Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

piątek, 29 kwietnia 2016

Nowa odmiana tulipana...

     Od kilku lat panuje moda, na nadawanie szumnych nazw tulipanom...No cóż...Jaki tulipan jest, każdy wie, a że kwitnie krótko, to ja już bym wolała mieć własną różę, albo bez...
Róża, wiadomo...I barwa, i kwitnienie, i zapach...
Bez, bo...Echhh...Cóż tu tłumaczyć...
     W każdym razie tulipany moimi względami nie cieszą się wcale...
     Z tego powodu, bardzo skrupulatnie omijałam regały z tulipanowymi cebulkami...
     - Dary Ci przyniosłem...- oświadczył Pan N. jesienią...- prosto z Holandii...
     Zaglądam do woreczka, a tam kilka garści krokusów (cudnie kwitły na wiosnę) i trzy cebulki tulipanowe...
Orzesz...(ko)...
     A że genetycznie nie lubię, żeby się coś marnowało, więc między różanymi krzewami (ciekawe kiedy z naszych sadzonek będą różane krzewy) znalazły swoje miejsce tulipany...
     Wybiły się cudnie...Z każdym dniem przybywało ich znacznie, a potem przeszły do opozycji...
     W mijanych ogródkach kielichy tulipanowe już dawno cieszyły oczy, a u nas ni hu hu...
     Nasze tulipany zaczęły się rozmnażać...
Trzy cebulki...Cztery łodygi...Pięć...Sześć...Siedem...
Co noc przybywał jeden tulipanowy pąk...
     Czyżby tulipany tak się po nocach tulipaniły, że ten przyrost naturalny nas powali ??
Hola, hola !!
Dość tego rozmnażania !!
Czas zakwitać !!

 
A one nic...
     Sterczą tymi seledynowymi łebkami i natrząsają się ze mnie okrutnie...
Proszę...Tłumaczę...Perswaduję...
Jak grochem w tulipany !!


Czyżby wiedziały, że są mało kochanymi "dzieciakami" ??
Może czuły brak serdeczności w czasie odplewiania ??
A może ręka mi zadrżała kiedy je podlewałam ??
     Nie pojmuję...


     I dopiero kiedy zrzuciliśmy zdjęcia na kompa, pokazały co im siedzi w środku...
Echhh...
     Przynajmniej nie mam problemów z nadaniem nazwy naszym tulipankom...
     To odmiana Opornikus Gordyjkus...;o)

środa, 27 kwietnia 2016

Dyzio, czyli poślizg na skórce od banana...

     Pamiętacie ten dowcip o Dyziu ??
     Dla młodszych Czytaczy pobieżnie przybliżę, bo wersji owej abstrakcji było kilka...

     Jechał sobie facet pociągiem, a obok na siedzeniu trzymał torbę sporych rozmiarów...Co jakiś czas wrzucał do torby jedzenie...Wrzucił jabłuszko...Chrup, chrup, chrup...I z torby wypada ogryzek...Wrzucił banana...Mlask, mlask, mlask...I z torby wylatuje skórka...
W końcu jeden z podróżnych nie wytrzymuje i pyta:
     - Co pan tam ma ??
     - Dyzia...- odpowiada facet...
I dalej karmi, a z torby co chwilkę wypadają ogryzki, skórki, skorupki...
Dociekliwy pasażer zagaduje znowu:
     - A mógłbym zajrzeć ??
     - A zajrzyj pan...- odpowiada facet...
Podróżny się nachyla powoli, ręką sięga, torbę otwiera, zagląda, a tam...
     Dyzio !!

I tak mi się jakoś ten dowcip właśnie skojarzył...
     Kilkanaście lat temu była pewna czarna teczka pewnego Pana...De facto...Kandydata na Prezydenta...
Chodził sobie Facet wszędzie z tą teczusią i wszystkich straszył...
     W końcu nikt zawartości nie zobaczył, bo się Chłopisko jakoś nie bardzo Narodowi widziało (ale był świetny jako "bunt narodowy") i wrócił Biedak do domeczku razem z tą teczusią...
     Czyli można by założyć, że w środku był Dyzio, bo jakby tam było coś konkretnego, to pewnie byśmy zobaczyli...
     Potem sławnych teczek nie było przez kilka, a może nawet kilkanaście lat...
I z nagła...
     Walnęła nas po łbach niebieska teczka Pani Premier...
     Zgodnie z deklaracjami miały się w niej znajdować gotowe ustawy...
Eureka !!
W końcu ktoś się przygotował do ewentualnego rządzenia !!
     Wszak przez osiem lat to można było przepisać Encyklopedię sześciotomową...
     Teczka w rozmiarach była skromniejsza...
No dobra...
Czepiać nie ma się co...
     Nie o ilość przecież w ustawach chodzi, ale o jakość !!
A jakości ustawy miały być przedniej...
Poniekąd...
     Co prawda Naród specjalnie wymagający nie jest, bo Go poprzednia Ekipa przyzwyczaiła do knotów legislacyjnych, ale skoro Nowi chcą błysnąć, nich błyskają...
     Przyszedł czas na Ustawę o obrocie ziemią...
     Pisałam tu kiedyś jakiego knota przygotowała poprzednia Ekipa (składająca się nomen omen z Rolników)...
     TA ustawa miała być pierwszego sortu !!
No fakt...Z takiej teczki ??
I że tak się wyrażę...
Para poszła w gwizdek...
     Jak nie jesteś Rolnikiem (uznanym według obowiązujących zapisów) to ziemi we własnym Kraju nie kupisz...No chyba, że Rolnikiem nie jesteś, ale jesteś Księdzem...Wtedy kupisz...Wszak wiadomo powszechnie, że taki Ksiądz zna się na wszystkim, to i na ziemi się zna...A poza tym Rolników spowiada, to czego nie wie, to się w konfesjonale dowie...
     "Bardzo dobra zmiana" w tej ustawie...
     A że Sejm po głosowaniu ustawę do Senatu przesyła, a ten też chce swoje trzy grosze dodać, więc dodał...
     Każdy Obywatel będzie mógł nabyć ziemię rolną w postaci działki do 30 arów...
Victoria !!
Poniekąd...
     Bo zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem, ziemi rolnej nie wolno dzielić na działki mniejsze niż 30 arów...
I wyszedł zonk, a nie victoria...
Czyli Dyzio...
     Pomysł był...Ustawa jest...A z teczki wypadła skórka od banana...
     Teraz będziemy się ślizgać na tej skórce, aż do nowelizacji owego ustawowego knota...

niedziela, 24 kwietnia 2016

Rentowna "Inwestycja"...

     Czy powinnam się z tego cieszyć ??
Nie wiem...
To trochę mało "po chrześcijańsku" jest...Ale satysfakcja pozostaje...I taka drobna radość w serduchu...
No dobra...
Wcale ta radość taka drobna nie jest...
Anatemy chyba na mnie za to nie nałożą...;o)
     Kilka dni temu nawiedziłam "służbowo" naszą ulubioną Sąsiadkę...To już właściwie prawie Rodzina, bo mieszkamy "przez ścianę" od prawie trzydziestu lat i jakoś udaje się nam żyć "ze sobą" bezkonfliktowo (to chyba jednak nie jak Rodzina)...
     Nawiedziłam Ją, i w trakcie rozmowy usłyszałam zdanie, które nie tylko poruszyło moją duszę, ale spowodowało właśnie tą mało chrześcijańską radość...

     "A może rzeczywiście trzeba było inwestować w Dzieci, w edukację, teraz było by Im lżej"...

Kiedy to usłyszałam, zamarłam z wrażenia...

     "Ale wtedy człowiekowi brakowało na wszystko, kasy brakowało"...

Orzesz...(ko)
     Mało z fotela nie spadłam...
     Takim newsem to ja się muszę koniecznie z Panem N. podzielić !! Niech i Jego serducho się uraduje !!
Dlaczego ??
     Kiedy zamieszkaliśmy w Zaścianku, byliśmy jednymi z młodszych lokatorów naszego Osiedla...Żeby nie powiedzieć, że byliśmy jeszcze dzieciuchami...
Niektórzy Sąsiedzi mieli Dzieci w naszym wieku...
     Nie trudno się więc domyśleć, że nasze zachowania bywały często traktowane z przymrużeniem oka, a nasz sposób wychowywania Potomków był często na cenzurowanym...
No cóż...Mieliśmy wówczas, odbiegające od przyjętych norm rodzicielskich, założenia...
     Kiedy nasi Znajomi i Sąsiedzi inwestowali każdy grosz w nowe tapety, boazerie, glazury, my kupowaliśmy wiadro emulsji i też było ładnie...
     Za remontowanie gruntowne łazienki wzięliśmy się po dwudziestu latach i to własnymi łapkami, żeby było "taniej"...Że solidniej, nie wspomnę...
     Każdą przyoszczędzoną złotówkę wydawaliśmy na "rozwój"...
     Nie wiedzieliśmy kiedy otwierają nowy sklep meblowy, ale na otwarciu Księgarni byliśmy dwie godziny przed czasem i wydaliśmy prawie połowę pensji Pana N., bo "rzucili" Słowniki, Poradniki, a nawet "Brzechwę"...W zakupowym szale nabyliśmy również sześć szklanek (akurat była dostawa w sąsiednim sklepie)...
     - Nie żal Wam wydawać tyle kasy na książki ?? - pytali Znajomi...
Echhh...
     Potem nam Dzieciaki z nagła z "Brzechwy" wyrosły i rozpoczął się etap "zajęć poza lekcyjnych"...
     Użebrałam u Senseja, żeby przyjął Sześciolatka do grupy Dorosłych, bo Pierworodny marzył o trenowaniu karate...
I trenował...Kilka lat trenował...Nawet chyba coś tam umie...My przez te kilka lat zaprowadzaliśmy Go na zajęcia, a potem z tych zajęć żeśmy Go przynosili, bo już nie miał siły chodzić...;o)
     Potem udało się załatwić "angielski za grosze", bo się Dyrektorka pod naciskami ugięła, a przez przypadek trafiła się nam w Szkole Nauczycielka z wielkim sercem i jeszcze większymi zdolnościami...
     Była gimnastyka korekcyjna prowadzona przez Pana Adama, na którą Syn bardzo chciał chodzić, więc Mu Pan WueFista "znalazł" wadę postawy...
     Potem do boju ruszyła Córcia i Jej Szkoła Muzyczna...
     Jej już Pan Adam "wady" nie dał rady znaleźć, bo plecki miała proste jak w Encyklopedii Zdrowia na obrazku...Ale na angielski się załapała...
     - Nie szkoda Ci czasu tak biegać z Dzieciakami ?? - pytali Sąsiedzi...
Echhh...
     Nie było nas stać na "wypasione" ciuchy...Nie inwestowaliśmy w glazury...Bywało, że popołudniami szliśmy na grzyby, bo na kolację miałam trochę zupy z obiadu i pół bochenka chleba...
Ale braliśmy piłkę i w międzyczasie urządzaliśmy mecze "dziewczyny kontra chłopaki"...
     Pan N. był chyba jedynym Ojcem na Osiedlu, który skakał "w gumę" (w gęstym lesie, żeby obciachu nie było)...A ja byłam chyba jedyną Matką, która uczyła dwutaktu (tablic z koszami w lesie gęstym nie stawiają)...No i nie krzyczeliśmy kiedy nasze Dzieciaki wspinały się na drzewa...Mało tego...My pokazywaliśmy najlepsze techniki wspinaczkowe, żeby się Dzieciaki "na błędach" uczyć nie musiały...
Wieczorami czytywaliśmy książki...Najpierw we Dwójkę...Potem w Trójkę...A potem to już cała Czwórka zaszywała się "po kątach" ze swoją lekturą...
     W jednej z szafek trzymaliśmy "wakacyjną kopertę"...
     Wakacje musiały chociaż w małym wymiarze być wspólne...
     Choćby to miał być wymiar kilku dni pod namiotem, parę kilometrów od Zaścianka...
     - Że też Wam się chce !! - rzucali Znajomi...
Echhh...
     Nie bardzo rozumiałam co jest fajnego w siedzeniu w domu, albo w bezcelowych "pogaduchach" sąsiedzkich przy kawie...Pan N. po powrocie z pracy pytał codziennie: "co robimy ??", zamiast zalegać na kanapie z gazetą, albo pilotem...
Plan musiał być gotowy...
     Kiedy Dzieciaki trochę odrosły, a w naszej "wakacyjnej kopercie" pojawiło się więcej nominałów, Córcia dostawała mapę Polski i z zamkniętymi oczami wybierała cel podróży...
Trochę wtedy oszukiwaliśmy...Przyznaję...
     Zawsze można było "podsunąć" mapę troszkę bliżej, albo odwrócić, kiedy palec zmierzał niebezpiecznie daleko (w stronę Morza)...Chociaż i Morze nam się przytrafiało...(W jednym roku Syn przemierzył Polskę sześciokrotnie - ze względu na powtarzające się anginy, po czym kategorycznie zażądał kolejnych kolonii w górach)...Wtedy oboje poznali Bieszczady...
Echhh...
     - Jest nabór do Trampkarzy...- rzucał Pierworodny...
     - Chcesz spróbować ?? - pytaliśmy...
     - Dzisiaj się zaczynają zajęcia plastyczne...- komunikowała Córcia...
     - Chcesz spróbować ?? - padało nieodmiennie...
     Bo Dzieci nie wiedzą co lubią...Nie znają swoich pasji...Muszą spróbować, żeby wiedzieć...To jak z tym "lizaniem" wszystkich nowych zabawek...
     Nasze próbowały wielu rzeczy...
     Od Kółka Recytatorskiego począwszy, a na biegach maratońskich skończywszy (na biegach to tak skutecznie, żeśmy dopingowali, że przez trzy dni ból gardła uniemożliwiał wszelką konwersację)...
     Bywaliśmy na meczach i pokazach Syna...
     Bywaliśmy na koncertach i występach Córki...
     Szaleliśmy z radości po sukcesach i ocieraliśmy łzy po porażkach (według naszych Dzieciaków drugie miejsce to była katastrofa)... 
     Zwiedzili wiele miejsc, których być może nawet dzisiaj nie pamiętają...
     Otoczenie ciągle miało nas za dziwaków...
     Po kilku latach zaczęliśmy "zbierać owoce"...
Zaczęło się od tego "angielskiego za grosze"...
     - Miałaś rację z tymi językami lata temu...- zaczepiła mnie Znajoma...- Mój Syn chciał do pracy jechać, ale bez języka to tylko zbieranie owoców...- żaliła się ze smutkiem...- A Twoi jak ??
Echhh...
     - Moja Córka studia skończyła, ale jakoś na rozmowach kwalifikacyjnych nie umie się "sprzedać"...- rzuciła z żalem Sąsiadka w czasie rozmowy...- Taka jakaś niepewna swojej wiedzy jest...- dodała...- Twoi to pewnie nie mają takich problemów...
Echhh...
I ta ostatnia "perełka"...
     - A może trzeba było inwestować w Dzieci ?? - rzucone w czasie sąsiedzkiej pogaduchy...- Ale wtedy człowiekowi brakowało na wszystko...
     Brakowało...Pewnie, że brakowało...
     Rozejrzałam się po mieszkaniu Sąsiadki...
     Piękne jest...Zadbane...Wyremontowane...Wszędzie glazura i gładzie...
Nasze "M" pewnie jeszcze przez wiele lat nie doczeka się takich luksusów...
     Ale mamy piękną łazienkę, którą sami żeśmy wyremontowali (Dzieciaki też mają wkład w kuciu ścian)...Mamy piękny balkon, który wystrojem cieszy oko (wtedy już Dzieciaki były "na swoim")...
I mamy dwoje Dzieciaków, które świetnie sobie radzą w dorosłym życiu...
Córcia pomaga Ludziom...
Syn dba o swoją Rodzinę...
I wiecie co ?? 
     Wcale Im nie żal pieniędzy na książki...;o)

piątek, 22 kwietnia 2016

Dzień Ziemi...

Kochana Ziemio...

     Ja wiem, że Ludzie powinni Cię szanować w każdy dzień, że powinni myśleć o konsekwencjach swojego postępowania, ale skoro tego nie robią, to niech pamiętają o Tobie chociaż w ten jeden dzień...
     Dzień Ziemi...
Czego Ci życzę ??
     Abyś przetrwała...
Mimo, tego...


 I tego...


I tego...


 I tego...


Żebyś oddychała tym...


Żebyś piła to...


Żebyś wygrzewała się tak...


I zawsze była Taka Piękna !!


Tego właśnie życzę Tobie i sobie...;o)

P.S. Dziękuję Autorom zdjęć za udostępnienie ich w neciku, i Wujaszkowi Googlowi, że je dla mnie wyszperał...;o)

środa, 20 kwietnia 2016

Ponad to...

     Po co ??
Mój Ojciec mawiał: "Po co to się nogi nocą"...
Więc po co ??
     Po kiego licha przekazywać sobie durne teksty wypisane na FB przez pewną Posłankę na "P" ?? W jakim celu emocjonować się durnymi hasłami głoszonymi przez niektórych "Oficyjeli" na paradach KOD-u ??
Po co ??
Nie mamy potrzeby...
     Naszych słów i tak od lat nikt tam "na górze" nie słucha...Nasze poglądy liczą się tylko w chwili stawiania tych durnych krzyżyków...
Więc po co ??
     Manipulacja Mediami nic dobrego nie przynosi, poza faktem, że z coraz większą nienawiścią spoglądamy na siebie...
Po co ??
To co wykrzykują i tak ma niewiele wspólnego z tym co myślą...
     "Góra" przerzuca się argumentami, sloganami, chwytliwymi hasełkami, tylko po to, żeby utkwiły w pamięci i były przekazywane dalej...
Po co ??
     Dla nas ta medialna sieczka nie ma żadnego znaczenia, zawsze można odwrócić kota ogonem i wyprzeć się poprzednich poglądów...
Czym więcej się namiesza, tym więcej się ugra...
     Przestańmy grać w tą grę...
Niech sobie Ci "wszyscy święci" robią wodę z mózgu nawzajem...
     - Bo Posłanka "P" pisze głupoty...
Nie czytaj...Nie komentuj...Nie powtarzaj...
Ma tytuł naukowy to się w końcu znudzi...
Z resztą...
Pani "B" też obrażała Naród...Pani "O" czasem gadała jak potłuczona...
     Zacznijmy wychowywać nasze "Elity" polityczne...
Lekceważenie jest dobrym elementem wychowania...
     Dziecko rzuca się na podłogę w czasie zakupów ?? Najpierw tłumaczysz...Potem zostawiasz w spokoju, żeby się opamiętało...Na końcu wyprowadzasz ze sklepu...Jeśli rozum nie wrócił...
     - Bo mam dość "Smoleńska" ??
Po co słuchasz ?? Włącz muzykę...Twoje nerwy nie są warte takich "tortur"...Ale może, "Smoleńsk" jest dla kogoś istotny ?? Może nie zgadza się z wyjaśnieniami ?? To jest dla Niego news, nie dla Ciebie...
     Poprzednie ekipy fundowały nam zadymy "zegarkowe", "tęczowe" i kilka innych...Przeżyliśmy ?? To i tą zadymę przeżyjemy...Wśród nas winnych nie ma, więc po co nerwy ??
     - Bo chcą reformować ??
Ło Matko i Córko...Całe moje dorosłe życie to jakieś reformowanie...Teraz to już jest reformowanie zreformowanej reformy...I chciało by się powiedzieć: "A dupa ciągle z tyłu"...
     - Bo Dziennikarze tracą pracę !!
No sorry bardzo...A gdzie byli Ci Dziennikarze, kiedy setki, a czasem tysiące traciły pracę ?? Interpretowali wydarzenia zgodnie z obowiązującą linią...Była zadyma, były Media...Tak się w tym wszystkim zatracili, że po katastrofie w Smoleńsku ryczeli publicznie przed kamerami...Chociaż dobę wcześniej, przed tymi samymi kamerami, opluwali większość Ofiar tej tragedii...To ma być dziennikarstwo ??
     Dziennikarzy interesujemy na tyle, na ile mają z tego wymierne korzyści, więc "po co" ??
     -Bo sądownictwo !!
Łapka w górę, kto z Was do października zeszłego roku wierzył w praworządność naszego wymiaru sprawiedliwości (nawet TK ma na swoim kącie kilka "grzechów ciężkich") ...Nie widzę...
Nie brońmy czegoś co było ułudą...
     Przez te dwadzieścia kilka lat rozwalono bezsensownie prawie wszystko...Pozostało "rozwalić" Naród i ku mojemu przerażeniu proces się dopełnia...
     Sąsiedzi już z sobą nie rozmawiają...Rodziny nie utrzymują kontaktu...Znajomi coraz częściej mruczą do siebie "dzień dobry" bez uśmiechu...
     Po co dajemy się w to wszystko wmanipulować ??
Nie podoba Ci się TV ?? Zmień kanał...Nie podoba Ci się KOD ?? Nie chodź na demonstracje...Nie chcesz gadania o "Smoleńsku" ?? Nie wklejaj postów na FB ...
     Zagadaj do Sąsiada...Zadzwoń do Rodziny...Uśmiechnij się do Znajomego...
Bądź ponad to !!
Dlaczego ??
     Bo jesteś Uczciwym Człowiekiem...;o) 

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Pierwsze żniwa...

     No nie to, żeby na Wrzosowisku już zboża dojrzewały (a swoją drogą, ciekawe, czy zeszłoroczna pszenica też nas w tym roku zaszczyci)...Gordyjka zaczęła swoje czarowanie...Żeby nie powiedzieć: czarownicowanie...
     Podobno ziemia daje wszystko czego potrzebuje...
Podobno...
A skoro Rolnicy z nas tacy bardziej "z łapanki", więc czegoś trzeba się trzymać...Trzymamy się tradycji...
Skoro tak...
     Pamiętacie ten biały dywanik, po którym miały kroczyć nasze "białe panny", czyli mirabelki w biel kwiecia przybrane ?? To ledwie kilka dni temu było...Teraz bielą okryły się śliwy - węgierki, a mirabelki sypią białym kwieciem na potęgę...
A co z dywanem ??
     Dywan poszedł pod nóż !!


     Te maleńkie kwiatuszki, uznawane powszechnie za chwast pierwszej kategorii, to ziele, zwane tasznik pospolity...Świetne ziółko na wszelkiego typu krwawienia !! Można go nawet zastosować jako tamponadę w czasie krwawienia z nosa...
     A skoro rośliny również maja swój "krwioobieg", więc i w naszym sadzie tasznik znajdzie zastosowanie...Uszkodzone korzenie ?? Zatarta kora ?? Proszę bardzo !! Opatrunek z tasznika będzie w sam raz...A dodany do naparu "wzmacniającego" zadziała na uszkodzone przez robale korzonki...
Trzeba go tylko wysuszyć...

No to suszymy...
 Ufff...
Można zacząć kolejne zbiory...
     Tym razem naczyńko musimy wziąć troszkę większe...Wiadro będzie akurat !!
I ruszamy na pokrzywy...


     Właściwości pokrzywy zna każdy, a Kobiety to już w szczególności !! Kto pomaga utrzymać piękne, lśniące, długie włosy ?? Wiadomo !! Pokrzywa...
     Skoro jest tak wybornym "wzmacniaczem" dla człowieka, więc dla roślinek będzie idealna !!
     Ale z pokrzyw nie robię naparów...Z pokrzyw robię gnojówkę, którą opatentowałam w zeszłym roku...
     Wiadro pokrzyw świeżo ściętych, zalewam 1-2 litrami wrzątku...Wcale nie musi stać w tym ukropie...To raczej taki sposób dezynfekcji...A potem zalewam je 5-7 litrami wody...Idealna by była deszczówka, ale taka bez kwasu...
Taką gnojóweczkę miesza się raz na dobę (z tym u nas bywa różnie), a po dwóch tygodniach jest gotowa do użycia...Pieni się jak gnojówka, śmierdzi jak gnojówka, ma kolor jak gnojówka...Czyli gnojówka !!
Do podlewania stosuje się roztwór: 1litr gnojówki, na 4 litrów wody...
Przyspieszenie wegetacji jest widoczne, wzmocnienie roślin jest widoczne...Nasze truskawki są tego najlepszym przykładem...
Ufff...
     To teraz eksperyment...

Podbiału na Wrzosowisku dostatek...
     W zeszłym roku niestety nie zdążyłam tego eksperymentu przeprowadzić...W tym roku postanowiłam podbiałów przypilnować...
Zebrałam 250 sztuk, napar zrobiłam, odstał dobę, dodałam 1/2 kg cukru i odparowałam...
Ło Matko i Córko...
Pachnie miodkiem...Wygląda jak miodek...Smakuje jak miodek...
Mamy własny miodek !!

To "produkcja" z 750 kwiatów...

Żeby zachować tradycję bzykam pod nosem jak go warzę...
No bo po pierwszym eksperymencie postanowiłam próbę powtórzyć na większej liczbie "uczestników" i zaszalałam na 500...
Teraz się zastanawiam, czy przy kolejnej wrzosowiskowej wizytacji uda się nam zebrać kolejną turę...
Echhh...
     Trudno na Wrzosowisku nie być Łakomczuchem...;o)
Ale i poza Wrzosowiskiem Matka Natura trzyma dla nas niespodzianki...
     Wracamy do domeczku, wyglądamy przez okienko, a tam...


Nasza balkonowa jabłoneczka zakwitła po raz pierwszy w swoim krótkim żywocie...
     Nawet w domeczku teraz serducho się raduje na takie wiosenne cuda...;o)

niedziela, 17 kwietnia 2016

Co we wrzosach piszczy...

     Od kilku tygodni bijemy znowu rekordy w zużyciu paliwa...Sto kilometrów w jedną...Sto kilometrów w drugą...No cóż...
     Noclegi na Wrzosowisku póki co odpadają, więc trzeba zaiwaniać...
     Istnieje możliwość, że Pracownicy okolicznych stacji paliw zaczną nam mówić po imieniu...;o)
     Ale usiedzieć w domu ??
Niepodobna...
     Wypady mamy dwu, trzydniowe...I jedno o tych wypadach można powiedzieć...Na pewno nie są rekreacyjne...;o)
Wysiadamy z "Naguska" na Wrzosowisku i dostajemy autentycznej pomroki...Nawet na "przymusowych robotach" mają chyba więcej odpoczynku niż my...
Rytuał kończymy z reguły, zasiadając na ławeczce, przed podróżą powrotną...
     - Wszystko mnie boli...- mówi Pan N.
     - To dokładnie tak jak mnie... - mówi Gordyjka...
     - Ale pięknie żeśmy dzisiaj podgonili robotę...- kontynuuje dialog Pan N.
     - Fakt !! I pogódka nam przypasowała...I ziemia była akuratnia do pielenia...Pięknie było...- potwierdza Gordyjka...
     Tak wygląda dialog w "dzień pierwszy bytowania"...
     Jeśli to jest wyjazd trzydniowy, to w drugi dzień dorzucamy:
     - W takim tempie to mamy szanse !! - entuzjastycznie oświadcza Pan N.
     - Chwaściory nam rady nie dadzą...- z uśmiechem dodaje Gordyjka...
     Jeśli jest to wyjazd dwudniowy, to kumulujemy to wszystko w czasie pierwszego posiedzenia...
     Dzień ostatni bytowania...
     - A miałem jeszcze skopać sektor poziomki...- z żalem wyznaje Pan N.
     - Ja też wymiękłam przy pieleniu...- równie smutno dodaje Gordyjka...
     - I agrowłóknina nie położona...- wylicza Pan N.
     - I wierzbę by się przydało wypielić...- wylicza Jego Połowica...
     - Chyba tego nie ogarniemy...- kończy ze smutkiem w głosie Pan N.
     - Nie ma opcji, że damy radę...- potwierdza Gordyjka...
I wybuchają śmiechem...
     A przy kolejnym wyjeździe cały rytuał rozpoczyna się od nowa...
     Euforia...Realizm...Pesymizm...
Matka Natura ogromnie nas motywuje...
     A Wrzosowisko ?? Pięknieje...Tak wygląda realizm...

"Panny Śliwy w białych sukienkach"...

Wrzosowisko było u "fryzjera"...
     Każde "wbicie szpadla" i "ruch motyką" zbliża nas do celu...
     Do dnia, kiedy siądziemy na skraju sadu i w milczeniu będziemy chłonąć urok naszej pracy...
     Ale zanim nadejdzie ten "wiekopojmny" dzień, będzie zagadka...

Co na Wrzosowisku kwitnie ??

1 ??
2 ??
3 ??
4 ??
5 ??
A teraz Gordyjka zabiera się do pracy bardziej "cywilizowaniej"...
Trzeba rozpakować bagaże...;o)

czwartek, 14 kwietnia 2016

Jajeczniczka jak u Babci...

     Pamiętacie moje zachwyty na olejem kokosowym ?? 
     Nic się nie zmieniło...Ten kiepsko wyglądający w słoiku tłuszcz, zawojował nasze serca (żołądki) na całego...
     Korzystam z niego również w celach kosmetycznych, ale że Matka Natura urody mi poskąpiła, więc i olej kokosowy cudu nie zrobi...;o)
Tym razem będzie jednak o innym tłuszczyku...
     Na "tapetę" się wepchał olej palmowy...
     Elaboratu nie będzie, bo hymny pochwalne wypisuję z reguły dla produktów pozytywnych, a olej palmowy podpadł mi "po całości"...
Wredny jest i już...
I pewnie wcale bym mu literek nie poświęcała, gdyby nie fakt, że ma on poniekąd pewien wpływ na nasze życie kuchenne...
Ale od początku...
     Olej palmowy jest we wszystkim...Totalnie we wszystkim...I pewnie wcale nie chciał być dla człowieka złośliwy, bo Matka Natura z reguły nie czyni nic na przekór człowiekowi, gdyby nie fakt, że sam człowiek robi sobie na przekór...
Wiadomo, że jak się w czymś umiar zachowuje, to nijak nie szkodzi, a wręcz przeciwnie...To pewnie i olej palmowy ma tak samo...
Ale człowiek wie lepiej...
     No to zaczęto go dodawać totalnie do wszystkiego...Od produktów dla dzieci zaczynając, na makaronach kończąc, a po drodze wtłoczono go również do wszelkiej maści tłuszczy zwierzęcych...
     Po co tłuszczom zwierzęcym olej palmowy ?? No cóż...Jest po prostu taniutki jak barszcz, więc produkcja czegokolwiek zaczyna przynosić lepsze zyski...
     Na każdej etykiecie, na której znajduje się zapis: tłuszcze roślinne, należy to przełożyć na język człowieczy i czytać: "olej palmowy"... Taki rebusik...
     I to co miało pewnie całkiem inne zastosowanie przez Matkę Naturę przewidywane, teraz wtłaczamy sobie w organizm bez opamiętania...
Że zalega nam w żyłach ??
Że zachodzi w reakcję z dobroczynnym wapniem ??
Że powoduje choroby wieńcowe, wzrost poziomu cholesterolu, czy awans do grupy ryzyka zawałowego ??
Pryszczyk !!
     Każdy z Producentów zachowuje restrykcyjne normy, więc sumienie ma czyste...
     A że my "żremy" bez opamiętania, to przecież nie jest wina Producenta...
     Weźmy taką kanapkę z żółtym serem...
W pieczywie norma tłuszczu zachowana...
W maśle norma tłuszczu zachowana...
W żółtym serze norma tłuszczu zachowana...
Nie wiem po kiego w maśle i żółtym serze ten olej palmowy, ale niech mu będzie...
Czyli mamy trzy razy normę...
     A jaka jest norma przyswojenia przez organizm człowieka ??
Nijaka...
     Ten olej się nie rozpuszcza, nie trawi, nie wydala...
On sobie lubi leżakować...
     Póki co najbardziej lubi leżakować w Amerykanach, bo to Oni zaczęli go stosować na taką skalę...
     Pomijam już fakt, że pod plantacje wycina się zbiorowo "płuca Ziemi" w Ameryce Południowej...
     Mnie po prostu zastanawia fakt jak daleko może się posunąć to szaleństwo...
     Wróćmy jednak do pozytywnych aspektów oleju palmowego...
     Ci co mają troszkę więcej latek pamiętają, że w czasie (tfu tfu) "Komuny", jak szczęście człowiekowi dopisało, to mógł w "spożywczaku" nabyć masło w białym papierku, lub w złotku...
     Nie cofam się z premedytacją do czasów naszych Babć, żebyście sobie nie poślinili klawiatury...
     Masło w papierku miało bardzo krótki termin przydatności do spożycia, po tygodniu było właściwie do wywalenia, jeśli się ktoś zapomniał i nie schował na czas w lodówce...
Pisało na nim "śmietankowe"...(Dziwne, bo przecież każdy wie, że inne być nie może)...
     To w sreberku było łatwiejsze do "okiełznania"...
Na tym już o śmietanie nie wspominano...
     Że teraz też to "śmietankowe" można kupić ??
Zapomnijcie !!
     Serwowane teraz masła mają w sobie wiele fajnych składników, ale śmietany to się tam spodziewać nie należy...
     Prawdziwe mleko, pozostawione nawet w lodówce przez kilka dni, kwaśnieje...
     Prawdziwa śmietana (zbierana z prawdziwego mleka), pozostawiona nawet w lodówce przez kilka dni, kwaśnieje...
     Prawdziwe masło (zrobione z prawdziwej śmietany), po tygodniu po prostu jest tłuszczem zepsutym...
     No to jakim cudem mamy mleko o terminie przydatności do użycia trzy tygodnie ?? Śmietanę, która może leżakować miesiąc ?? Masło, które jest zdatne do spożycia nawet trzy miesiące ??
     Żremy chemię !! Chemię i ten "cudowny" eliksir, zwany olejem palmowym...Ta "bestia" nie jełczeje...
     Kiedy przeprowadziliśmy "badania" dogłębne...Czyli wyczytaliśmy wszystkie "za" i "przeciw" olejowi palmowemu, poszliśmy na rekonesans do "markietu" i z zainteresowaniem godnym klasyki literatury, pochłonęliśmy setki "etykiet"...Z ukierunkowaniem na datę przydatności i skład produktu...
     Czupryny nam się z lekka "podźwigły", więc musieliśmy zaprzestać tej lektury, żeby nam kłaczki nie powypadały z rozpaczy...
     Od dwóch miesięcy robimy masło w domu...
Filozofia żadna...
     Śmietana kremówka 30%, mikser, szmatka do wyciskania i kwadrans roboty...
     Masło smakuje idealnie...Ma idealną konsystencję...Pachnie masłem...A po tygodniu jełczeje...
     W promocji dostajemy dwa kubeczki maślanki, którą wypijamy prosto spod miksera...
Po trzech dniach w lodówce maślanka kwaśnieje...
     Fakt...Śmietanę kupujemy w sklepie, więc jakąś "chemię" spożywamy...
Ale spróbujcie...Warto !!
     Każdy z naszych Znajomych, który zrobił takie masełko raz, nie wraca już do paczkowanych "mazideł"...
     A jajeczniczka na takim masełku !! Palce lizać !! Prawie jak u Babci...;o)   

wtorek, 12 kwietnia 2016

Produkcja złota...;o)

Po białym dywanie...


Kroczą "młode panie"...


Ptaki marsza grają,
z drzew się przyglądając... 

 
Wiatr szeleści w trawie... 


Podgląda ciekawie...


Panny ukwiecone,
w srebrzystej koronie...


Zapach słodki nęci,
owoców w pamięci...


Biel się w złoto zmieni,
z nastaniem jesieni...;o)

niedziela, 10 kwietnia 2016

Życzliwość umarła już dawno...

     Kilka tygodni temu w Zaścianku była "awaria" wody...Poważna "awaria" bo nawet w TV Zaścianek pokazali...
Nas obeszło to trochę bokiem, bo akurat bytowaliśmy u Księciunia...
O fakcie powiadomił nas Teleekspres...
Powinno Centrum Zarządzania Kryzysowego, ale sms-ek dotarł dwie godziny po komunikacie z TV...
No cóż...
     Gdyby to było trzęsienie ziemi, albo inna trąba powietrzna, to na sprzątanie zdążylibyśmy akurat...
W oko cyklonu nikt nie lubi zaglądać (poza wyjątkami)...
     I właściwie nie było by co opisywać, gdyby nie kolejne doniesienia medialne...
     "W Markecie" ludzie się pobili na stoisku z wodą"...
     "W sklepie młodzieniec wyrwał zgrzewkę wody mineralnej staruszce, a szarpanina spowodowała u staruszki drobne urazy"...
     Od zamknięcia zaworów minęło ledwie kilka godzin...
     A że "awarię" usunięto szybko, więc na drugi dzień była tylko wspomnieniem...
Przynajmniej ja odłożyłam ją ad acta...
     Wchodzę do pobliskiego "Jarzyniaka"...
     - Gdzie macie klamkę ?? - pytam zdziwiona, bo drzwi wyglądają jakby uczestniczyły w bitwie pod Stalingradem...
     - Klienci urwali !! - oświadcza Sprzedawczyni...- Armagedon przeszłam...- i rozpoczęła swoją opowieść...

    Woda z półek zniknęła natychmiast, więc ściągnęłam Szefa, żeby jechał gdzieś do Hurtowni...Kolejka rosła w oczach...W środku nie było czym oddychać...Na zewnątrz był tłum...
     Jak Szef podjechał z wodą, to się wszyscy na Niego rzucili...Mało Go nie stratowali !! O wypakowaniu samochodu nawet pomarzyć nie było można, bo to groziło wyrwaniem drzwi od bagażnika!! No to Szef chciał podjechać od zaplecza, ale wtedy się wszyscy na maskę rzucili i grozili, że szyby powybijają...Ja to się ze strachu za regałami schowałam...W końcu pozwolili wnieść tą wodę, bo Szef zagroził, że sklep zamknie...Ale wtedy zaczęli szturmować środek...Cały ten tłum chciał wejść, a tu już pełno było...Ci w środku drzwi trzymali, a ci na zewnątrz drzwi ciągnęli...Metalowe drzwi wykrzywili !! Klamkę urwali !! Nawet między sobą się szarpali...

     Spoglądałam na Sprzedawczynię i wyobrażałam sobie to wszystko...
Horror...

     - A wie Pani co było najgorsze ?? Ja tych ludzi od dziecka znam...Poważni...Stateczni...Szanowałam ich...Teraz to mi nawet wstyd mówić "dzień dobry"...Prawdziwe oblicze z nich wyszło !! Ciężarną by zadusili...Staruszkę by zdeptali...Dzieciaka by skopali...Nawet najbliższemu sąsiadowi oczy by wydrapali za butelkę wody...Normalnie mnie wstyd...

     Mnie też się zrobiło niewyraźnie na duszy...
Aż tak ??
Kilka godzin "bez wody" i w ludziach budzi się bestia ??
To jak by postąpili w obliczu prawdziwego zagrożenia ??
Mordowali by bez opamiętania ??

     Właściciel naprawił drzwi...Założono nową klamkę...W Mediach pokazują teraz inne "Zaścianki"...
A we mnie kołacze się przerażająca myśl...
     Przegapiłam kiedy umierała życzliwość ludzka...

sobota, 9 kwietnia 2016

Trzy dni maratonu...

     Nasze buszowanie po Wrzosowisku rozpoczyna się planowaniem "na sucho", czyli...Ustaleniem faz Księżyca, sprawdzeniem prognozy pogody i oczywiście, wypisaniem urlopu przez Pana N. . 
Lekko nie jest...
     Księżyc nam w opozycji nie staje, ale z tymi prognozami to na prawdę różnie bywa, szczególnie, że plany wyjazdowe ustalamy czasem z dwumiesięcznym wyprzedzeniem...
     Tym razem, Matka Natura postanowiła nas dopieścić...A właściwie, to nawet z tym dopieszczaniem przesadziła...
     Dwadzieścia cztery stopnie ciepła na początku kwietnia ??
Ufff...Jak gorąco !!
     Południowe zbocze dało nam nieźle popalić...
Żeby nie powiedzieć, że paliło nas żywym ogniem upału...
W zeszłym roku o tej porze...
Echhh...
     No to biegusiem na zagony !!

Pan N. walczy z chwaściorami tak...

     Powoli realizujemy plan, skrupulatnie obmyślony w długie zimowe wieczory...
     Bywając na Wrzosowisku czasowo, nie wygramy z chwaściorami inaczej niż podstępem, trzeba więc przygotować na chwaściory pułapkę...


     Usypujemy redliny, a pomiędzy nimi układamy "ścieżki" z agrowłókniny...Pracochłonne, wiem, ale jest szansa, że jakoś ten żywioł Matki Natury ogarniemy...
     W zeszłym roku wygrała...Zachwaściła nam tak skutecznie warzywny zagon, że poza marchewką i kapustą pekińską poległo wszystko...A kapustę pekińską zeżarły zające !! 
     No to "zatrudniliśmy" pajęczycę Teklę...


     I zagony oplecione zostały pajęczą nicią ze sznurka do snopowiązałek...;o)
Wygląda to dosyć malowniczo...


     A "Tekla" postanowiła wesprzeć zagony siłą woli i doraźną medytacją...


     Jakby się okazało, że ta cała galeria nie da rady...


     No i jeszcze jeden "eksperyment"...

  
     Szklarenki z plastikowych butelek...
     To takie wsparcie logistyczne, żebyśmy się na tych arach nie pogubili całkiem...Zobaczymy na ile zdadzą egzamin...
     Dla odmiany te butelki, które "wiszą" na słupkach, to zapora "przeciw kretowa"...Dudni to i tłucze się strasznie, więc powinno dać kretowi do "myślenia"...
Problem mamy tylko jeden...
     Spożywamy napoi znacznie mniej niż nasze wrzosowiskowe zapotrzebowanie...;o)

czwartek, 7 kwietnia 2016

Dla marchewki...

Pot po pupsku ciurkiem spływa,
dusza we mnie ledwie żywa,
kolan zgrzyt przerywa ciszę,
już skowronka gorzej słyszę.
W biodra wpadło pudło szpilek,
trzeba usiąść choć na chwilę.
Dłonie cierpną na motyce,
mocniej to ja jej nie chwycę,
z nosa cieknie pot: kap, kap,
profil mi co nie co zbladł.
Krzyż zachrzęścił stertą kości,
i ból w barkach już zagościł,
wzrok mętnieje od wysiłku,
czasu szkoda mi na "siku".
W głowie zawrót za zawrotem...
Kop !! Nie marudź !! Siądziesz potem...
I choć ze mnie człek nie krzepki,
wszystko zniosę dla...Marchewki !!


niedziela, 3 kwietnia 2016

Niezła szkoła...

     Jak wygląda życie po trzęsieniu ziemi ??
Ruiny i zgliszcza...
Tak przez pierwszy kwartał wyglądało nasze życie rodzinne...
Gdyby były wówczas kwalifikacje olimpijskie z lekkiej atletyki, to przeszłabym je bez problemu, nawet w gumiakach...Wszędzie biegiem...
Na lodówce zagościł harmonogram życia rodzinnego...Nawet wyjścia z psem rozpisane były "na role"...
Wszystko robiłam "prestissimo"...A jak już mi się wydawało, że szybciej się nie da, to trzeba było przygotować strój na występ Córci, albo kostium na jasełka dla Pierworodnego...Wtedy włączałam "doppio movimento"...
Wakacji wyglądałam bardziej niż nasze Dzieciaki...  
     Najgorzej wychodził mi jednak kontakt bezpośredni z Artystami...
     Genetycznie zaprogramowana na organizatora, do tego z zaszczepioną punktualnością, w Szkole Muzycznej waliłam łbem w ścianę "artyzmu"...
     Tam nawet Sekretariat działał artystycznie...Godziny urzędowania to było dzieło abstrakcyjne...Fantazja Pani Sekretarki przechodziła najśmielsze oczekiwania...A ja z reguły toczyłam walki nierówne z klamką (nigdy nie wisiała żadna kartka z informacją, więc otwieranie drzwi było jak loteria) i niemocą ogarnięcia tego żywiołu...
     Harmonogramy obowiązywały Uczniów, Ich Rodziców...I wystarczy...
     Spóźnienie o pół godziny nie mieściło się w konwencji spóźnień...To był lekki poślizg, kwitowany jedynie uśmiechem...
Odwołanie zajęć ?? No cóż...
     Kiedy Uczeń chorował to oznaczało lekceważenie (mimo powiadomienia Szkoły), komplikacje, brak czasu na realizację programu...
     Kiedy zajęcia odwoływał w ostatniej chwili Profesor, był to wymóg Jego artystycznego zawodu...
     Kiedy Profesorem stawał się Członek prestiżowej Orkiestry (a dostąpiliśmy tego zaszczytu), wszystkie te czynniki należało podnieść do potęgi (najlepiej n-tej)...
     Oczekiwania też były spotęgowane...
Rodzice mieli tylko dwa wyjścia...
Albo to rzucić w cholerę, albo łgać...
Porzucenie edukacji odpadało...
No to łgaliśmy na potęgę...A właściwie to ja łgałam...
     - Ile Córka ćwiczyła ??
     - Cztery godziny !! (Przecież się nie przyznam, że właśnie spadł pierwszy śnieg i Córcia lepiła bałwana z koleżankami)...
     - Na wakacjach grała ??
     - Codziennie !! (Z wyłączeniem tego miesiąca kiedy była na obozie harcerskim, za który Pan Profesor by nas zadusił bez zastanowienia)...
     - Sportów żadnych mam nadzieję nie uprawia ??
     - Absolutnie !! (Poza lekką atletyką, siatkówką i pływaniem)...
     - Trzeba ćwiczyć !! Ćwiczyć !! Ćwiczyć !!
     - Nieustannie !! (Z krótką chwilą przerwy, bo przecież wczoraj były w szkole Andrzejki)...
     Lawirowałam...Przez sześć lat lawirowałam...
     A Profesor przykręcał "śrubę" tak skutecznie, że po pierwszych trzech latach Córcia przestała z miłością spoglądać na swoje skrzypeczki, a my żyliśmy w dwóch wymiarach...Prawdziwym i łganym...
Wtedy to już zakrzywiałam czasoprzestrzeń, bo od roku pracowałam zawodowo...
No cóż...
     Ale Bestyjka miała talent (od razu powiem, że po Panu N., bo ja to z gatunku "słoniowatych" jestem)...
Sąsiadki często podsłuchiwały pod drzwiami jak gra...
Ja na każdym koncercie wyłam jak bobrzyca...
     To co innym przychodziło po godzinach ćwiczeń, Ona grała z marszu...
Profesor miał rację na tym egzaminie...
     Szkoda, że nie wtrącił, że prawdziwy egzamin jest dopiero przed nami...
     Pan N. się śmiał, że świadectwo ukończenia Szkoły Muzycznej powinnam dostać ja, a nie Córcia...
     Fakt...Przeszłam niezłą szkołę...Muzyczną również...
     Dzień "wręczania dyplomów" powitałyśmy obie z ulgą...Tylko do dzisiaj nie wiem, która z nas cieszyła się bardziej...;o) 

Uprzedzę Wasze pytania...
     Córcia Skrzypaczką nie została, na propozycję Profesora złożenia papierów do szkoły średniej, zbladła niczym pergamin, i nawet końcówki Jej blond fryzurki wrzeszczały : NIE !!
     Ale kiedy po ośmiu latach poprosiła o skrzypce, nie wahaliśmy się ani minuty...
     Widocznie gdzieś ta "miłość" siedziała ukryta...