Jako nastolatka bywałam uczestnikiem tak zwanych „obozów sportowych”…
Obozy
owe trwały prawie miesiąc, odbywały się zawsze w miejscach, gdzie „diabeł mówił
dobranoc”, były „tanie jak barszcz”, a że do tego Trenerzy z reguły mieli
świetne przygotowanie pedagogiczne, a ja pasjami kochałam te „imprezy”, więc
Rodzice z pełnym błogosławieństwem pakowali mnie do autobusu.
Ledwie zajmowaliśmy miejsca w owym pojeździe,
zaczynało się polowanie…
No co ??
Nie na „co”, lecz na „kogo” !!
Na obozy sportowe jeździło znacznie więcej Chłopaków, więc płeć
tzw.: „piękna” usiłowała zaanektować co bardziej urodziwe okazy…
Nie dane mi było co prawda uczestniczyć w owych
„godowych pląsach”, bo bywałam na takich imprezach „najmłodsza”, a więc poza
kategorią, ponadto, cierpiąc na straszne przypadłości „lokomocyjne” miałam
wyznaczane miejsca tuż przy Opiekunach…
Cierpienia moje były ogromne, więc z reguły rozpoczynałam „obóz” mniej więcej
dwie doby po dotarciu na miejsce…
Przez ten czas, moje Koleżanki dokonywały „podbojów”…
Niewątpliwie największym wyzwaniem dla Ich poczynań
był Kolega, którego urok rozpromieniał, z reguły poważne oblicze Trenerki, a
któremu zawsze towarzyszyła niezliczona rzesza wielbicielek .
Niestety proces starczy chyba się rozwija we mnie w
tempie znacznym, bo nijak nie mogę sobie przypomnieć, jak miało na imię owo
„cudo” Matki Natury, więc dla potrzeb opowieści zatytułuję go „Piotrusiem”…
Piotruś cudnym był !!
Buziaczka miał nadobnego, sylwetkę pięknie
zbudowaną, wysoki, a na domiar wszystkiego miał nieźle w łepetynce poukładane
(o tym, że był wówczas na czołowych miejscach rankingowych młodzieżowej kadry
płotkarzy, nie wspomnę).
Jednym słowem, bo trochę się rozpisałam, Piotruś był idealnym obiektem do
zaanektowania…
Trybu naszego obozowego żywota opisywać nie będę,
bo Ci co na podobnych obozach bywali wiedzą ile taka przyjemność potu kosztuje,
a Ci co nie bywali i tak nie uwierzą…
Miewaliśmy jednak pewne rozrywki i przyjemności…
Wieczorami otrzymywaliśmy czas tak zwany wolny…
Tak zwany, bo przeznaczany głównie na rozrywki…sportowe. Grywaliśmy w
siatkę, w kosza, pływaliśmy, albo korzystaliśmy ze sprzętu pływającego…
Po całych dniach zajęć sportowych, trzeba przyznać, że zakrawa to odrobinę
na „zboczenie”...
Na jednym z takich obozów ulubionym naszym zajęciem
było na przykład ściganie się na rowerkach wodnych do „tamy”, odległej od obozu
kilkanaście kilometrów…
Wygrane były trzy pierwsze pary …reszta sprzątała po posiłkach przez
następny dzień (prawdziwy hazard!!).
Wyczyn wcale łatwym nie był, bo poza odległością, w wodnej „kipieli” czekały
na nas „myziaki” (wodorosty), oplątujące śruby w trybie ciągłym…
Zgodnie z wymogami narzuconymi przez Opiekunów
pływaliśmy w ekipach „mieszanych” i obowiązkowo na jeden rowerek musiał
przypadać jeden „pływający”…możliwości pływackie Trenerzy sprawdzali zaraz po
przyjeździe…
W owych zamierzchłych już czasach zaliczałam się do kategorii „utrzymujący
się na wodzie”…do „pływaka” było mi jak na Hawaje…
Z kim płynę obojętne mi było całkowicie, bo do grona „pływaków”
zakwalifikowane zostały głównie „staruchy”, czyli ekipa z „okolic” matury…
Przed każdym wypłynięciem na pomoście odbywały się prawdziwe „łowy”…
Siedziałam na tym pomoście, dyndałam malowniczo
nogami, ryjek mi się śmiał do Świata, kiedy mój błogostan przerwało pytanie:
- Płyniesz ??
Spojrzałam na egzemplarz, który owo pytanie do mnie skierował i chyba mnie z
nagła przytkało…
- Pływasz czy dyndasz ?? – dotarła do mnie
„powtórka”.
- Teraz dyndam, ale mogę pływać… - odpowiedziałam z
wahaniem, bo z reguły wzbudzałam małe zainteresowanie „płci przeciwnej”, a
przed sobą miałam jej najbardziej urodziwego przedstawiciela.
- No to wskakuj w kapok i ruszamy… - odpowiedziała
moja „majaka”.
Sam fakt, że „To” się do mnie odezwało było zjawiskiem niecodziennym, ale że
mi jeszcze kapok przyniosło, niepojętym było zupełnie…
Nie protestując wskoczyłam w dmuchane paskudztwo i
zajęłam miejsce w rowerku…
Dopiero teraz zauważyłam, że na pomoście panowała idealna cisza, a cała
gromada przyglądała mi się z zainteresowaniem…
Przestałam być „niewidzialna”…
- Trener Ci kazał ?? – zapytałam po kilku minutach
kręcenia pedałami w kompletnej ciszy.
- Nie… - odpowiedział Piotruś i tyle było dialogu.
„Kopyto” miał potężne…Pedały ”furgały” w trybie
ekspresowym, a ja usiłowałam ze wszystkich sił utrzymać na nich stopy…
- Nie forsuj się bo spuchniesz na wyścigu…-
usłyszałam przyganę.
- Nie spuchnę… - odpowiedziałam z zaciśniętymi
zębami i wbiłam palce w deseczki siedziska.
Kiedy ruszyliśmy z wyznaczonego miejsca, w nasz
tradycyjny wyścig do „tamy”, miałam wrażenie, że rower płynie w powietrzu…
Piotrek narzucił takie tempo, że po kilku minutach byłam zmuszona zdjąć
stopy z pedałów…
- Na prawo myziaki… - rzuciłam po chwili.
- Steruj…- odpowiedział Piotruś oddając mi drążek.
- Ja ?? – mało mi „szczena” w zalewie nie utonęła.
- Lubisz sprzątać ?? – zapytał mnie.
- Nie bardzo… - odpowiedziałam szczerze.
- No to ja kręcę, Ty patrzysz i sterujesz…mamy
szanse się jutro lenić… - usłyszałam w odpowiedzi.
Mimo kilku moich „wpadek” przy „tamie” byliśmy z
ogromną przewagą…Piotrek z uśmiechem satysfakcji „klepnął” śluzę.
- Mówiłem, że to dobry plan ?? – zapytał z
szelmowskim uśmiechem.
- Dzięki… - odpowiedziałam szczęśliwa.
- Od dzisiaj mamy gwarantowane luzy na stołówce !!
– zadeklarował Piotruś.
Słowa dotrzymał…żeby czasem ktoś nie rozbił naszego
"duetu" miałam zakaz „dyndania” na pomoście, przychodził po mnie z
kapokiem do kampingu…
Właściwie przyznać muszę, iż wszystkie zajęcia przewidywane w parach
wykonywaliśmy od tego dnia wspólnie…
Na moje pytania, co spowodowało, że zabrał mnie wówczas na „rower”, Piotrek
unikał odpowiedzi, zmieniając temat, lub uśmiechając się tylko…
Na obozie wieść gminna niosła, iż stanowimy tak
zwaną „parę”…
Piotrek kwitował te nowiny swoim uroczym uśmiechem,
ja przyjmowałam to za wierutną bzdurę…On szedł do klasy maturalnej, mnie
jeszcze zostało parę lat podstawówki…
Wybór Piotrusia przestał być dla mnie tajemnicą
jakieś trzy, albo cztery miesiące później…
W czasie jednego ze spotkań rodzinnych siedziałam
przy stole obok jednego z moich ulubionych Kuzynów…
- Słyszałem, że się świetnie bawiłaś na obozie… -
rzucił z nagła między serwowanymi potrawami. Dobrze, że nic akurat nie
przełykałam, bo jak nic zeszła bym z nagła zaduszona jakimś smakowitym kęsem.
- A Ty skąd wiesz…?? – wydusiłam z siebie.
- Ha !! Wie się to i owo !! – satysfakcja, aż biła
z delikwenta.
- Gadaj po dobroci bo się zaraz Ciotka dowie o
"waksach" w Żywcu !! – wyciągnęłam najcięższą artylerię.
- Aleś Ty nerwowa… - odpowiedział Kuzyn rozglądając
się nerwowo po zebranych.
- Gadaj mówię !! – monitowałam.
- Chodzę z Piotrkiem do jednej klasy… - wydukał
szeptem Kuzynek.
- Orzesz…to Ty Go na mnie napuściłeś ?? – zaczynało
mi świtać.
- Nooo…nie wściekaj się…Piotrek ma Dziewczynę…od
pierwszej klasy chodzą…a wiesz, że „branie” to On ma straszne…no to jak
usłyszałem, że też jedziesz…no to wiesz…taki zawór bezpieczeństwa… - „pluł” mi
do ucha…
- Nie mogliście powiedzieć co i jak…?? – byłam
zdegustowana brakiem zaufania.
- Miałem powiedzieć…ale pamiętasz ??
"Świnki" w czerwcu dostałem i mnie Matka z domu nie wypuściła…dlatego
tak głupio wyszło… - ton był prawdziwie przepraszający.
- Nie ma sprawy… - ale w duchu sobie przyrzekłam,
że mi obaj jeszcze za ten „zawór” zapłacą…