Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

wtorek, 30 kwietnia 2013

Zaproszenie...

     Siedziałam właśnie przy kompie i zastanawiałam się jaką ściemę puścić w kwestii mojego blogowania w kratkę, kiedy na poczcie wylądowała bumaga od Jadwini...
Jak zawsze przeczytałam bumagę uważnie i dusza moja załkała okrutnie...
     Tyle dobra się zmarnuje beze mnie...Tyle dobra...
Ło Matko i Córko...
Nic tylko łzy rozpaczy ronić...
Ale nikt mi nie obiecywał, że życie to bajka...
Gdzie tam mój Zaścianek, a gdzie warszawskie salony...
Hmmm...
     Nie spełnić jednak prośby Jadwini to jak w opozycji być do oddychania...
     To też, w imieniu Organizatorów serdecznie zapraszam na spijanie tych muzycznych ambrozji...






A ja idę teraz przed lustro pozielenieć z zazdrości...

niedziela, 28 kwietnia 2013

piątek, 26 kwietnia 2013

Czas na zdrowie...:o)

     Od kilku dni zasypuje Was informacjami z medycznego frontu...Nie ma co...Nazbierało mi się tego jakoś awansem...
I kiedy już miałam dzisiaj wrzucić coś całkiem z innej beczki, Znajoma przesłała mi na maila "przepis na zdrowe życie"...
Ło Matko i Córko...
Jak się mam z Wami owym przepisem nie podzielić ??
Przecież czego jak czego, ale zdrówka nigdy za wiele nie ma...
     Tak więc, drodzy Czytacze, proszę się z owym tekstem zapoznać, a od jutra nie chcę słyszeć (czytać) żadnego kwękania...
Czas zadbać o nasze zdrowie !!

Przepis na zdrowie.

Mówią, iż należy codziennie jeść jedno jabłko
ze względu na żelazo,
i jednego banana ze względu na potas., 
i też jedną pomarańczę na wit. C,
i pół melona żeby poprawić trawienie,
oraz filiżankę zielonej herbaty bez cukru
aby zapobiegać cukrzycy.

Każdego dnia należy pić dwa litry wody
(tak, a potem je wysiusiać
na co schodzi dwukrotnie więcej czasu niż na wypicie).

Codziennie należy pić Activię lub inny jogurt, żeby mieć L. Casei Defensis,
i choć nikt nie wie co to za g...... jest,
wygląda na to że jeśli codziennie nie zjesz pół melona
zaczynasz widzieć ludzi niewyraźnie.

Codziennie jedną aspirynę żeby zapobiegać zawałowi
i lampkę czerwonego wina w tym samym celu,
plus jeszcze jedną białego na układ nerwowy, 
i jedno piwo już nie pamiętam na co.
Jeśli wypijesz to wszystko razem,
to nawet jeśli od razu dostaniesz wylewu,
to nie masz się co przejmować,
bo nawet się nie zorientujesz.

Codziennie trzeba jeść błonnik.
Dużo, ogromne ilości błonnika.
Należy przyjmować między sześcioma, a ośmioma posiłkami dziennie,
lekkimi, oczywiście nie zapominając o dokładnym pogryzieniu
sto razy każdego kęsa.
Robiąc małe obliczonko już na samo jedzenie zejdzie Ci z pięć godzinek.

A, po każdym posiłku należy umyć zęby,
to znaczy po Activii i błonniku zęby,
po jabłku zęby, po bananie zęby...
i tak dokąd starczy zębów.
Lepiej powiększ łazienkę i wstaw sprzęt audio,
ponieważ między wodą, błonnikiem i zębami
spędzisz tam dziennie wiele godzin.

Trzeba spać osiem godzin i pracować kolejne osiem,
plus pięć jakie potrzebujemy na jedzenie = 21.
Jeśli nie spotka Cię coś niespodziewanego zostają Ci trzy.
Wg statystyk oglądamy telewizję trzy godziny dziennie.
No dobrze, już nie możesz,
bo codziennie trzeba spacerować co najmniej pół godziny
(dane z doświadczenia - lepiej po 15 minutach wracaj,
bo inaczej z pól godziny zrobi Ci się godzina)

Należy dbać o przyjaźnie, gdyż są jak rośliny,
należy je podlewać codziennie,
i jak jedziesz na wakacje, to jak sądzę również.
Ponadto należy być dobrze poinformowanym,
więc trzeba czytać co najmniej dwa dzienniki
i jeden artykuł z czasopisma, żeby porównać informacje.
A! trzeba uprawiać seks każdego dnia,
ale bez popadania w rutynę,
trzeba być innowacyjnym, kreatywnym,
odnowić uczucie pożądania. To wymaga swojego czasu.
A co dopiero jeśli ma to być seks tantryczny! (Seks tantryczny jest aktem duchowego i cielesnego zespolenia)

(celem przypomnienia: po każdym posiłku myjemy zęby!)

Na koniec z moich obliczeń wychodzi mi jakieś 29 godzin dziennie.
Jedyne rozwiązanie jakie przychodzi mi do głowy
to robienie kilku rzeczy na raz, na przykład:
bierzesz prysznic w zimnej wodzie i z otwartymi ustami,
w ten sposób połykasz 2 litry wody .

Wychodząc z łazienki ze szczoteczką do zębów w ustach
uprawiasz seks (tantryczny) ze swoim partnerem,
który w międzyczasie ogląda telewizję,
i opowiada Ci co się dzieje na ekranie.
W czasie gdy szczotkujesz zęby,
masz jeszcze jedną wolną rękę?
Zadzwoń do przyjaciół!! I do rodziców!!
Wypij wino (po telefonie do rodziców przyda się).

Uff.. Jeśli zostały Ci jeszcze dwie minuty,
to prześlij to dalej do przyjaciół
(których trzeba podlewać jak rośliny).
A teraz już Cię zostawiam,
bo z jogurtem, połową melona, piwem,
pierwszym litrem wody
i trzecim posiłkiem z błonnikiem,
nie wiem już co zrobić,
ale pilnie potrzebuję ubikacji.
A! Po drodze wezmę szczoteczkę do zębów...

czwartek, 25 kwietnia 2013

Krótka zaduma...Nie mam rozuma...:o)

     Słyszeliście o Misiu o bardzo małym rozumku ?? 
     Pewnie, że słyszeliście...
     Ale o Gordyjce o bardzo malusim rozsądeczku pewnie żeście nie słyszeli...
     Jak Wam wiadomo, od wczoraj moja powłoka cielesna szczyci się jeszcze jednym otworkiem...
Otworek nie jest szczególnie duży, stany zapalne schodzą bardzo ładnie, opuchlizny już właściwie nie ma, ale że mi go Majster Chirurg zrobił przy pięcie, to chodzenie nie jest najmilszą czynnością...
Biorąc pod uwagę, że mój wczorajszy Oprawca na pożegnanie rzucił:
     - Proszę tej nogi nie forsować...
To Wam zaraz przetłumaczę co znaczy "nie forsować" w goryjskim języczeniu...
     Wczoraj przedreptałam na owej nodze metrów kilkaset, przemieszczając się między obiektami Służby Zdrowia, domkiem, pracą i "Naguskiem", po czym jak na "nieforsacza" przystało odpracowałam przydział godzinny stojąc albo buszując po sklepie...
Przecież mi Doktor nie powiedział "nie pracuj"...
Potem jeszcze zrobiłam kolacyjkę "na gorąco", bo o dietach też nic nie wspominał...
Zmiana opatrunku odsłoniła całkowity obraz mojego "nieforsowania"...
Pięta nabrała "obłości" od opuchlizny i bolała jak durnowata...
Dobrze, że mi zaaplikowano meczyk BVB to i łepetynkę czymś zajęłam,i jakoś po drugiej brameczce Roberta całkiem mi boleści z ciała uszły...
Echhh...
Się nam Chłopak udał...:o)
     Dzisiaj raniuśko ruszyłam do Ortopedy, żeby odnowę kontynuować w jedynie słusznym kierunku...
Pan N. był "pomeczowy", ja już ponad rok za kierownicą nie siedziałam, to nam przyszło Taxi wezwać i "Naguskowi" z pojazdu pomachać...
     Pan Ortopeda milusi był, zdjęcia pooglądał, opisy poczytał, że o badaniu nie wspomnę...
I oświadczył, że nijak wyleczyć mnie nie może, bo na Jego oko to ja jestem nie ortopedyczna tylko neurologiczna...
Nawet bumagę do Lekarza Rodzinnego spłodził, że On się w nasze sprawy mieszał nie będzie...
Na pożegnanie wręczył recepty na jakoweś medykamenty, bo przecież tych od Rodzinnego łykać nie mogę, bo uczulona jestem, skierowanie na parę zabiegów i prośba, żebym odrobinkę mięśnie grzbietu wzmocniła, bo jak nie to się ortopedyczna zrobię...
No dobra...
Aż takiego uroku osobistego Pan Ortopeda nie miał, żebym z nagła pożądała stać się ortopedyczna...
Wzmocnię...A co...
     Wychodzimy z tej Przychodni, a tu Słoneczko świeci cudnie, wiaterek powiewa cieplusio, wiosną w koło pachnie...
Echhh...
     - Ściągamy "taryfę", czy idziemy na przystanek ?? - pyta Pan N.
     - Idziemy...- i się moja duszyczka raduje...
     - A pięta ?? - pyta przytomnie Ślubny...
     I w tym momencie dopiero dociera do mnie świadomość, że nie czuję bólu...Nic a nic...Ani ociupinki...
     - Nie boli... - dukam ze zdziwieniem...
Przeszliśmy ze trzysta metrów do Szpitala, żeby sobie zarezerwować terminy na zabiegi (7 październik) i Pan N. pyta znowu...
     - Ściągamy "taryfę" czy idziemy na minibus...
     - Chodźmy na następny przystanek... - rzucam radośnie i już dreptam raźno...
     I tak przedreptaliśmy prawie cztery kilometry...
     Teraz siedzę sobie w pracy i tak sobie dumam...
     Pięta, piętą...
     Ale Zaścianek jest cudny na wiosnę...

P.S. Rozsądek to mi chyba wczoraj Pan Doktor wydziobał razem z tym historycznym szkłem...;o)

środa, 24 kwietnia 2013

Renowację czas zacząć, czyli o achillesowych mękach...

     Do klasycystycznych zabytków to mi co prawda jeszcze odrobinę w metryce brakuje, ale postanowiłam, że zanim status zabytku osiągnę to mi się jakaś renowacja należy...
Podobno, raz na dwadzieścia lat to i Księdzu wolno...
     Poczłapałam jak wiecie po odpowiednie bumagi, żeby mi owa renowacja ujmy w kasie rodzinnej nie przyniosła, porezerwowałam terminy owych renowacji telefonicznie i jako żywo od wtorku odnowę rozpoczęłam...
Osobisty mój Konserwator zabytków, czyli Lekarz, że tak powiem, pierwszego kontaktu, notabene Pediatra :o) zalecił, abym ów złożony proces rozpoczęła od diagnostyki...
No to proszę bardzo...
     We wtorek Pan N. powiózł swojego zdechlaka na branie w żyłę...
Tfu, tfu,tfu...
Branie z żyły...
     Pani Laborantka, co prawda widokiem moich żyłek zachwycona nie była i przez chwilkę nawet Jej przez myśl przebiegło, żeby mi krew aparatem dla dzieci pobierać, ale widać minę srogą zrobiłam, żeby nie powiedzieć poważną, to się Kobiecina zreflektowała...
Musi, że się zmobilizowała, bo migusiem igiełkę wbiła bez żadnych komplikacji...
Ufff...
No to pierwsze koty za płoty...
Dzisiaj już miało być bardziej egzotycznie...
     Dzisiaj niczym Achilles miałam zaprezentować swoją piętę Chirurgowi, a właściwie skarb jaki owa pięta skrywała od dziesięcioleci...
Szkło rodem z rodzinnego mojego Miasta...
Nabyte drogą wbicia przypadkowego...
     Pan Doktor wysłuchał mnie uważnie, stwierdził, że szkła tak właśnie reagują i pożądał moją piętę obejrzeć naocznie...
     - Proszę się położyć, najlepiej na brzuchu... - zaproponował...
No i ja durna sierota się na tym brzuchu położyłam...
     Pan Doktor piętusie podotykał, pooglądał, pochrząkał i wziął do ręki nożyczki chirurgiczne...
     - Tylko zerknę co się pod tym naskórkiem dzieje...-oświadczył...
No i zerknął...
Musi, że się Panu Doktorowi Chirurgowi wizyta u Doktora Okulisty należy bo tego oglądania to jak na mój gust stanowczo za dużo było...
     - Ałć... - oświadczyłam gromko jak mi już te nożyczki do połowy w piętę weszły...
     - Teraz troszkę zaboli... - zakomunikował mój Oprawca... - Nie chcę tak od razu Pani tkanki wycinać i szwów zakładać, to może tak nam się uda...
     Orzesz...(ko)...
     - Znieczulać na taki momencik to też szkoda, bo to dla serduszka niezdrowo... - baja Sadysta i tymi nożycami mi w pięcie majchruje...
     W mig zrozumiałam, że to pułapka była...
     Jak bym na plecach leżała to Pan Doktor by już pewnie od kwadransa na Urazówce na pomoc czekał z rozbitym czerepem, a tak to mogłam sobie jedynie gwiazdy przed oczami liczyć i zmiłowania czekać...
     - Poproszę opatrunek... - oznajmił w końcu mój Oprawca...
Ufff...
     - W poniedziałek do kontroli poproszę, jak się nie udało to musimy wyciąć... - skwitował wizytę...- Odczuwa pani teraz to kłucie ?? - zapytał...
     - Teraz odczuwam sporo Panie Doktorze, ale kłucie niekoniecznie... - odpowiedziałam, a Pan Doktor roześmiał się radośnie...
Ewidentnie uznał zabieg za udany...
A ja poczłapałam jednonóż pożalić się Panu N. na mój bolesny los...
     Teraz naprawdę rozumiem Achillesa...

 

piątek, 19 kwietnia 2013

Przegląd okresowy, czyli kontrola eWuś-a...


Przychodzi baba do lekarza…
I babie czasem się zdarza…
Grzecznie się wita dziewczyna,
I spowiedź swoją zaczyna…

„Będzie Pan miał zaraz z głowy,
Ja chcę przegląd okresowy…
W kręgosłupie coś mnie łamie,
Nieruchome też mam ramię,
Ręce mnie już nie słuchają,
Krzyże ciągle w poopę dają,
Mocz chcę zbadać oraz krew,
By nie robić ciału wbrew”…

Lekarz skrzętnie zapisuje,
Coś tam mruczy, coś drukuje…
„- To zacznijmy od badania !!”
"- Od badania ?? "– masz Go Drania…

Opukuje, osłuchuje,
Ciśnienie podsumowuje…
Teraz się po brodzie drapie…
„- Skurcz czasem Pani nie łapie??”

"- Skurcz to pikuś – rzucam szybko…
Ale problem mam z…hmmm…szybką…??
- Z jaką szybką ??" – pyta On
I pociesznie marszczy skroń…

"- Z zasady o to mi szło,
Że mam w piętę wbite szkło…
- W zimie boso się chodziło ??
Tak na mrozie nie jest miło…"

O masz !! Jaki z niego Chwat !!
"- To szkło mam czterdzieści lat !!
Nie chcę dłużej być dziobana !!
Chcę chirurga !! Proszę Pana…"

A to Mu się trafił dziwak…
Gapi się i głową kiwa…
„- Takie szkło…zabytek prawie”…
„- Wiem…W ramki sobie je oprawię”…

Plik skierowań wydrukował,
Coś tam chwilkę komponował…
Kilka uwag rzucił gorzkich,
Zapisał mi jakieś proszki…

I jest dumna moja buźka,
Bo sprawdziłam dziś eWuś-ka…

czwartek, 18 kwietnia 2013

Instrukcja skrócona jak stracić tron...

     Było to pewnego, deszczowego dnia minionej jesieni...Szaruga spowijała niebo...Z nisko sunących chmurek pokapywał "kapuśniaczek"...A ja siedziałam przed minitorkiem poziewując malowniczo...
Nagle drzwi sklepiku otworzyły się z rozmachem i na progu stanął Jegomość obszernej postury...
     - Królowo ratuj !! - wykrzyknął bez powitania i stał oczekując mojej reakcji...
     Widok, ów niespodziewany Gość przedstawiał sobą osobliwy...
     Kurtka przemoczona doszczętnie, spodnie ubłocone niemiłosiernie, twarz pokryta jakąś mazią i czerwona jak burak, a ręce...
Orzesz...(ko)...
Ręce, które miał złożone w pozie modlitewnej były czarne...Po prostu czarne...
Tak brudnych rąk to ja dawno nie widziałam...
     Stał ów Jegomość tuż za progiem, rozpacz i błaganie miał na tej swojej brudnej twarzy wypisane i powtarzał...
     - Ratuj...
     Nie powiem...Milusio mi się na duszyczce zrobiło...Bo i koronowaną głową dawno nie byłam, i modłów do mnie jakoś nikt ostatnio nie uskuteczniał, ale nie wypadało owej chwalebnej chwili w nieskończoność przeciągać...
     - Co się stało ?? - zapytałam z nadzieją, że tak od razu nie zostanę zdetronizowana...
     - Jadę z towarem z Krakowa, pomyślałem, że po drodze wstąpię do Szwagra na jakąś kawę... - rozpoczął swoją opowieść zrozpaczony Jegomość... - zaparkowałem pod blokiem, manele z kabiny pozbierałem, wysiadłem i drzwi zatrzasnąłem, a wtedy mi się jakoś tak kluczyki od samochodu z ręki omskły i ziuttt do kratki ściekowej...- wylewał swoje żale Jegomość.
- Lecę do Szwagra, a tam nikoguśko w domu !! Nie zadzwoniłem wcześniej, bo Im chciałem niespodziankę zrobić !! Ratuj Królowo !!
     - Oho !! - myślę sobie - nie jest źle - przyczynę rozpaczy już znam, a korona dalej na łepetynce tkwi...
     - Oni dopiero wieczorem z pracy wracają, a ja aż do Szczecina mam dzisiaj dojechać... - jęczał Nieszczęśnik... - że też mi się kawy darmowej zachciało...Już dwie godziny walczę z tą kratką, ale nijak sięgnąć... - marudził...
     Pomilczałam jeszcze momencik, żeby tak od razu tronu nie stracić i sięgnęłam za blat lady...
     - To się chyba nada... - odpowiedziałam i zademonstrowałam "mój drucik"...
W sumie półtora metra druta z wykrzywioną malowniczo końcówką...
Pan spojrzał na mnie podejrzliwie...
     - U Was na Osiedlu to te kluczyki hurtem do kratek wpadają ?? - zapytał i wyciągnął umorusaną dłoń... - Będzie idealny !! - zakrzyknął radośnie...
     - Tylko niech on czasem na wakacje do Szczecina nie jedzie, bo żaluzji nie pozamykam !! - zdążyłam krzyknąć za znikającym Jegomościem...
     Wrócił po kilku minutach ogromnie zadowolony, ściskając w jednej garści kluczyki, a w drugiej "mojego drucika"...
     - Będę Panią pod niebiosy wychwalał !! Dziękuję !! - pożegnał się ze mną...
     Hmmm...
     No i koniec mojego królowania...
     Przez kawałek drutu straciłam tron...

środa, 17 kwietnia 2013

Strach strachowi nie równy...

     Baliście się kiedyś ?? Nie tak odrobinkę, czy ciut, ciut...Ale tak na prawdę...Tak, że ciarki po grzbiecie biegały, a w gardle było sucho ??
     Wiele lat temu, kiedy mieliśmy kiełbie we łbie, a nasze Dzieciaki ledwie od ziemi odrastały, wybraliśmy się z Panem N. do Przyjaciół. 
Dzieciaki pozostały u Znajomych "na służbie". 
Posiadanie takich Znajomych było wówczas prawdziwym błogosławieństwem, bo podróże z Zaścianka stanowiły spore wyzwanie, a jedyną konsekwencją owej "służby" było opiekowanie się Potomstwem Znajomych w razie potrzeby, w rewanżu...
     Ruszyliśmy więc z Panem N. na podbój rodzinnego Miasta w składzie dwuosobowym...
     Popołudnie i wieczór spędziliśmy w sympatycznym towarzystwie, i jak to bywa w takich sytuacjach nastąpił czas powrotu w domowe pielesze...
Przyjaciele zapakowali nas do autobusu, pomachali na pożegnanie i ruszyliśmy w drogę...
     Był, bodajże październik...Noc zapadała wcześnie...Pogoda nie nastrajała do spacerów...Jechaliśmy sobie tym autobuskiem i marzyliśmy sobie w duecie...
Co będziemy robić jutro...Co kupimy sobie z "następnej wypłaty"...Gdzie ruszymy w kolejne wędrówki...
Ot, takie marudzenie w podróży...
Autobus jechał jakąś boczną drogą mijając spowite ciemnościami pola, czasem mijaliśmy jakieś mrokiem spowite budowle...
     - Gdzie my właściwie jesteśmy ?? - zapytałam Pana N.
     - Nie mam pojęcia...W polach gdzieś... - wymruczał Pan N. próbując dopatrzeć się jakiś znanych nam miejsc...
     - To chyba S. - próbowałam się domyślić...
     - No to za pół godzinki będziemy w domciu... - ucieszył się Ślubny...
     I właśnie w tym momencie Pan Kierowca wykonał lekki skręt w prawo i zaparkował na ukrytym w mroku przystanku...
     - Koniec trasy... - zakomunikował gromkim głosem...
     - Że co ?? - wyrwało się nam prawie jednocześnie...
     - Dalej nie jadę...Na dzisiaj mam koniec pracy... - stwierdził Pan Kierowca i ze zniecierpliwieniem zaczął machać rękami...
Chcąc nie chcąc wysiedliśmy z autobusu...
     Totalna pustka...
     Kilka mrocznych budynków na horyzoncie, bujne kępy pozbawionych liści krzaków, zionące czernią bajorko i zdewastowana wiata przystanku autobusowego...
     - Jak w horrorze...- wymruczał Pan N.
Zaczęliśmy studiować rozkład jazdy...
     - No to mamy pół godziny czekania... - rozszyfrowałam pokrytą bohomazami tabliczkę i otuliłam się szczelniej kurtką...
     Zaczęliśmy dreptać w kółko...
     Po mniej więcej kwadransie, do naszych uszu dotarły pokrzykiwania...
     Głosów było kilka, a słownictwo niewiele miało wspólnego z polszczyzną...
     Z mroku wyłoniło się kilku młodych ludzi...
     Pierwszy rzut oka i jasnym się stało, ze pacyfistami to Oni nie byli...
     - Tego nam jeszcze brakowało... - wyszeptał Pan N.
     Do najbliższego domu mieliśmy jakieś trzysta metrów, do świecącej latarni było jeszcze dalej...
Gromada niewiele młodszych od nas Ludzi zbliżała się...
     Odruchowo zaczęliśmy zapinać kieszenie...Pan N. wziął do pięści klucze od mieszkania...
     - Jakby co, to uciekaj...Nie patrz na mnie, tylko uciekaj...- wyszeptał i czekał na moje potwierdzenie...
Orzesz...(ko)...
Fakt, że szanse mieliśmy marne...
     Grupa doszła do przystanku...Coś tam między sobą szeptali i spoglądali na nas ukradkiem...
A my zaklinaliśmy w myślach autobus, który miał nadjechać za kilka minut...
     Znad bajorka dolatywały jakieś dziwaczne odgłosy...Wiatr tarmosił suche badyle...Na horyzoncie widzieliśmy samochody jadące drogą krajową...
Te kilka minut trwało wieki...
Widziałam po twarzy Pana N. jak bardzo jest skoncentrowany i czujny...
     Gromada stanęła kilka kroków od nas...Krzykliwa...Wulgarna...Jakby czekająca na pretekst...
Staraliśmy się nawet nie oddychać w Ich kierunku...
     Kiedy z mroków bocznej uliczki wyłoniły się światła autobusu poczułam dopiero jak bardzo mam napięte mięśnie...
Łydki mi ścierpły...Pięści zaciśnięte w kieszeniach skostniały...Bolała nawet żuchwa...
Te kilka kroków do autobusu pokonałam na uginających się kolanach...
Pan N. nie odpuszczał...Ciągle uważnie się rozglądał i monitorował zachowanie "dzikiej Gromady"...
     Ulga, którą odczuwałam w momencie kiedy autobus podjechał pierzchła kiedy wsiadłam do pojazdu...
W środku, poza Panem Kierowcą nie było nikogo...
     Gromada zajęła tył pojazdu, my siedliśmy na krzesełkach przy Kierowcy...
     Jedno spojrzenie i zrozumieliśmy się bez słów...
     Gromada szalała...
     My trwaliśmy w milczeniu...
     Kiedy po kilku minutach stanęli przy wyjściu, nadzieja w nas odżyła...Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, odetchnęliśmy z ulgą...
     -  Dzieciaki u obcych Ludzi...- wypowiedziałam myśl, która cały czas mi towarzyszyła...
     - Nigdy by nas nie znaleźli w tych chaszczach...- wymruczał swoje obawy Pan N.
     To był ostatni raz kiedy zostawiliśmy Dzieci u Znajomych...
     Do dzisiaj, mijając owo bajoro i zdewastowaną wiatę (nic się nie zmieniło), wspominamy to traumatyczne przeżycie...
     Do dzisiaj czuję ten ścisk w żołądku i suchość w gardle...



sobota, 13 kwietnia 2013

Żukowska i Korycki, czyli podróż na zaczarowanym dywanie...

     Piąteczek zaczął się mało piąteczkowo...
     Pan N. nawet nosa z serwisu nie wystawił, poobstawiany sprzętem wszelakim, a ja namiętnie ćwiczyłam skoki po drabinie porządkując kable...
Czy ja Wam już mówiłam, że nie cierpię porządkować kabli ?? 
Nie mówiłam ?? 
To mówię...
     Mogę nawet porządkować wentylatory (chociaż niekoniecznie), ale kable wywołują we mnie najgorsze instynkty...
Szczególnie, że mam kilka "zaszłości" po byłych Pracownikach i nijak nie umiem ogarnąć, co Autorzy mieli na myśli dokonując takich a nie innych opisów...
Echhh...
     Jak widzicie mojej piąteczkowe nastawienie powinno być byle jakie, ale nie było...
     Nie było, bo niczym sroka w gnat wpatrywałam się w zegar odliczając każdą minutkę do siedemnastej...
O siedemnastej bowiem, mój piąteczek miał stać się prawdziwym początkiem weekendu...
     Sklepik zabezpieczony, "Nagusek odpalony" i Gordyjka w towarzystwie Pana N. ruszyła do Krakusowa...
Już samo to poprawiało mi humorek znacznie, a jak jeszcze pomyślałam, że za chwilkę zanurzę się w mrokach salki koncertowej w Rotundzie to mi sam "banan" na twarzy rozkwitał...
     Co sił w mechanicznych koniach cięliśmy na koncert Dominiki Żukowskiej i Andrzeja Koryckiego...
     Pana Andrzeja poznaliśmy trzy lata temu na koncercie jubileuszowym podczas "Shanties"...
Wówczas, przyznam szczerze jakoś nam umknął...
W magicznej atmosferze Jego śpiewy były tylko jednymi z wielu...
W zeszłym roku odkryliśmy kolędę, którą Pan Andrzej śpiewał z Panią Dominiką...
Widocznie był to akurat "ten moment"...
Zaczęliśmy szperać...
Co śpiewają...Gdzie śpiewają...I kiedy...
Wczoraj śpiewali w Rotundzie...
Bilety mieliśmy już dawno...Z niecierpliwością czekaliśmy na pierwsze dźwięki...
Miało być balladowo...Okudżawa...Wysocki...Biczewska...
Wszystko jedno czy po polsku, czy po rosyjsku teksty, które zapadają w duszę...
Sala, czego można było się spodziewać, zapełniona, ale tym razem pojechaliśmy ze sporym wyprzedzeniem, więc miejsca mieliśmy wyborne...
No i zaczęli...


     Bez sztampy...Tak, jakby śpiewali dla grupy znajomych...
Repertuar też bez określonych wcześniej zasad...
     - Co mamy zaśpiewać ?? - zapytał Pan Andrzej z niewinnym uśmieszkiem...
     Sala zawrzała...
     Z kilkuset zgromadzonych gardeł wyrywały się propozycje obszernego śpiewnika...
Były piosenki żeglarskie...Były ballady...
A "sala" śpiewała razem z Nimi...
Było nam wszystko jedno czy śpiewamy z akompaniamentem, czy acapella, po rosyjsku, czy po polsku...
I o dziwo, wychodziło to całkiem przyzwoicie, chociaż ten dziwny "chór" widział się po raz pierwszy...
     Cisza panowała na sali tylko wtedy, kiedy śpiewała ballady Pani Dominika...
Jej magiczny głos przenikał człowieka na wylot i powodował "ciarki" na kręgosłupie...
Czarowała...Czarowała...Czarowała...
A my, jak na magicznym dywanie unosiliśmy się daleko...
Do zielonych lasów...Do błękitnych jezior...Do skotłowanego sztormem oceanu...
Tak było...
     Czas przestał istnieć...
     Ludzie uśmiechali się do siebie...
     Nikt się nie spieszył...
To był taki zwyczajny piątkowy wieczór...
  

piątek, 12 kwietnia 2013

Z tym "Atlasem" do "Milionów" nie trafisz...

     Może trochę po czasie, ale udało mi się w końcu zobaczyć "Atlas chmur" Toma Tykwera i Braci Wachowskich...
Ta super produkcja za 100 mln $ miała rozgrzać Widownię do "czerwoności" w zeszłym roku i zgarnąć wszystkie możliwe nagrody...
No cóż...
     Podobno do stworzenia "hitu" wystarczy wziąć świetnych Reżyserów, scenariusz oprzeć na powieści o światowej sławie, zatrudnić Aktorów o znanych nazwiskach, a potem czekać jak pieniążki będą się na kontach pomnażać...
Podobno...
     Powieść Davida Mitchella niewątpliwie zasługiwała na uwiecznienie...
Ale czy tak ??
     Film kariery zawrotnej w USA nie zrobił...Krytycy byli raczej powściągliwi, Widzowie małoprzychylni, a Magazyn "Time" umieścił film na pierwszym miejscu rankingu "najgorszych produkcji 2012"...
     Po analizach stwierdzono, że Amerykanie nie byli gotowi na taką produkcję...
     Film pojechał w Świat, robić karierę wśród bardziej "wrażliwych" Widzów...
     Zgodnie ze zwyczajem dokąd nie zobaczyłam owego dzieła nie czytałam nic na jego temat...Żadnych komentarzy, żadnych recenzji, po prostu cisza w eterze...
     Obejrzałam...
     Moje szare komórki są w stanie zakwasów...
     Trzygodzinny spektakl wymagał nieustanne skupienia...
     Wizualizacja przesłania Pana Mitchella jest tak skomplikowana, że po godzinie czuje się psychiczne zmęczenie...Po dwóch godzinach zaczyna kiełkować myśl przewodnia: "niech się to już skończy"...
     Jak na mój gust Ktoś "przedobrzył"...
     To nie jest zły film...
     To nie jest zła produkcja...
     Ale nie jest to również hit mogący porwać "Miliony"... 

środa, 10 kwietnia 2013

Poczta prawdę Ci powie, czyli jak się w jelita zaplątałam...:o)

     Dostałam dzisiaj maila na służbową pocztę...

Znaleźliśmy winnych Twojego złego samopoczucia, ciągłego przemęczenia, senności
i wielu
uciążliwych dolegliwości zdrowotnych.
Wiesz gdzie? W Twoich jelitach!

     Ło Matko i Córko...
     Ja wiem, że inwigilacja w Narodzie postępuje z dnia na dzień...Wiem, że moje kroki śledzone są poprzez komputer i jego IP, że moja komórka jest źródłem wiedzy dla "Śledzi" poprzez GPS, że ostatecznie można nawet kogoś namierzyć przez satelitę, ale żeby jelita ??
     Orzesz...(ko)...
     Ależ ten Świat idzie z postępem...
     Siedzi sobie taki Obywatel w pracy, sterty papierzysk i innych bardzo ważnych obowiązków wgniatają go w krzesło, a tutaj proszę...
Ktoś się o jego zdrowie troszczy i jak na tacy od razu rozwiązanie problemów wszelakich zapodaje...
     Przyznam, że dokąd tego mailika nie odebrałam to nawet świadomość we mnie nie zakiełkowała, że coś ze mną nie tak, że jakąś ujmę na zdrowiu i humorze właśnie ponoszę, ale skoro ktoś te moje niedomagania wyśledził to nijak w opozycji stać...
Trzeba teraz i to złe samopoczucie zamanifestować, kanapkę sobie jakąś do polegiwania spatrzeć i na znak owej senności przynajmniej kilka razy ziewnąć...
Nie wiem czy to moim jelitom pomoże, ale skoro ktoś pisze to pewnie wie...
     Nurtuje mnie jednak temat zasadniczy...
     Czy Im się udało te moje jelita zdiagnozować "po całości", czy tylko fragment sobie obejrzeli, bo jeśli po całości, to chylę głowę przed owych Diagnostów wyczynem...
Toż samego jelita cienkiego mieli do obejrzenia jakieś 6 metrów, że o innych okrężnicach nie wspomnę...
Jak nic musieli ów przegląd zacząć przynajmniej z tydzień temu...
     A jak się to ma do ochrony moich danych osobowych ?? 
     Czy ja czasem na mocy Konstytucji nie mogę wnieść jakiegoś protestu albo innego zaskarżenia ( że o zadośćuczynieniu nie wspomnę)?? 
     A może, ze względu na to, iż informacja przyszła na pocztę służbową Ktoś złamał zasady wolności w przedsiębiorczości ??
     To mi dopiero ćwieka zabili...
     A na dodatek jeszcze mi kiszki marsza grają...

     Już wiem !! 
     To nie inwigilacja !! 
     To podsłuch...:o)
 

wtorek, 9 kwietnia 2013

"Zaklęte rewiry" naszej historii...

     Obejrzałam "Pokłosie"...
     Echhh...
     Trudno było...
     Nie to, żebym żyła złudzeniem, że moi Rodacy są "bez skazy pierworodnej poczęci", ale wiedza to jedno, a całkiem co innego zobaczyć tej wiedzy wizualizację...
     Jak "diabeł święconej wody" unikałam wszelkich recenzji, opisów i innych dywagacji w temacie, żeby moje oglądanie było takie bardziej "dziewicze"...
Bez cudzych nadinterpretacji...
Prawie się udało, chociaż kilka "słówek" do mojej świadomości dotarło...
     Obejrzałam "Pokłosie"...
     Bolało...
     No cóż...
     Tak jest jak człowiek uznaje, że Ludzie z gruntu rzeczy są dobrzy...
     Bolało, bo wiem, że przedstawiony obraz społeczeństwa ma więcej realizmu, niż się pewnie realizatorom śniło...
     Może nie zawsze dotyczy to aż tak drastycznej tematyki, ale takich "zaklętych" miejsc z "tajemnicami" jest w naszym Kraju sporo...
Świadków owych wydarzeń jest już coraz mniej, więc z czasem znikną w niepamięci...
     "Pokłosie" to nie jest film do "podobania"...
     To film do myślenia...
     Bardziej współczesny niż się może wydawać...
       I pytanie:       

     Jak bardzo jesteśmy ludzcy jako ludzie i jak bardzo nieludzcy jako tłum...??

sobota, 6 kwietnia 2013

Chłopaki chcą być piękni na wiosnę...

     Święta, Święta i po Świętach...No prawie...
     W życiorysie pozostało nam kilka zbędnych kilogramów, które zrzucić musimy, żeby się godnie na plażach prezentować...
     Ci co wstrzemięźliwość gastronomiczną zachowali kiwają teraz głowami z politowaniem, Ci co zaszaleli degustując serniczki, mazureczki, sałateczki czy inne pieczyste, kiwają potakująco...
     Jako genetyczny "Szczypiorek" też sobie mogę pokiwać...A co !! 
     Nie dość, że kiwam łepetynką, to jeszcze kilka słówek w promocji dorzucę w temacie diet...
     W sumie, chociaż sama nigdy się nie odchudzałam, pośrednio mogę uchodzić za eksperta, a wiadomo, że ekspert "wie"...
     Jak to mawiają: "tyle wie co zje"...
     A jadam sporo, bez ograniczeń i bez "efektów"...
     Za to Pan N. ...
     Jeśli ja mogę uchodzić za eksperta "praktyka", bo wszystkie te diety wprowadzam w życie, to Pan N. jest Ekspertem przez duże "E"...
Pan N. owe diety wyszukuje, analizuje, opracowuje i poddaje się ich działaniom corocznie, jak tylko w kalendarzu zawita marzec...
     Czy Pan N. jest grubasem, zapytacie...
     Otóż nie...
     Pan N. ma coś co nazywam "syndromem grubasa" i zaszłości wagowe z zamierzchłych czasów, ma również kilka kilogramów "w zapasie" i to ich namiętnie się pozbywa...
Przy moim poniekąd udziale...
     W sumie to taki nasz domowy obyczaj, że jak Pan N. zaczyna wprowadzać diety to znak, że w kalendarzu zaczyna się wiosna...
     W tym roku Pan N. złamał zasady !!
     Ledwie Boże Narodzenie i Sylwestra obświętowaliśmy hucznie Pan N. zaczął coś naukowo opracowywać na swoim "fonku"...
Analizował, obliczał, mruczał i uśmiechał się tajemniczo, aż w końcu zaprezentował mi pewną aplikację...
     - W marcu tyle będę ważył... - oświadczył, pokazując jakieś słupeczki i wykresy... - potrzebuję do tego kilku minerałów i dietki...- dodał...
     Pokiwałam ze zrozumieniem głową...
     Nie pierwsza to dietka i pewnie nie ostatnia, można się do tego przyzwyczaić...
     I zaczęliśmy rodzinne przygotowania do wprowadzenia teorii w czyn...
     Pan N. skrupulatnie zażywał minerały, kontrolował ilość płynów i kalorii, no i przede wszystkim pilnował wpisów do swojego "fonkowego dzienniczka"...
     Mimo mojego sceptycyzmu metoda zadziałała...
     Wiwatami powitaliśmy wynik wagi, który Pan N. określił jako docelowy...
     Miesiąc przed terminem...
     Byłam dumna ze Ślubnego...
     Fakt, że owa dietka nie wymagała drakońskich wyrzeczeń, ale dyscypliny i systematyczności...
Ale podziałała !!
     Pan N. jednak nie spoczął na laurach i wyznaczył sobie kolejne wyzwanie...
Na wyświetlaczu wagi miała się pojawić "8"...
Takiego wyniku nie widzieliśmy od dwudziestu lat...
     Obawiałam się trochę, czy tak wysoko zawieszona poprzeczka nie zniechęci mi Chłopaka...
Nie mniej efekty dotychczasowych, dietowych dokonań przerosły moje oczekiwania...
Buźka Ślubnego odmłodniała, hodowany przez wiele lat brzuszek ginie w fałdach "przydużawej" koszuli, a spodnie pod paskiem układają się w malownicze falbanki...
Pan N. walczy zawzięcie...
     Przed samymi Świętami pojawiła się "8"...
     Przed Świętami !!
     Nasza waga jest wyjątkowo złośliwa...
     No cóż...Ciasta wyjątkowo mi wyszły...Mięska kusiły delikatnym zapachem ziół...Sałateczki...
     I żegnaj "8"...
     Ale przegrać bitwę to nie znaczy przegrać wojnę !!
Pan N. walczy...
     Chłopaki też chcą być piękni na wiosnę...:o)

czwartek, 4 kwietnia 2013

Tematy zastępcze...

     Jak ja Go lubię !! 
     Tak Go lubię, że już chyba bardziej Go lubić nie mogę...
Kto tak bardzo zapadł mi w serducho ?? 
Poseł Kalisz !! 
Jak ja Go lubię !! 
     Za co darzę Go tak ogromną sympatią ?? 
     Może za działalność polityczną ?? 
Nie... 
     Za postawę godną Męża Stanu ?? 
Nie... 
     Za rubaszny wygląd ?? 
Nie...Nie...Nie... 
     Lubię Posła Kalisza, bo jak nikt w Parlamencie rozśmiesza mnie do łez...Po prostu "boki zrywam"...
     Właśnie pozbierałam owe "pozrywane boki" po Jego wczorajszej wypowiedzi to mogę się z Wami tą "radością" podzielić...
     Jak Wam zapewne się o uszy "obiło" Parlamentarzyści postanowili, że nastąpi koniec poselskiego łamania przepisów ruchu drogowego...
Pojąć nie mogę co ma immunitet poselski do mandatów za złe parkowanie i co stoi na przeszkodzie Posłom przyjmować owe "powiastki", ale jak wieść gminna niesie problem jest...
Nijak się to ma do prawodawstwa (takiego normalnego, a nie obowiązującego u nas), opozycję to stanowi wręcz namacalną do dobrych obyczajów, czy innego honoru, ale fakt jest faktem, że Posłowie jakoś sobie z mandatami poradzić nie umieją...
Bidulki...
Jeden z nich nawet raczył zaznaczyć, że jak się jest znanym Posłem to Policjanci wcale nie chcą takiemu Biedakowi mandatu wypisywać...!!
To dopiero kłopotek...
Niby, że Policjanci to tacy wyrozumiali, że czym Poseł bardziej znany to tego "immunitetu" więcej mu przysługuje...
Ale wracajmy do mojego Ulubieńca...
     Po wielu wypowiedziach, jak to Posłowie teraz z piedestału zejdą i się ze zwykłym Narodem bratać będą mandaty przyjmując na potęgę, wyszedł Poseł Kalisz i...
     Klękajcie Narody...
     Poseł Kalisz oznajmił, iż immunitet owe mandaty dalej powinien trzymać z dala od sejmowych Bidulków, bo przecież Oni te przepisy to łamią w służbie Narodowi...
Jak na ten przykład, jest jakieś bardzo ważne głosowanie, to taki Poseł Bidulek musi "przycisnąć", żeby guziczek do głosowania "wcisnąć"...
I że owo "przyciskanie" do "wciskania" będzie miało ogromny wpływ na procesy legislacyjne...
Orzesz...(ko)...
Nic, tylko siąść i nad losem biednych Parlamentarzystów zapłakać...
     Zatroskanie Pana Kalisza było okrutne...
     To i ja z politowaniem głową pokiwałam...
Bidulek...
     Takie traumatyczne przeżycie !! 
     Być w Sejmie na określoną godzinę !! 
To dopiero wyczyn...
A może w ogóle "być w Sejmie" jest tak trudnym doznaniem ??
 
 

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

O łzach pachnących jaśminem...


     „W piwnicznej izbie zmrok wczesny pada,
     Wilgotny a ponury;
     Mętnymi szyby drobne okienko
     Na brudne patrzy mury.”

     Dokładnie właśnie tak wyglądało lokum, w którym spędziłam swoje dzieciństwo…
Dwadzieścia metrów kwadratowych…Jedna izba, która w zależności od potrzeb i wyobraźni była kuchnią, łazienką, sypialnią i salonem…
Co prawda nie była to suterena przerobiona na mieszkanie, a zwykły parter, ale maleńkie okienko było raczej symbolem kontaktu ze światem…
W kącie królował stary, kaflowy piec…Źródło utrapień Mamciaśki, a mój ogromny przyjaciel (uwielbiałam przytulać się do niego…Miał pięknie wypalane, gładziutkie kafle)…
Mimo, iż piec dokładał wielu starań, wilgoć spływała po ścianach strużkami wody…
Zimą te zamarznięte stróżki były jak zaczarowane znaki odbijające się w blasku światła z paleniska…Ni to haft, ni to hieroglify...
To właśnie tam urodziła się moja wyobraźnia…
Wyobraźnia karmiona właśnie wierszem Pani Konopnickiej…
     Nie pamiętam kiedy Ojciec po raz pierwszy przeczytał mi go przed snem, nawet nie pamiętam czy go czytał czy deklamował z pamięci…
Nie wyobrażacie sobie nawet jak płakałam…
Słuchałam z zapartym tchem…Łzy kapały na poduszkę…Westchnienia tłumiła nasunięta wysoko kołdra…

     „W piwnicznej izbie ciężkie westchnienie
     Z ciemnego słychać kąta...
     Ucichło dziecię na swym barłogu,
     Matka się we łzach krząta.”

     Tata deklamował…Ja ryczałam…A Mama krzyczała na Ojca…”Że się znęca”…”Że przez niego dziecko płacze”…”Że mi rozum wypaczy”…
     Mama podsuwała dziesiątki innych wierszyków, bardziej, Jej zdaniem przydatnych i odpowiednich dla dziecięcia w moim wieku, a ja co wieczór…kiedy tylko Tata był w domu, żebrałam…
     - Tato…w piwnicznej izbie…
I ryczałam…ryczałam…ryczałam…by po wersie:

     „Któż dziecku temu da trochę słońca,
     Pokaże lasy, pola?”…włączyć swoją wyobraźnię…

     Głęboko wsunięta w kołderkę przenosiłam się tam, gdzie Świat był promieniami słonecznymi rozjarzony i gdzie pachniało jaśminem…
Konopnicka i jaśmin…
I ten blask z kaflowego pieca…
To są właśnie smaki mojego dzieciństwa…
     Nie twierdzę bynajmniej, że od wczesnego dzieciństwa byłam znawczynią botaniki i na wyrywki deklamowałam nazwy roślin w języku polskim i po łacinie…
To, że ów wybujały krzew mojego dzieciństwa jest jaśminem dowiedziałam się dopiero później…
Ale znałam zapach i to właśnie on towarzyszył mi w moich wędrówkowych marzeniach…
Najpierw kiedy chlipałam w poduszkę przez Panią Konopnicką…Później kiedy uciekałam od rzeczywistości, żeby odrobinę odpocząć…
     Z czasem poezja się zmieniła…
     Był szeptany Mickiewicz…Był Norwid…Był Asnyk…Była Pawlikowska-Jasnorzewska…
Było wielu innych, którzy nawet nie przypuszczali, że ich strofy będą szeptane w zmoczoną łzami kołdrę…
Ale zapach był zawsze ten sam…Lekko odurzający, słodkawy…
     Z czasem Rodzice dostali nowe mieszkanie…Okno mojego pokoju było piękne i duże…Widok przez nie zapierał dech w piersiach…Szczególnie o wschodzie Słońca…Z nowiutkich ścian nie spływała wilgoć…Zamiast kaflowego pieca z wygładzonymi kaflami ciepło dawały żeberka kaloryfera…Trudno się było do nich przytulać…Nocą nie tańczyły już magiczne cienie na suficie…
Mojej wyobraźni to jednak nie przeszkadzało…
Jaśminowi też nie…