła"...
"Zarzuciła" absolutnie !!
     Okazało się, że w takiej konfiguracji to ona z Panem N. współpracować dalej nie będzie, i że domaga się natychmiastowego zakupu kilku części zamiennych...
No to lipa...
Sianokosów nie będzie...Chwaściory będą się po Wrzosowisku panoszyć...A my będziemy czekać na Pana Kuriera z magiczną paczuszką...
     I wtedy właśnie mieliśmy urlopowego "pit stopa"...
     Zapakowaliśmy manele i pognaliśmy ile koników w "Nagusku" do Krakusowa...
Cóż nas mogło "odkuć" od Wrzosowiska ??
Mowa...
     Księciunio !!
Dzieciaki ogłosiły pierwszy Babciowo-Dziadkowy dyżur...
Ależ to były emocje !!
     Czasu na wprowadzenie w temat było niewiele...Dzieciaki się spakowały i wybyły...A my czekaliśmy na moment, kiedy Księciunio otworzy oczka po popołudniowej drzemce...
Dziadzio zapakował swoje śpiewniki..."W razie  czego"...
Babcia wyszperała wierszyki Pana Brzechwy..."W razie czego"...
Księciunio obudził się gotowy do zabawy...
I wiecie co...
     To był piękny dzień !!
Było jeżdżenie na rowerku (przy pomocy Dziadka)...
Było machanie do przejeżdżających pociągów (do tego włączyła się również Babcia)...
Było jedzenie obiadku przy pomocy łyżki, która udawała samolot (to domena Dziadka, który tą sztukę opanował do perfekcji wiele lat temu)...
Był plac zabaw, na którym działy się rzeczy magiczne (Dziadek grał na wielgachnej rurze, a Babcia zjeżdżała ze zjeżdżalni)...
Było śpiewanie przy gitarze, do którego Księciunio włączył się chętnie i z takim zaangażowaniem, że kaszkę Babcia wciskała między frazami (ogromne zdziwienie u Księciunia wywołał fakt, że można śpiewać w kilka osób)...
A potem przybył Pan Brzechwa, z czaplą, z żurawiem i jeszcze kilkoma znajomymi i Księciunio poszedł spać w tym doborowym towarzystwie... 
Ależ było śmiechu !!
Wieczorem to mnie aż brzuch rozbolał i żuchwy, od tego ciągłego "szczerzenia"...
     Może i czasy się zmieniły...Może i pieluchy teraz są inne (Babcia założyła pieluszkę na odwrót, bo nijak jej misio na poopie nie pasował)...Ale Dzieciaki ??
Dzieciaki są identycznie rozkoszne, jak te nasze, "przy cycku chowane"...
A Księciunio ma do tego tak rozbrajający śmiech, że mimo ogromnych ambicji Dziadków, żeby został co najmniej Fizykiem jądrowym, powinien zostać Satyrykiem !!
     Powrót Dzieciaków przyjęliśmy z lekkim niedosytem...
Już ??
Hmmm...
     Księciunio też uzależnia !!
Strasznie !!
     Przez kolejne trzy dni nie rozmawialiśmy właściwie o niczym innym...
     Księciunio by to śpiewa...Księciunio by się cieszył...Księciunio by tu właził...Księciunio...
Echhh...
     Najlepiej by było połączyć te dwa uzależnienia...
Księciunia i Wrzosowisko !!
Ale póki co...
     W tajemnicy Wam zdradzę, że za kilka tygodni jedziemy z Dzieciakami i Księciuniem na urlop !!
Fajnie ??
Pewnie, że fajnie !!
     Tymczasem jednak...Wracajmy do wrzosowiskowego urlopowania...

sobota, 9 lipca 2016

Ona wiedziała...

     - Musimy wrotycz zamówić...- stwierdziłam, kiedy Pan N. sięgnął po ostatnią z naszych magicznych butelek...
Cóż...Fakt...
Przechwalić go trudno...
     Tylko dzięki jego magicznym właściwościom przetrwaliśmy na Wrzosowisku zeszły rok...W tym roku jest lżej, ale nauczeni doświadczeniem, wolimy nie ryzykować...
Pisałam o tym wynalazku tutaj:
http://gordyjka.blogspot.com/2015/07/potrzeba-chwili-czyli-nasi-nowi.html
     Po powrocie do Zaścianka, Pan N. przystąpił do działania...
Przystąpił...I tyle...
     - Coś się chyba stało z tą Firmą, bo takiej ceny to nawet w kosmosie zobaczyć nie można !! - poinformował mnie Ślubny, a ja, jak na rodzinny kalkulator przystało przeliczyłam koszt ewentualnej walki z robalami w tym sezonie...
500 zeta pękło...
     - Odpada !! - potwierdziłam diagnozę Pana N.
     - Ewidentnie już koncerny na nich łapę położyły...- podsumował Małżonek...
Co teraz ??
Mamy zostać pożarci w całości ??
Nie ma mowy...
     Pułapki stacjonarne odpadły już na początku sezonu, bo po zeszłorocznym pogromie groziło nam zapylanie roślin ręczne...Czyli ??
Wracamy do wywarów !!
     W Kaszubskim Borze opatentowaliśmy (oczywiście na sobie) niezły sposób na robale...
     Napar z kocimiętki z sokiem z cytryny...
Pachnie pięknie, a skuteczność ma zadziwiającą...
Byliśmy jedynymi osobnikami, które po stadninie spacerowały bez machania kończynami jak wiatraki, a nasze wieczorne spacerki były autentycznie romantyczne i pozbawione "ofiary krwi"...
Nawet w czasie ogniska palonego nad brzegiem jeziora nie ponieśliśmy ofiar...
Krótko mówiąc...
Niech nam koncerny skoczą na...tralala...;o)
     Wrzosowisko dało nam jeszcze coś...
     Po zeszłorocznych pracach ziemno-polowych z prawdziwym niepokojem rozglądałam się po naszym ugorze i czekałam na rumianki...
Czyżby wszystkie poległy z kretesem ??
     W tej rozpaczy nawet wysiałam dwie skrzyneczki, żeby się nie okazało, że zostaniemy bez ziółka dobrego na wszystko...
     Moja rozpacz była chyba bardzo widoczna, bo Pan N. nawet zdeklarował się iść na "harate"...
     A kiedy ostatnio przybyliśmy na Wrzosowisko...


Rumianki !!


Rumianki !!


Rumianki !!
     Mamy ich tyle, że godzinne zbieranie nie jest nawet widoczne...
     A nasz rumianek ma tylko odrobinę mniejsze właściwości odstraszające owady niż ów wrotycz dalmatyński...
Na pohybel !!
     Nie będą dalmatyńskie wrotycze pluć na nasz rumianek !!
No to zbieram...
Zbieram i suszę...
Suszę i składuję...
Bo dobrego na wszystko ziółka nigdy dość...
W skrzynkach też wyrósł !!
Ale ten zostanie dla Księciunia...;o)

     Płyn odstraszający owady:

Garść suszonych kwiatów rumianku.
Szczypta suszonej kocimiętki.
Szczypta suszonych kwiatów lawendy.
Wieczorem zalewamy to 1/2 l wrzątku, przykrywamy i pozostawiamy na noc do nasiąknięcia.
Rano przecedzamy (najlepiej przez płótno), dodajemy  sok z połowy cytryny (albo jakikolwiek zapach cytrynowy), wlewamy do spryskiwacza i...Mamy świetny płyn odstraszający owady !!
Nasza lawenda jest jeszcze skromnych rozmiarów...


Zostanie więc zastąpiona kilkoma kroplami olejku lawendowego...
     Skoro ktoś za litr wyciągu ziołowego chce prawie 90 zeta...No cóż...
     Matka Natura chyba wcześniej wiedziała i nam rumianek wysiała...
     Koszt naszego "wynalazku" będzie się kształtował w okolicach 5 zł za litr...;o)

P.S. Jak na dobrego detektywa przystało, postanowiłam przeprowadzić śledztwo w sprawie tego wrotycza...W 2013 roku powstał projekt UE zabraniający ziołolecznictwa...Pisałam nawet o tym dziwacznym pomyśle...W skutek protestów projekt wylądował w jakiejś szufladzie...Zioła uratowane ?? Poniekąd...Rozporządzeniem z 2015 roku zdecydowano, że wszystkie preparaty ziołowe muszą dostać receptariusze i wprowadzono takie opłaty za owe badania laboratoryjne, że połowa specyfików odpadła w przedbiegach...Po kolejnych protestach postanowiono, że zostanie skrócona "ścieżka" dla receptur, których datowanie jest starsze niż 30 lat...Nasz wrotycz się pewnie nie załapał...;o( 

niedziela, 3 lipca 2016

Mamy "oświecenie"...;o)

     Każdy kto żył (świadomie) trzydzieści lat temu, zgodzi się pewnie ze mną, że technologie ogłupiają nas zupełnie...To co miało człowieka wspierać, ułatwiać mu życie i pracę, zaczyna dominować do tego stopnia, że po ulicach zaczynają się poruszać "Zombi" wpatrzone w wyświetlacze swoich smartfonów, a ewentualna tragedia jakiej stajemy się świadkami, powoduje chęć zrobienia "słodkich fotek", a nie udzielenie pomocy...No cóż...Każda epoka ma swoje dominanty...
Nami zaczyna rządzić elektronika...
     My też daliśmy się porwać temu nurtowi...
     Fakt, że kiedy zostaliśmy "porwani" to nie był to żaden nurt, a ledwie potoczek, ale przez kilkanaście lat "płynęliśmy światłowodem"...
Otoczenie patrzyło na nas jak na nawiedzonych...
     I nagle, bez zapowiedzi, bez najmniejszego sygnału, porzuciliśmy te nasze "światłowody" na rzecz szpadla i motyki...
Czy porzuciliśmy je kategorycznie ??
No cóż...
     Sam fakt, że bazgram bloga nałogowo świadczy o tym, że jakiś kontakt z technologicznym światem zachowaliśmy, choćby szczątkowy...
     Na Wrzosowisku odcinamy się zupełnie...
Hmmm...
Może powinnam napisać "odcinaliśmy się" ??
     Od kilku miesięcy Pana N. dręczył okrutnie pewien projekt...Strasznie Go Biedaka dręczył...
     Mieliśmy już gaz...Mieliśmy wodę...
     Pan N. zapragnął dla nas "kaganka oświecenia"...
No i co ??
No i dopiął swego...


     Orzeszek rozbłysnął jasną zorzą światła ledowego...
Jasno jak w dzień...


Niepozorna "tasiemka"...
Mocowana do sufitu przy pomocy sznurka do snopowiązałek...;o)
     To się nazywa technologia kosmiczna !!
Dlaczego ??
     Bo światełko mamy z zainstalowanego na dachu solarka !!
Oświatę daje nam Słoneczko...
No cóż...
     Może troszkę naginamy to nasze obcowanie z dziką przyrodą, ale lepsze chyba to niż dymiące kominy ??
     Równoważymy to tak...

Lilusie Niespodzianki
Panny Różyczki
Frezyjki 
Dzikuska uratowana "spod kosy"
Lawenda pieszczona od ziarenka

piątek, 1 lipca 2016

Technologia prawie kosmiczna...

     Co jakiś czas ukazują się informacje, że nasi Studenci zdobywają międzynarodowe laury, konstruując jakieś niebywałe wręcz pojazdy...A to łaziki międzyplanetarne...A to pociągi do tuneli aerodynamicznych...A to samochody jeżdżące "na niczym"...
Cudnie !!
     Czterema kończynami kciuki trzymam, żeby nasi Studenci profity za swoje wynalazki zbierali hurtowo !!
     Ale, że z Wynalazcą i Konstruktorem mam kontakty bezpośrednie od kilkudziesięciu lat, więc wiem ile trudu wymagają takie wynalazki...
     Od roku ubolewaliśmy okrutnie, że na Wrzosowisku wszystko musimy transportować na własnych nogach, że o krzyżach nie wspomnę...Czasem wspieraliśmy się jakąś miską, albo płachtą...Ale wzdychaliśmy do jakiegoś pojazdu strasznie...
Echhh...
     Z tym, że ów nasz magiczny pojazd miał spełniać kilka bardzo wygórowanych warunków...
Ot, zagwozdka...
     Po pierwsze, primo...Miał posiadać drewniane kółeczka, tak proste i siermiężne w budowie, że nawet nasi Dziadkowie za głowy by się z rozpaczy złapali...
Pan N. szukał kółeczek ponad pół roku...
I kiedy już całkiem byliśmy zdeterminowani, żeby projekt jednak troszeczkę unowocześnić...
     - Mam !! - wrzasnął doniosłym głosem mój ślubny Konstruktor...
Ufff...
     Zapobiegawczo zamówiliśmy sześć sztuk, żeby się w trakcie budowy nie okazało, że z przyziemnego wózeczka wyjdzie jakiś "Łunochod II"...
Przybyły...


     Z czułością wielką powitaliśmy nasz nabytek i pognaliśmy na Wrzosowisko, gdzie zalegały "belki nośne" konstrukcji...
     Pan N. postanowił przenieść stolarnię z Wrzosowiska do Zaścianka, deklarując prace konstrukcyjne w tak zwanym "międzyczasie"...
Co się z tym wiązało ??
     Przez trzy tygodnie nasz "duży pokój" wyglądał jakby przez niego co kwadrans przechodziło tornado i stado bocianów...
W roli "stada bocianów" występowaliśmy my...
Powiem w skrócie...
     Wszystkie tory przeszkód budowane przez naszych Komandosów do "biegów terenowych" wymiękają !!
Gdyby nam zlecono budowę takiego "toru", to w życiu nikt by go w jednym kawałku nie pokonał, a zużycie gipsu na urazówce wzrosło by jak w sezonie narciarskim w Zakopcu...
Ot, co...
Ale konstrukcja nabierała kształtu...


Powoli, bo powoli...Ale nabierała...
Wszak ogarnialiśmy po dwa "etaty", więc tego międzyczasu pozostawało niewiele...
     Kiedy powstała konstrukcja nośna zapachniało wiechą...


     Pozostało dzieło rozebrać, przetransportować na Wrzosowisko, złożyć i użytkować na chwałę Konstruktora i nadwyrężonych krzyży...


No tak...
     Zapomniałam, że trzeba jeszcze dopasować go do orzeszkowego wystroju otoczenia...
     I oto jest...


     Kółeczka rozkosznie kołyszą się na nierównościach, skrzypiąc przy tym miarowo...


     Dyszel zrobiony z ułamanego styla od szpadelka (mamy zapas, bo Pan N. już złamał kilka szpadelków), trzymak to uchwyt od gaśnicy samochodowej, krata była kiedyś ekspozycją stałą w sklepie komputerowym...Nawet drzewo, po części, jest z odzysku...
Tylko te magiczne kółeczka nabyliśmy drogą kupna...;o)
     A do tego...


Tak, tak, moi Drodzy...
     To "wywrotka" !!
     Jeden ruch i cała "fura" ląduje na malowniczej stercie...Nawet uklepana...
Jazda testowa nastąpiła kiedy pieliłam warzywka...


Właściwie, to ich najpierw usłyszałam...
Wszyscy wkoło słyszeli !!


     Piękny wózeczek wybudował mój Konstruktor !!
Przepiękny !!
     W wolnej chwili domajstruje "boczki", żeby konstrukcja była dopełniona i można wystąpić o patent...;o)