No to zostałam obrzucona błotem...
Tak, tak...
Nie ma co ukrywać...
Nie dość, że obłocona, to na dodatek obrzucona owym błockiem przez kogo ??
Przez własnego, osobistego, prawnie zaślubionego Małżonka...
Echhh...
Za te wszystkie obiadki, deserki, karczuś pieczony na ostro w charakterze afrodyzjaka...
Błocko...
A zaczęło się tak niewinnie...
Umęczona już niemiłosiernie bólem barku zdecydowałam się na krok radykalny...
Zadzwoniłam do zaprzyjaźnionej Apteki...
- Macie może na stanie maść końską ?? - nie to, żebym się z nagła zainteresowała weterynarią...Wujaszek Googl podpowiedział mi łaskawie, że ów ziołowy specyfik powinien mi w moich boleściach przynieść ulgę...
- Mamy...a co mamy nie mieć, ale mamy chyba dla Pani coś lepszego...proszę przyjść... - głos w słuchawce brzmiał niczym balsam na obolałe kostumaszki...
Jeszcze palec nie zdążył wyłączyć telefonu, a już zakładałam kurtkę...
Kilkadziesiąt kroków i wparadowałam do Apteki z promiennym uśmiechem na twarzy...
- Dawać !! - wrzasnęłam radośnie...
W pomieszczeniach aptecznych zapanowała ogólna wesołość...
Pani Aptekarka (Najgłówniejsza) w sposób prosty i zrozumiały wyjaśniała mi działanie właśnie otrzymanego specyfiku...
- Sama go na sobie wypróbowałam... - najważniejszy certyfikat działania pozostawiła na koniec...
- A ile to cudo ?? - zapytałam, bo panacea "na wszystko" z reguły mają kilka zer i jakąś wartość bezwzględną...
- Jedenaście złotych ?? - usłyszałam radosny głosik...
Orzesz...(ko)...
Jak to się ma do środka, który przepisał mi Lekarz ??
Nie dość, że tubka była maleńka niczym plasterek gumy do żucia, to na dodatek kosztowała ponad pięćdziesiąt złotych...
Dziewczyny w Aptece na widok recepty pokiwały głową z dezaprobata...
- Ta maść to lipa, a te tabletki to psychotropy... - usłyszałam...
Wiedziały, że na hasło "psychotropy" dostaję furii...
To było kilka tygodni temu...tyle wytrzymałam...
Dzisiaj byłam gotowa pożreć nawet te psychotropy...miałam dość...
- Do tego żelu by się przydał plasterek z borowinki... - rzuciła Pani Magister...
- No to jak trzeba to biorę... - moja determinacja była gotowa skorzystać z każdej możliwości...
- Skończyły się nam...będą na jutro...- rzekła zatroskana Aptekarka...
Kiedy wieczorem Pan N. wysmarował mnie owym magicznym żelem byłam gotowa wybudować pomnik ku chwale "Dzielnych Aptekarek"...
Ulga przerosła moje najśmielsze oczekiwania...
Było cudnie...
Na drugi dzień podreptałam uszczęśliwiona po plasterki...
Na widok pudełka paszczęka mało mi z zawiasów nie wyskoczyła, a kiedy paczucha wylądowała w moich rękach z wdzięcznością pomyślałam, że pójście do Apteki ze Ślubnym było świetnym pomysłem...
"Plasterki" ważyły przynajmniej z pięć kilo i miały pokaźne rozmiary...
Wieczorkiem przystąpiliśmy do bardzo skomplikowanego procesu ogrzewania, rozcinania i przykładania "plasterków"...
I wtedy to właśnie Pan N. obrzucił mnie błotem !!
Błotem borowinowym co prawda, ale błoto to błoto !!
A kto lubi być owym błockiem obrzucany ??
Nikt !!
I żeby Ślubny w Żonkę tak ??
A tak na marginesie...To trzeba będzie chyba jakiś "karczuś" upiec, albo deserek, albo chociaż ruskie pierogi, żeby się Ślubnemu to "żelowanie" i obrzucanie błockiem nie znudziło...;o)