To, że Babcia zamówiła odpowiednią pogodę spowodowało, iż ostatni punkt wędrówek odrobinę zawiódł Księciunia...
DOLINA STRĄŻYSKA I SIKLAWICA...
"Truskaweczka" na wyprawowym torciku...;o)
Jak wiadomo, zaczyna się płasko...;o)
Ale jakoś mniej to już Młodym przeszkadzało, bo oprócz kłód i mosteczków...
To było wielkie mycie !! ;o)
I bardzo długie postoje (w obie strony)...;o)
Ale trasa też zrobiła się ciekawsza...
I nie da się ukryć, obłożenie miała ogromne...
Naszą uwagę przykuła wycieczka obozu sportowego, uczestnicy w wieku od 10-ciu do 14-stu lat, chłopaki...Nie mam pojęcia jaką dyscyplinę trenowali, ale dowiedziałam się przez przypadek, że jeden z chłopców dzwonił z trasy do ojca i prosił o interwencję, bo mu "trener każe chodzić"...Mijaliśmy się kilkukrotnie...Przy "szałasie" opiekunowie "sportowców" zdecydowali o powrocie do ośrodka, bo większość padła na trawę i ledwie żyła...Chyba trenowali szachy...;o)
A my człapaliśmy niespiesznie...I dotarliśmy...
Siklawica skromnie "ciekła"...
- Babciu...Myślałem, że to będzie większy wodospad...- z zawodem w oczach wymruczał Księciunio...
- Deszczy nie było, łachy lodowe daleko...Może następnym razem będzie większa...- tłumaczyłam Matkę Naturę...
Ale, że tradycją jest znaną, że Siklawica opryskać musi, żeby szczęście i zdrowie służyły, więc Babcia i Dziadek odrobinę jej pomogli...
A Princeska zapobiegawczo chlapała się w każdej kałuży, żeby Jej tego szczęścia i zdrowia nie zabrakło...;o)
W drodze powrotnej Dziadziuś po raz pierwszy usłyszał cichutko mruczane przez Princeskę...
"Mama...Mama...Mama..."
To był ewidentny znak, że czas kończyć Wielką Wyprawę i wracać do domciu...Przygód było dosyć...;o)