Mamciaś zgodnie z planem po dwóch dniach wsiadła do niebieskiej bestii i ruszyła w drogę powrotną...
Osobiście Ją eskortowałam, żeby się nie okazało, że się w ostatnim momencie rozmyśliła...
Miałam odpowiednio smutny wyraz twarzy, odpowiednio załzawione oczy, i przepisowo długo machałam do odjeżdżającego autobusu...
Kiedy bestia zniknęła za zakrętem, wsadziłam ręce do kieszeni szortów i pogwizdując radośnie ruszyłam przed siebie...
Zaczął się mój czas...
I wówczas właśnie Ją usłyszałam...
Gwizdana melodia zamarła mi na ustach...
Prawie idealną ciszę poranka "kaleczył" niesiony wiatrem śpiew...
Melodia była przejmująco smutna...
Głos drżał...
Słowa jakby zlewały się w jedną, nierozpoznawalną "maź"...
Stałam na środku piaszczystej drogi i wsłuchiwałam się w dobiegające dźwięki...
Ręce jakoś same "wyszły" z kieszeni...
Po plecach przebiegł zimny dreszcz...
Stałam na tej ścieżce jak zaczarowana...
Kiedy piosenka się skończyła, jeszcze długo czekałam na jakieś dźwięki...Zamarłam i czekałam, bojąc się spłoszyć ulotne zjawisko choćby nieznacznym ruchem...
Cisza...
Moje wakacyjne dni mijały niepozornie...Chyba to właśnie świadczyło o tym, że wyrosłam z durnych pomysłów...
Z aptekarską wręcz precyzją realizowała program treningowy, który przygotował mi Trener, samotnie odwiedzałam "moje" zakamarki bukowego lasu, godzinami przesiadywałam w opustoszałym "kamieniołomie"...
Popołudniami "przyklejałam" się do Babci lub Dziadka, towarzysząc Im w obrządku...
Kontaktów z młodszym Kuzynostwem unikałam jakoś automatycznie...
Cioteczka (Święta Kobieta), po kilku dniach zapytała:
- Choraś ??
Hmmm...No cóż...Moje zachowanie rzeczywiście było nienaturalne...
Żadnej draki...Żadnej zadymy...
- Wszystko w porządku Ciociu...Polubiłam spokój...- wyjaśniłam...
A mina Cioteczki (Świętej Kobiety) świadczyła o tym, ze zrozumiała...
Wieczór zapadał jakoś niepozornie...Siedziałam koło Babci, na małym, drewnianym zydelku i obrywałam agrest...
Właściwie to ja wcale nie lubiłam zbierać agrestu, ale lubiłam spokojne wieczory z Babcią, więc to zbieranie przyjmowałam jako "dobrodziejstwo inwentarza"...
- Za czym Ty tak gonisz o świcie ?? - zapytała Babcia, kiedy już przestała ubolewać nad moimi poranionymi agrestem dłońmi...
- Trenuję Babciu...- wyjaśniłam...
- A po co ?? - dociekała...
Hmmm...
- Bo widzisz Babciu...Kiedy wracam do domu, to robi mi się smutno...Słońce jakoś mniej grzeje...Wiatr mniej wieje...I biegam, żeby to poczuć...Tą wolność...
Babcia pokiwała głową, chociaż po twarzy było widać, że według Niej "dziwaczę"...
Nad głowami usłyszałyśmy chrząknięcie...
- Pochwalony...- powiedziała Sąsiadka...
- Na wieki...- odpowiedziała Babcia nie przerywając obrywania krzaków...
- A wiecie, że Weronika pomarła ?? - zapytała...
- Wieczny odpoczynek...- wymruczała Babcia i wytarła ręce o fartuch...
- Idziecie ?? - zapytała Sąsiadka...
- Idę... - odpowiedziała Babcia...
Przysłuchiwałam się z zainteresowaniem, bo wymiana zdań była niecodzienna...
Babcia wstała ze swojego zydelka, otrzepała spódnicę i spojrzała do wiadra z agrestem...
- Wystarczy...- zdecydowała...
- Babciu...- rzuciłam błagalnie...
Spojrzenie Babci było jakieś takie nieobecne...
- Babciu...- powtórzyłam...
- Ubierz sukienkę...- powiedziała Babcia w ramach zgody...- i coś ciepłego, bo wrócimy późno...
Po kwadransie ruszyłyśmy w drogę...
Babcia w "niedzielnych" ciuchach i "świątecznej" chusteczce na głowie, ja w sukience, którą w Bieszczadach ubierałam na bardzo specjalne okazje...
W czasie drogi Babcia milczała...Milczałam i ja...
Na wszystkich dróżkach widziałam postacie zmierzające w kierunku domu Weroniki...Wszystkie odświętnie ubrane...
Przed wejściem stała spora grupka Kobiet...
Stare, wypaczone lekko drzwi otwarte były na oścież...
Wewnątrz panował ścisk...
Odczekałyśmy kilka minut zanim udało się nam przekroczyć próg...
Szary, odymiony korytarz...
Zapach palących się świec...
Pusta izba...
A właściwie wcale nie pusta...
Pod ścianami stały ławy, na których zasiadały wchodzące Kobiety...Na środku stał długi, drewniany stół...
Bez słowa zajęłam miejsce obok Babci...
Po kilku minutach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy wstali, a w drzwiach ukazali się Ludzie z trumną...Weszli do izby i ustawili ją na stole...
Weronika ubrana w czarną, odświętną sukienkę, wydała mi się jeszcze mniejsza...
- Witamy Was pięknie Sąsiadki i dziękujemy, żeście nas odwiedzili...- powiedział jeden z Mężczyzn i zniknął w korytarzu...
Kobiety bez słowa ustawiły się w kolejce i pojedynczo podchodziły do trumny...
Każda z Nich mówiła coś do Weroniki...
Jedne dziękowały, że była dobrą Sąsiadką, inne życzyły Jej Królestwa Niebieskiego...Niektóre miały w dłoniach jakieś zawiniątka...
- Wybaczcie Sąsiadko, że Wam dopiero dzisiaj oddaję te dwa jaja co pożyczyliście mi w niedzielę... - powiedziała jedna z Nich, kładąc zawiniątko koło trumny...
- Dziękuję Weroniko za motyczkę...- powiedziała inna...
Zrozumiałam...
Sąsiadki oddawały "długi"...
Kiedy przyszła moja kolej, nie miałam pojęcia co powiedzieć Weronice...
Zatrzymałam się na chwilkę przed trumną i spojrzałam w pomarszczoną twarz...
Potem w milczeniu zajęłam swoje miejsce...
Kiedy kolejka się skończyła, jedna z Kobiet rozpoczęła różaniec...Jednostajnie...Monotonnie...
Powtarzałam słowa modlitwy i spoglądałam na przesuwane przez Babcie koraliki...
Za oknami zrobiło się ciemno...
Izbę rozjaśniał jedynie blask świec, rzucając chybotliwy blask na twarz Weroniki...
Jakby spała...
Wyciszone, miarowe głosy i mnie w końcu uśpiły...
Pochyliłam głowę na babcine ramię...Usłyszałam jeszcze dalekie pohukiwanie sowy i zasnęłam...
Obudziło mnie delikatne szarpnięcie za ramię...
- Idziemy...- powiedziała Babcia...
Za oknami już szarzało...
W izbie pozostało kilka Kobiet, które nieprzerwanie zmawiały modlitwy...
Weronika spała...
Bardzo Ważni Goście
sobota, 29 listopada 2014
czwartek, 27 listopada 2014
Ostatnia piosenka Weroniki...Cz.1
Stary, niebieski Jelcz wypluwał z siebie niewyobrażalny smród, który, jakby przecząc prawom fizyki i anatomii, podnosił mój żołądek gdzieś do wysokości uszu.
Mama przyglądała mi się z niepokojem, gotowa w każdym momencie ruszyć galopem do Kierowcy i wymusić na Nim postój.
Fakt...
Żaden Kierowca nie zaryzykuje kilkugodzinnego sprzątania autobusu...
- Oddychaj głęboko...- napominała mnie Mamciaś...
Oddychaj ??
Każdy oddech powodował wręcz fizyczne cierpienia, a moja osobista Rodzicielka skazywała mnie na owe katusze...
Oddychaj...
Najchętniej to bym wcale nie oddychała !!
Koncentrując się na walce z dryfującym żołądkiem wypatrywałam znajomych pejzaży...
Górka, na której swojego czasu rozkraczyła się nasza Syrenka, powodując ogromne zdenerwowanie Ojca i przymusowy spacer w papilotach na głowie, towarzyszącej nam Ciotki...
Już nawet nie pamiętam dokładnie, które z nich pomstowało dosadniej...
W połowie Górki jest źródełko Świętego Jana, w którym ponoć płynie uzdrawiająca woda...
Ponoć...Bo wychłeptałam całe hektolitry owej wody i jakoś znaczącej poprawy swojego stanu zdrowia nie zauważyłam...
Może ta woda działała na inne schorzenia ??
Hmmm...
Możliwe...
- Dziadek już sprzątnął siano... - wymruczałam z żalem, a Mamciaś spojrzała na mnie ze zdziwieniem...
No tak...Ona nie miała pojęcia, które zagony należą do Dziadka...
Za Górką, na skraju lasy stoi mały, murowany domek...
Akurat tych Gospodarzy nie znałam, ale wiedziałam, że w obejściu królowały pawie. Dziesiątki pawi, które swoim skrzekliwym głosem oznajmiały swoje niezadowolenie, albo zachwyt. Dziesiątki pawi, które w przypływie dobrego humory afiszowały się swoimi barwnymi ogonami...
Jeśli człowiek trafił w odpowiednim czasie w okolice tego gospodarstwa, to Jego Właściciel machał zachęcająco ręką i pytał...
- Chcesz piórko ??
Nie chcieć pawiego pióra było równoznacznym z jakąś chorobą umysłową !!
Obdarowany delikwent ruszał z kopyta w stronę wsi i machał majestatycznie swoją zdobyczą...
Każdy Dzieciak w wiosce wiedział, kto ile takich piór ma w posiadaniu...
Nie ma się więc co dziwić, że polecenie udania się w tamtym kierunku, po cokolwiek, traktowaliśmy jako priorytet...
Jeszcze dwa zakręty ukryte w tunelu buków i świerków...
Niebieska bestia zionąca smrodem wyłoniła się na szczycie wzniesienia, a ja, jak zawsze wstrzymałam oddech...Jeszcze pięćset metrów i bestia szarpnie, zazgrzyta, i zatrzyma się koło drewnianego kiosku...Kiosku, który pachniał drzewem, chlebem i czekoladą...
Najbardziej lubiłam ten zapach czekolady...
Po prawej stronie dom Ewy, mojej dalekiej Kuzynki, z którą uwielbiałam włóczyć się po okolicznych lasach...
Jeszcze jeden zakręt...
Stara chałupa Weroniki otoczona gigantycznymi lipami i wykrzywionym płotem...
Weronika była maleńką Staruszką, której postać czasem widywałam między lipami...Jeden raz widziałam Ją z bliska...Jej twarz była poorana taką ilością zmarszczek, że trudno było nawet zauważyć rysy twarzy...
Wiedziałam jedno...
Weroniki nie należało zaczepiać...
Chodziła sobie po swoim obejściu, maleńka, chudziutka, przygarbiona...
Zawsze w długiej spódnicy i równie długim fartuchu, a na głowie miała kwiecistą chusteczkę..
Przystanek...
Uffff...Dojechałam...
Trzaśnięcie autobusowych drzwi...Zgrzyt wrzucanych przez Kierowcę biegów...Ostatni tuman smrodu...
I pierwszy oddech...
Oddech tak głęboki, że powietrze wtłaczało żołądek na jego miejsce, kręciło się w głowie, a w oczach pojawiały się łzy...
Ciche westchnienie maminej ulgi...
Jeszcze chwila, i Jej władza rodzicielska zostanie "zawieszona"...
Pokornie pozbierałam przydzielone mi bagaże i ruszyłam piaszczystą drogą do Mojej Krainy Fantazji...Do Mojego Królestwa Przygody...Do domu Bieszczadzkich Dziadków, za którym tęskniłam całą zimę...
Nie byłam już Dzieckiem...
Miałam dwanaście, a może trzynaście lat !! To poważny wiek...
Bardzo poważny...
Mama przyglądała mi się z niepokojem, gotowa w każdym momencie ruszyć galopem do Kierowcy i wymusić na Nim postój.
Fakt...
Żaden Kierowca nie zaryzykuje kilkugodzinnego sprzątania autobusu...
- Oddychaj głęboko...- napominała mnie Mamciaś...
Oddychaj ??
Każdy oddech powodował wręcz fizyczne cierpienia, a moja osobista Rodzicielka skazywała mnie na owe katusze...
Oddychaj...
Najchętniej to bym wcale nie oddychała !!
Koncentrując się na walce z dryfującym żołądkiem wypatrywałam znajomych pejzaży...
Górka, na której swojego czasu rozkraczyła się nasza Syrenka, powodując ogromne zdenerwowanie Ojca i przymusowy spacer w papilotach na głowie, towarzyszącej nam Ciotki...
Już nawet nie pamiętam dokładnie, które z nich pomstowało dosadniej...
W połowie Górki jest źródełko Świętego Jana, w którym ponoć płynie uzdrawiająca woda...
Ponoć...Bo wychłeptałam całe hektolitry owej wody i jakoś znaczącej poprawy swojego stanu zdrowia nie zauważyłam...
Może ta woda działała na inne schorzenia ??
Hmmm...
Możliwe...
- Dziadek już sprzątnął siano... - wymruczałam z żalem, a Mamciaś spojrzała na mnie ze zdziwieniem...
No tak...Ona nie miała pojęcia, które zagony należą do Dziadka...
Za Górką, na skraju lasy stoi mały, murowany domek...
Akurat tych Gospodarzy nie znałam, ale wiedziałam, że w obejściu królowały pawie. Dziesiątki pawi, które swoim skrzekliwym głosem oznajmiały swoje niezadowolenie, albo zachwyt. Dziesiątki pawi, które w przypływie dobrego humory afiszowały się swoimi barwnymi ogonami...
Jeśli człowiek trafił w odpowiednim czasie w okolice tego gospodarstwa, to Jego Właściciel machał zachęcająco ręką i pytał...
- Chcesz piórko ??
Nie chcieć pawiego pióra było równoznacznym z jakąś chorobą umysłową !!
Obdarowany delikwent ruszał z kopyta w stronę wsi i machał majestatycznie swoją zdobyczą...
Każdy Dzieciak w wiosce wiedział, kto ile takich piór ma w posiadaniu...
Nie ma się więc co dziwić, że polecenie udania się w tamtym kierunku, po cokolwiek, traktowaliśmy jako priorytet...
Jeszcze dwa zakręty ukryte w tunelu buków i świerków...
Niebieska bestia zionąca smrodem wyłoniła się na szczycie wzniesienia, a ja, jak zawsze wstrzymałam oddech...Jeszcze pięćset metrów i bestia szarpnie, zazgrzyta, i zatrzyma się koło drewnianego kiosku...Kiosku, który pachniał drzewem, chlebem i czekoladą...
Najbardziej lubiłam ten zapach czekolady...
Po prawej stronie dom Ewy, mojej dalekiej Kuzynki, z którą uwielbiałam włóczyć się po okolicznych lasach...
Jeszcze jeden zakręt...
Stara chałupa Weroniki otoczona gigantycznymi lipami i wykrzywionym płotem...
Weronika była maleńką Staruszką, której postać czasem widywałam między lipami...Jeden raz widziałam Ją z bliska...Jej twarz była poorana taką ilością zmarszczek, że trudno było nawet zauważyć rysy twarzy...
Wiedziałam jedno...
Weroniki nie należało zaczepiać...
Chodziła sobie po swoim obejściu, maleńka, chudziutka, przygarbiona...
Zawsze w długiej spódnicy i równie długim fartuchu, a na głowie miała kwiecistą chusteczkę..
Przystanek...
Uffff...Dojechałam...
Trzaśnięcie autobusowych drzwi...Zgrzyt wrzucanych przez Kierowcę biegów...Ostatni tuman smrodu...
I pierwszy oddech...
Oddech tak głęboki, że powietrze wtłaczało żołądek na jego miejsce, kręciło się w głowie, a w oczach pojawiały się łzy...
Ciche westchnienie maminej ulgi...
Jeszcze chwila, i Jej władza rodzicielska zostanie "zawieszona"...
Pokornie pozbierałam przydzielone mi bagaże i ruszyłam piaszczystą drogą do Mojej Krainy Fantazji...Do Mojego Królestwa Przygody...Do domu Bieszczadzkich Dziadków, za którym tęskniłam całą zimę...
Nie byłam już Dzieckiem...
Miałam dwanaście, a może trzynaście lat !! To poważny wiek...
Bardzo poważny...
poniedziałek, 24 listopada 2014
Rodzicielstwo nie musi być nudne, czyli jak zbudować czołg...
Czasy mamy niespokojne...
Co i rusz Media donoszą, że jakiś poroniony człek umyślił sobie zdobyć władzę nad Światem...
Zawsze gdzieś...
Zawsze ktoś...
Pokój jest od zawsze równie niepewny jak pogoda...
Jaki mamy wpływ na owe "zachcianki" ??
Właściwie niewielki...
W czasach prehistorycznych wystarczało posiadać odpowiednich rozmiarów kij, potem trzeba było przywiązać do niego krzemień i już uzbrojeni byliśmy w dzidy...Ci z lepszym wzrokiem i pewniejszym ramieniem ciskali kamieniami...
Z czasem obrona własnego jestestwa wymagała coraz większych nakładów pracy, albo pieniędzy...
Ot, cywilizacja...
Czym bronić się mamy w naszych niepewnych czasach ??
No cóż...
Głowicę jądrową trudno wyprodukować w warunkach domowych...Kilka amnestii wyczyściło nasze schowki w broni palnej...Czyli co ?? Bezbronność ??
W życiu !!
Nie mam pojęcia, czy ów dar przeszedł genetycznie (bo przecież kiedyś byłam specjalistką w budowie procy), czy to troska o bezpieczeństwo Potomstwa, ale nasze Dzieciaki wpadły na domowy sposób wyprodukowania czołgu...
Tak, tak !!
Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w warunkach domowych wybudować sobie czołg !!
Instrukcję dostałam na maila...
Przepis na budowę czołgu:
1. Przygotowanie niezbędnych części konstrukcyjnych.
2. Budowa gąsienic.
3. Technologię budowy dozorować powinien Czołgista, żeby w razie potrzeby umiał dokonać napraw w warunkach bojowych.
4. Montujemy podwozie, sprawdzając, czy rozmiary konstrukcji są odpowiednie do rozmiarów Czołgisty.
5. Rozpoczynamy montaż pancerza.
6. Na skończonej konstrukcji pancerza, osadzamy wieżyczkę z lufą.
7. Sprawdzamy wytrzymałość pojazdu (każdy czołg musi przejść testy bojowe).
8. Wyznaczamy cel bojowy.
9. Czołg przygotowany jest do inwazji, pozostaje nam jedynie, postarać się o odpowiednią amunicję...
Ale to akurat jest najmniejszy problem...;o)
Co i rusz Media donoszą, że jakiś poroniony człek umyślił sobie zdobyć władzę nad Światem...
Zawsze gdzieś...
Zawsze ktoś...
Pokój jest od zawsze równie niepewny jak pogoda...
Jaki mamy wpływ na owe "zachcianki" ??
Właściwie niewielki...
W czasach prehistorycznych wystarczało posiadać odpowiednich rozmiarów kij, potem trzeba było przywiązać do niego krzemień i już uzbrojeni byliśmy w dzidy...Ci z lepszym wzrokiem i pewniejszym ramieniem ciskali kamieniami...
Z czasem obrona własnego jestestwa wymagała coraz większych nakładów pracy, albo pieniędzy...
Ot, cywilizacja...
Czym bronić się mamy w naszych niepewnych czasach ??
No cóż...
Głowicę jądrową trudno wyprodukować w warunkach domowych...Kilka amnestii wyczyściło nasze schowki w broni palnej...Czyli co ?? Bezbronność ??
W życiu !!
Nie mam pojęcia, czy ów dar przeszedł genetycznie (bo przecież kiedyś byłam specjalistką w budowie procy), czy to troska o bezpieczeństwo Potomstwa, ale nasze Dzieciaki wpadły na domowy sposób wyprodukowania czołgu...
Tak, tak !!
Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w warunkach domowych wybudować sobie czołg !!
Instrukcję dostałam na maila...
Przepis na budowę czołgu:
1. Przygotowanie niezbędnych części konstrukcyjnych.
2. Budowa gąsienic.
3. Technologię budowy dozorować powinien Czołgista, żeby w razie potrzeby umiał dokonać napraw w warunkach bojowych.
4. Montujemy podwozie, sprawdzając, czy rozmiary konstrukcji są odpowiednie do rozmiarów Czołgisty.
5. Rozpoczynamy montaż pancerza.
6. Na skończonej konstrukcji pancerza, osadzamy wieżyczkę z lufą.
7. Sprawdzamy wytrzymałość pojazdu (każdy czołg musi przejść testy bojowe).
8. Wyznaczamy cel bojowy.
9. Czołg przygotowany jest do inwazji, pozostaje nam jedynie, postarać się o odpowiednią amunicję...
Ale to akurat jest najmniejszy problem...;o)
sobota, 22 listopada 2014
Wyimaginowana demokracja, czyli dzisiaj na poważnie...
Od sześciu dni, kto może "psy wiesza" na PKW, że przez swoją nieudolność nie tylko, że z wyborów zrobiła farsę, ale również, że jej działania wpłyną na społeczne zachowania Narodu...
Alleluja...
Ja "psów wieszać" nie będę, bo ogromną estymą darzę owe zwierzaki, i chociaż za kotami nie przepadam, ich kociego żywota również nie poświęcę...
Jak dla mnie PKW funta kłaków nie jest warte...
Tyle, że mi się żółci odrobinę zebrało, więc wylać ją muszę hurtowo, co bym na taki ziąb nie musiała biegać po Aptekach za Ranigastem...
Pamiętacie tą akcję z wylewaniem na siebie wiader wody z lodem ??
No to ja proponuję teraz, żeby Politycy wszystkich opcji zebrali do kubełków tą społeczną żółć i publicznie sobie na łby wylali...Bo jakby na ów problem PKW nie patrzeć, to wychodzi, że 99,99% winy za powstały stan ponoszą Politycy...I to od Lewa do Prawa, i na odwertkę...
1. Kto uchwalił, że zasiadanie w PKW jest dożywotnie i z awansu ??
2. Kto powołał i powołuje Członków owego "ciała", a potem owemu "ciału" zarzuca klęskę całkowitą ??
A swoją drogą...
Jak zobaczyłam tych "Siedmiu Braci Śpiących" w niedzielny wieczór, to tak mi się jakoś niewyraźnie na duszy zrobiło...
Jeden coś mruczał pod nosem (jakby nie na temat), drugi ziewał (nie kryjąc się z tym bynajmniej), trzeci dokonywał czynności higienicznych (grzebiąc sobie w uchu), reszta patrzyła tempo w ścianę (być może szukali światełka w tunelu)...
Kiedy jednak usłyszałam zarzut, iż Komisja owa jest już zbyt wiekowa, do podejmowania takich wyzwań, to mi się mało scyzoryk w kieszeni nie otworzył (dobrze, że w koszuli nocnej nie mam kieszeni na scyzoryk)...
Jak za starzy ??
Kto za stary ??
Toć według obowiązujących przepisów, już za kilka lat to będzie kwiecie Narodu !!
Skoro Ci są zbyt wiekowi na organizowanie czegoś co organizują awansem od lat i mają do tego sztab Ludzi, to jak reszta Społeczeństwa ma sobie poradzić ze swoimi obowiązkami zawodowymi ??
Czy bycie wiekowym Członkiem PKW jest trudniejsze niż bycie wiekowym Kierowcą Tira, albo bycie wiekową Przedszkolanką ??
Politycy moi mili, gdzie Wasza logika ??
Wracajmy jednak do wyborów...
3. Kto uznał, że podstawowym kryterium przetargów jest cena ??
W tym przypadku to w ogóle poszliście po bandzie, bo ponoć na przetarg zgłosiła się tylko jedna Firma, więc rozpusty urodzaju PKW nie miała...
Czyli winni są Informatycy...
A juści !!
Pan zawinił, a Cygana powiesili...
Dwa miesiące, to ja konto na blogspocie testowałam, zanim bloga przeniosłam...
A od mojego bloga chyba losy Narodu niewiele zależą...
No chyba, że się mylę, i w nieświadomości żyję...
W Mediach nawet podano, że winę ponosi pewna Studentka, ponoć Autorka oprogramowania...
Hmmm...
Jak się nie mylę, to FB też Studenci popełnili, a teraz nie dość, że Miliony z niego korzystają, że nawet Przywódcy największych Państw szczycą się kontami na FB, to jest on wart niebotyczne wręcz pieniądze...
Mieliście mili Politycy ćwierć wieku, żeby zorganizować nasze życie, żeby wprowadzić rzecz tak prozaiczną jak demokratyczne wybory...
I co ??
Poza tym, że szukacie teraz winnego (radzę spojrzeć w lustra), nie robicie nic, aby temu "kataklizmowi" zapobiec...
Dolewacie oliwy do ognia...
A jeśli się okaże, że Naród bardziej zna się na demokracji niż sądzicie i któregoś pięknego dnia wyjdzie na ulice, żeby Wam za nieudolne rządy podziękować ??
Zwiejecie ??
Zmienicie tożsamość ??
Czy udacie, że Was to nie dotyczy ??
Dotyczy !!
Bardzo dotyczy !!
A tak swoją drogą...
PKW (przynajmniej Jej spora część) podała się do dymisji...
To jak wygląda odpowiedzialność ??
Nawet Pani Sprzątaczka odpowiada finansowo za błędy popełnione w czasie wykonywania swoich obowiązków, i można to z Jej dochodów wyegzekwować...
Czyli demokratyczne prawo "równych i równiejszych" ??
Szanowne PKW pracowało przez rok przygotowując wybory samorządowe, wybory przygotowane źle, a nawet wcale nie przygotowane...
Przez rok pobierali wynagrodzenie z publicznych pieniędzy...
I co ??
Dymisja i pozamiatane ??
To może skończmy z tą wyimaginowaną demokracją ??
Alleluja...
Ja "psów wieszać" nie będę, bo ogromną estymą darzę owe zwierzaki, i chociaż za kotami nie przepadam, ich kociego żywota również nie poświęcę...
Jak dla mnie PKW funta kłaków nie jest warte...
Tyle, że mi się żółci odrobinę zebrało, więc wylać ją muszę hurtowo, co bym na taki ziąb nie musiała biegać po Aptekach za Ranigastem...
Pamiętacie tą akcję z wylewaniem na siebie wiader wody z lodem ??
No to ja proponuję teraz, żeby Politycy wszystkich opcji zebrali do kubełków tą społeczną żółć i publicznie sobie na łby wylali...Bo jakby na ów problem PKW nie patrzeć, to wychodzi, że 99,99% winy za powstały stan ponoszą Politycy...I to od Lewa do Prawa, i na odwertkę...
1. Kto uchwalił, że zasiadanie w PKW jest dożywotnie i z awansu ??
2. Kto powołał i powołuje Członków owego "ciała", a potem owemu "ciału" zarzuca klęskę całkowitą ??
A swoją drogą...
Jak zobaczyłam tych "Siedmiu Braci Śpiących" w niedzielny wieczór, to tak mi się jakoś niewyraźnie na duszy zrobiło...
Jeden coś mruczał pod nosem (jakby nie na temat), drugi ziewał (nie kryjąc się z tym bynajmniej), trzeci dokonywał czynności higienicznych (grzebiąc sobie w uchu), reszta patrzyła tempo w ścianę (być może szukali światełka w tunelu)...
Kiedy jednak usłyszałam zarzut, iż Komisja owa jest już zbyt wiekowa, do podejmowania takich wyzwań, to mi się mało scyzoryk w kieszeni nie otworzył (dobrze, że w koszuli nocnej nie mam kieszeni na scyzoryk)...
Jak za starzy ??
Kto za stary ??
Toć według obowiązujących przepisów, już za kilka lat to będzie kwiecie Narodu !!
Skoro Ci są zbyt wiekowi na organizowanie czegoś co organizują awansem od lat i mają do tego sztab Ludzi, to jak reszta Społeczeństwa ma sobie poradzić ze swoimi obowiązkami zawodowymi ??
Czy bycie wiekowym Członkiem PKW jest trudniejsze niż bycie wiekowym Kierowcą Tira, albo bycie wiekową Przedszkolanką ??
Politycy moi mili, gdzie Wasza logika ??
Wracajmy jednak do wyborów...
3. Kto uznał, że podstawowym kryterium przetargów jest cena ??
W tym przypadku to w ogóle poszliście po bandzie, bo ponoć na przetarg zgłosiła się tylko jedna Firma, więc rozpusty urodzaju PKW nie miała...
Czyli winni są Informatycy...
A juści !!
Pan zawinił, a Cygana powiesili...
Dwa miesiące, to ja konto na blogspocie testowałam, zanim bloga przeniosłam...
A od mojego bloga chyba losy Narodu niewiele zależą...
No chyba, że się mylę, i w nieświadomości żyję...
W Mediach nawet podano, że winę ponosi pewna Studentka, ponoć Autorka oprogramowania...
Hmmm...
Jak się nie mylę, to FB też Studenci popełnili, a teraz nie dość, że Miliony z niego korzystają, że nawet Przywódcy największych Państw szczycą się kontami na FB, to jest on wart niebotyczne wręcz pieniądze...
Mieliście mili Politycy ćwierć wieku, żeby zorganizować nasze życie, żeby wprowadzić rzecz tak prozaiczną jak demokratyczne wybory...
I co ??
Poza tym, że szukacie teraz winnego (radzę spojrzeć w lustra), nie robicie nic, aby temu "kataklizmowi" zapobiec...
Dolewacie oliwy do ognia...
A jeśli się okaże, że Naród bardziej zna się na demokracji niż sądzicie i któregoś pięknego dnia wyjdzie na ulice, żeby Wam za nieudolne rządy podziękować ??
Zwiejecie ??
Zmienicie tożsamość ??
Czy udacie, że Was to nie dotyczy ??
Dotyczy !!
Bardzo dotyczy !!
A tak swoją drogą...
PKW (przynajmniej Jej spora część) podała się do dymisji...
To jak wygląda odpowiedzialność ??
Nawet Pani Sprzątaczka odpowiada finansowo za błędy popełnione w czasie wykonywania swoich obowiązków, i można to z Jej dochodów wyegzekwować...
Czyli demokratyczne prawo "równych i równiejszych" ??
Szanowne PKW pracowało przez rok przygotowując wybory samorządowe, wybory przygotowane źle, a nawet wcale nie przygotowane...
Przez rok pobierali wynagrodzenie z publicznych pieniędzy...
I co ??
Dymisja i pozamiatane ??
To może skończmy z tą wyimaginowaną demokracją ??
środa, 19 listopada 2014
O Czarcie Paskudniku i pewnym Nawałce...
Nie tak dawno temu, i nie tak daleko stąd, było sobie Królestwo, w którym żyli bardzo waleczni Ludzie.
Nie straszne Im były ani niedostatek, ani niedola...
Czym bardziej byli ciemiężeni, tym bardziej walczyli...
Mieli jednak jedną pasję, której poddawali się bez reszty...Tą pasją była gra w piłkę kopaną...
Ową miłość przekazywał ojciec synowi, dziadek wnukowi, a zdarzali się też i tacy, co ją z mlekiem matki wysysali...
W Królestwie panować mogła bieda, Królestwo trafić mogło w niewolę, ale Drużyna piłki kopanej wygrywać powinna mimo wszystko...
Właśnie to Królestwo upatrzył sobie na swoją siedzibę Czart Paskudnik...
Zaczął mamić owych ludzi bogactwami ogromnymi, dobrobytem szatańskim, byle tylko o sobie zapomnieli i w jego władanie poszli...
A że mamona już nie jedno Królestwo do zagłady przyprowadziła, więc i tutaj posiane przez Czarta Paskudnika ziarno szybko wzrastać zaczęło...
I pewnie całe Królestwo na zatracenie by poszło, gdyby nie fakt, iż się Czartowi okrutnie nie podobało, że Naród ów na stadiony piłkarskie chodził, swoich kopaczy dopingował, i przyzwyczajeń nie zmieniał nawet dla mamony...
Czuł bies przebrzydły, że na stadionach władzy nie ma...
W złości wielkiej, iskrami spod kopyt błysnął, ogniem piekielnym zionął i przekleństwo rzucił...
"Nigdy już zwycięstwem cieszyć się nie będziecie !! Miłość wasza na ugór padnie i chwastem wyrośnie !! A ziemia wasza nigdy piłkarza nie urodzi !!"
A że przekleństwa szatańskie moc mają okrutną, więc i owo przekleństwo wkrótce się spełniło...
Drużyna owego Królestwa przegrywać zaczęła wszystko !!
Mało tego...Nawet jak grali na swoim terenie, to jakby piłkarzom nieczyste siły nogi powiązały...
Ani piłki utrzymać nie mogli, ani dryblować, że o strzeleniu bramki nie wspomnę...
Naród cały wpadł w rozpacz...
Zebrała się Rada Starszych, żeby pomysłu szukać jak czar odwrócić...
- Może zmienimy Głównego Szamana ?? - zapytał jeden z Mędrców...
Głowami pokiwali, wodą gardła przepłukali, a że lepszej rady nie było, więc zmienili Szamana...
Efektu jednak nie było...
No to Rada zebrała się raz drugi...
Podumali, pogadali i znowu ktoś rzucił cicho...
- Może trzeba zmienić Szamana ??
Hmmm...
Jak uradzili tak zrobili...
Ale i tym razem przekleństwo szatańskie było silniejsze...
A co dziwnym się wydawało, że jak tylko któryś z piłkarzy poza granice Królestwa wyjeżdżał, to się w nim z nagła talenty budziły !! I piłka go słuchała...I dryblingi wychodziły...A niektórzy bramkę za bramką strzelali...
Rada Starszych pojęła, że odczarowanie uroku łatwym nie będzie...
- To może wybudujmy nowe stadiony ?? Może jak nowe powstaną, trawę świeżą posiejemy, to urok moc straci ?? - rzucił ktoś nieśmiało...
No to pobudowali...
Piękne obiekty...Nowoczesne...Nawet Czartowi Paskudnikowi oko zbielało ze zdziwienia, że tak budować umieją...
Ale rzuconego przekleństwa nie odwrócili...
Stadiony były wspaniałe...Kibiców tłumy wrzeszczały z trybun słowa wsparcia...
A piłkarze jak w amoku po świeżej trawce się ciskali bez składu i ładu...
Widać było, że już i Rada Starszych rozwiązania nie znajdzie...
- Może czas Radę zmienić ?? - zapytał ktoś na obradach...
Naród caluśki poparł ów pomysł, bo widocznym się stało, że niczego owe mądre głowy nie wymyślą odkrywczego...
No to Radę zmieniono...
- Trzeba takiego Szamana znaleźć, który już jakiś urok odczynił !! - postanowiono...
Wypróbowano jednego, wypróbowano drugie...I nic...
Nowe stadiony opustoszały...
Czart ręce zacierał z uciechy...
- Tu nie pomogą takie zmiany !! - postanowiła Rada w końcu... - Tu trzeba wichru jakiegoś, co by rozwiał tą szatańską moc !! Nawałnicy nam trzeba, żeby owo zaklęcie zmyła...
Zadumali się członkowie Rady Starszych...Głowami z wysiłku kiwali...
- Skąd my nawałnicę na zawołanie znajdziemy ??
I nagle, z końca sali odezwał się głos cichutki...
- Nawałnicy może i nie mamy...Mamy Nawałkę...Wystarczy ??
Hmmm...
Tak właśnie Pan Nawałka został Głównym Szamanem...
Nie mam pojęcia jakich zaklęć użył...Rozumem nie ogarniam jakie mikstury zastosował...I aż boję się uwierzyć, że szatański urok odczynił...
Bo że odczynił to widać było przez całą jesień...
Byle Mu termin przydatności do spożycia z wiosną nie upłynął...
Nie straszne Im były ani niedostatek, ani niedola...
Czym bardziej byli ciemiężeni, tym bardziej walczyli...
Mieli jednak jedną pasję, której poddawali się bez reszty...Tą pasją była gra w piłkę kopaną...
Ową miłość przekazywał ojciec synowi, dziadek wnukowi, a zdarzali się też i tacy, co ją z mlekiem matki wysysali...
W Królestwie panować mogła bieda, Królestwo trafić mogło w niewolę, ale Drużyna piłki kopanej wygrywać powinna mimo wszystko...
Właśnie to Królestwo upatrzył sobie na swoją siedzibę Czart Paskudnik...
Zaczął mamić owych ludzi bogactwami ogromnymi, dobrobytem szatańskim, byle tylko o sobie zapomnieli i w jego władanie poszli...
A że mamona już nie jedno Królestwo do zagłady przyprowadziła, więc i tutaj posiane przez Czarta Paskudnika ziarno szybko wzrastać zaczęło...
I pewnie całe Królestwo na zatracenie by poszło, gdyby nie fakt, iż się Czartowi okrutnie nie podobało, że Naród ów na stadiony piłkarskie chodził, swoich kopaczy dopingował, i przyzwyczajeń nie zmieniał nawet dla mamony...
Czuł bies przebrzydły, że na stadionach władzy nie ma...
W złości wielkiej, iskrami spod kopyt błysnął, ogniem piekielnym zionął i przekleństwo rzucił...
"Nigdy już zwycięstwem cieszyć się nie będziecie !! Miłość wasza na ugór padnie i chwastem wyrośnie !! A ziemia wasza nigdy piłkarza nie urodzi !!"
A że przekleństwa szatańskie moc mają okrutną, więc i owo przekleństwo wkrótce się spełniło...
Drużyna owego Królestwa przegrywać zaczęła wszystko !!
Mało tego...Nawet jak grali na swoim terenie, to jakby piłkarzom nieczyste siły nogi powiązały...
Ani piłki utrzymać nie mogli, ani dryblować, że o strzeleniu bramki nie wspomnę...
Naród cały wpadł w rozpacz...
Zebrała się Rada Starszych, żeby pomysłu szukać jak czar odwrócić...
- Może zmienimy Głównego Szamana ?? - zapytał jeden z Mędrców...
Głowami pokiwali, wodą gardła przepłukali, a że lepszej rady nie było, więc zmienili Szamana...
Efektu jednak nie było...
No to Rada zebrała się raz drugi...
Podumali, pogadali i znowu ktoś rzucił cicho...
- Może trzeba zmienić Szamana ??
Hmmm...
Jak uradzili tak zrobili...
Ale i tym razem przekleństwo szatańskie było silniejsze...
A co dziwnym się wydawało, że jak tylko któryś z piłkarzy poza granice Królestwa wyjeżdżał, to się w nim z nagła talenty budziły !! I piłka go słuchała...I dryblingi wychodziły...A niektórzy bramkę za bramką strzelali...
Rada Starszych pojęła, że odczarowanie uroku łatwym nie będzie...
- To może wybudujmy nowe stadiony ?? Może jak nowe powstaną, trawę świeżą posiejemy, to urok moc straci ?? - rzucił ktoś nieśmiało...
No to pobudowali...
Piękne obiekty...Nowoczesne...Nawet Czartowi Paskudnikowi oko zbielało ze zdziwienia, że tak budować umieją...
Ale rzuconego przekleństwa nie odwrócili...
Stadiony były wspaniałe...Kibiców tłumy wrzeszczały z trybun słowa wsparcia...
A piłkarze jak w amoku po świeżej trawce się ciskali bez składu i ładu...
Widać było, że już i Rada Starszych rozwiązania nie znajdzie...
- Może czas Radę zmienić ?? - zapytał ktoś na obradach...
Naród caluśki poparł ów pomysł, bo widocznym się stało, że niczego owe mądre głowy nie wymyślą odkrywczego...
No to Radę zmieniono...
- Trzeba takiego Szamana znaleźć, który już jakiś urok odczynił !! - postanowiono...
Wypróbowano jednego, wypróbowano drugie...I nic...
Nowe stadiony opustoszały...
Czart ręce zacierał z uciechy...
- Tu nie pomogą takie zmiany !! - postanowiła Rada w końcu... - Tu trzeba wichru jakiegoś, co by rozwiał tą szatańską moc !! Nawałnicy nam trzeba, żeby owo zaklęcie zmyła...
Zadumali się członkowie Rady Starszych...Głowami z wysiłku kiwali...
- Skąd my nawałnicę na zawołanie znajdziemy ??
I nagle, z końca sali odezwał się głos cichutki...
- Nawałnicy może i nie mamy...Mamy Nawałkę...Wystarczy ??
Hmmm...
Tak właśnie Pan Nawałka został Głównym Szamanem...
Nie mam pojęcia jakich zaklęć użył...Rozumem nie ogarniam jakie mikstury zastosował...I aż boję się uwierzyć, że szatański urok odczynił...
Bo że odczynił to widać było przez całą jesień...
Byle Mu termin przydatności do spożycia z wiosną nie upłynął...
niedziela, 16 listopada 2014
Historia pewnego karcza...
Na zagonie słusznym, chwastem porośniętym,
pracuje Gordyjka, że aż trzeszczą pięty.
Motyczką wywija ta dzielna dziewczyna,
że się nijak zielsko ziemi nie utrzyma.
Pan N. chwacko wspiera swoją połowicę,
piłę wziął do dłoni, na głowę przyłbicę.
Chwasty to pół biedy, bieda to są karcze...
Myśli sobie Ślubny: Czy ja im nastarczę ??
Ścina, okopuje, siekiera aż świszczy,
a karcz sobie w ziemi chichocze i piszczy...
Aż w końcu: Viktoria !! Pan karcz odkopany !!
Woła mnie na pomoc Chłopak uziajany...
Złapałam za karcza, w ziemi się zaparłam,
a ten ani zadrżał, więc w trwodze zamarłam...
Wołam więc na pomoc kocura niecnotę:
- Może pomóc ździebko masz właśnie ochotę ??
Kocur raźno ruszył, łapki zaparł w ziemi
i teraz z kocurem do spółki ciągniemy...
Kogut spojrzał na to, swoim kurzym okiem...
- Nie ruszycie drania !! Wróci w dół z powrotem !!
Rzucił się na pomoc, stado kur zawołał,
i tak się skończyła, z karczem tym niedola...
Teraz kurki dziobią, kot ruszył na łowy,
a ścięte karczysko będzie do ozdoby...:o)
pracuje Gordyjka, że aż trzeszczą pięty.
Motyczką wywija ta dzielna dziewczyna,
że się nijak zielsko ziemi nie utrzyma.
Pan N. chwacko wspiera swoją połowicę,
piłę wziął do dłoni, na głowę przyłbicę.
Chwasty to pół biedy, bieda to są karcze...
Myśli sobie Ślubny: Czy ja im nastarczę ??
Ścina, okopuje, siekiera aż świszczy,
a karcz sobie w ziemi chichocze i piszczy...
Aż w końcu: Viktoria !! Pan karcz odkopany !!
Woła mnie na pomoc Chłopak uziajany...
Złapałam za karcza, w ziemi się zaparłam,
a ten ani zadrżał, więc w trwodze zamarłam...
Wołam więc na pomoc kocura niecnotę:
- Może pomóc ździebko masz właśnie ochotę ??
Kocur raźno ruszył, łapki zaparł w ziemi
i teraz z kocurem do spółki ciągniemy...
Kogut spojrzał na to, swoim kurzym okiem...
- Nie ruszycie drania !! Wróci w dół z powrotem !!
Rzucił się na pomoc, stado kur zawołał,
i tak się skończyła, z karczem tym niedola...
Teraz kurki dziobią, kot ruszył na łowy,
a ścięte karczysko będzie do ozdoby...:o)
piątek, 14 listopada 2014
List-opad, czyli o tajemnicy korespondencji...
Może to dlatego, że wychowana zostałam na bohaterskich wzorcach Obrońców Poczty w Gdańsku, albo że moi Rodzice skrzętnie przestrzegali tajemnicy korespondencji, ale fakt jest faktem, iż obserwowana przeze mnie dewaluacja wartości korespondencji bardzo mi działa na percepcję...
To prawda, że tradycyjne listy zostały w znacznej mierze zastąpione przez korespondencję elektroniczną, że częściej dostaję "powiadomienie" z FB, niż kartkę z pozdrowieniami, ale czasem się coś trafi w mojej skrzynce, i nie jest to rachunek za prąd...
Czyli epistolografia jednak w Narodzie nie wymarła...
Tyle, że wymarła sztuka jej przesyłania...
Jakiś czas temu, kiedy jeszcze siedziałam w Sklepiku, nawiedził mnie pewien Pan...Dokładniej rzecz ujmując Pan, będący pracownikiem Poczty Polskiej, który rozwozi worki z korespondencją do oddziałów pocztowych...
- Czy mógłbym zostawić u Pani worki z listami ?? - zapytał - Bo u Was Poczta czynna teraz od dwunastej...
To, że nasz Oddział pracuje na jedną zmianę, w związku z absencją chorobową jednej z Pań, wiedziałam, ale druga część wypowiedzi podcięła mi kolana...
- To znaczy gdzie Pan to chce zostawić ?? - wydukałam spłoszonym głosem, rozglądając się po niewielkiej powierzchni Sklepu...
- O, tu bym rzucił...- wyjaśnił Pan z Poczty, wskazując kawałek podłogi przy wejściu...
- A kto tego będzie pilnował ?? - dociekałam, bo wskazane miejsce było ogólnodostępne...
Pan z Poczty wyglądał na zdziwionego...
- To Pani nie przyjmie ?? - zapytał...
- Nie, proszę Pana... - upewniłam Go w domysłach - Sklep komputerowy nie jest miejscem odpowiednim dla korespondencji, a sala sprzedaży to nie jest miejsce na worki z listami...
Długo nie mogłam otrząsnąć się po owych odwiedzinach...Wszak w tych workach mogła być i moja korespondencja...Niechciane worki mogły zawierać czyjeś tajemnice, albo bardzo ważne przesyłki...
"O, tu bym rzucił" - powiedział Pan z Poczty...
Echhh...
Jakież było moje zdziwienie, kiedy na drugi dzień wstąpiłam przed pracą do sąsiedniego "Spożywczaka"...Na podłodze, koło regałów z kaszą leżały pocztowe worki...Rzucone byle jak...Rzucone byle gdzie...
Sprzedawczynie nawet tych worków nie widziały, bo stanowisko z kasą jest dokładnie ukryte za filarem...
Ot...Takie nowe standardy...
Ale to jeszcze nie koniec mojej pocztowej "przygody"...
Tak się złożyło, że z drugą, prosperującą na naszym rynku Firmą pocztową InPost, doświadczenia miałam dotychczas mizerne...
Może i coś dostarczali, ale przyznam się szczerze, na pieczątki nie zwracałam uwagi...
Aż do dnia, kiedy w naszej skrzynce pojawiło się awizo, o przesyłce sądowej, którą odebrać mieliśmy z kiosku Ruchu...
Klękajcie Narody...
Może być i w kiosku...
Tyle, że czas "odbioru" sprecyzowany był bardzo dokładnie...Od 9:00 do 17:00...
Czyli, że połowa Społeczeństwa nie jest w stanie owych przesyłek odebrać, bo właśnie pracuje...
Po kilku dniach udało się nam wygenerować czas na owo "odebranie"...
Przejechaliśmy pół Miasta...Odszukaliśmy odpowiedni kiosk...I ustawiliśmy się przy okienku...
Pani Kioskarka dość nieudolnie zaczęła sporządzać odpowiednią dokumentację...Okazaliśmy odpowiednie dokumenty...A za nami ustawiła się malowniczych rozmiarów kolejka...
Wszak, kiosk Ruchu ma w założeniach inne cele, więc tacy "Intruzi" jak my nie są za pewne mile widziani...
Skąd takie założenie ??
Bo Pani Kioskarka, co jakiś czas pytała kolejnego Klienta...
- Co podać ?? - przerywając tok wypisywania dokumentów...
Logiczne...
Przecież to kiosk Ruchu, a taki Klient to chodząca "gotówka", a nie jakieś tam przesyłki...
Dla rozrywki spojrzałam na zabezpieczenia owego kiosku...
Przecież taka przesyłka sądowa może zmienić czyjeś życie...
Kiosk jak kiosk...
Drzwi na kłódkę...Szyby zasuwane...Przesyłki w plastikowym pudełeczku...
Skóra mi cierpła...
I teraz już nie wiem...
Co lepsze ??
Worki z korespondencją poniewierające się po podłodze "Spożywczaka" ?? Czy przesyłki wydawane w takich warunkach ??
Bo że tajemnica korespondencji przestała być priorytetem, już wiem...
To prawda, że tradycyjne listy zostały w znacznej mierze zastąpione przez korespondencję elektroniczną, że częściej dostaję "powiadomienie" z FB, niż kartkę z pozdrowieniami, ale czasem się coś trafi w mojej skrzynce, i nie jest to rachunek za prąd...
Czyli epistolografia jednak w Narodzie nie wymarła...
Tyle, że wymarła sztuka jej przesyłania...
Jakiś czas temu, kiedy jeszcze siedziałam w Sklepiku, nawiedził mnie pewien Pan...Dokładniej rzecz ujmując Pan, będący pracownikiem Poczty Polskiej, który rozwozi worki z korespondencją do oddziałów pocztowych...
- Czy mógłbym zostawić u Pani worki z listami ?? - zapytał - Bo u Was Poczta czynna teraz od dwunastej...
To, że nasz Oddział pracuje na jedną zmianę, w związku z absencją chorobową jednej z Pań, wiedziałam, ale druga część wypowiedzi podcięła mi kolana...
- To znaczy gdzie Pan to chce zostawić ?? - wydukałam spłoszonym głosem, rozglądając się po niewielkiej powierzchni Sklepu...
- O, tu bym rzucił...- wyjaśnił Pan z Poczty, wskazując kawałek podłogi przy wejściu...
- A kto tego będzie pilnował ?? - dociekałam, bo wskazane miejsce było ogólnodostępne...
Pan z Poczty wyglądał na zdziwionego...
- To Pani nie przyjmie ?? - zapytał...
- Nie, proszę Pana... - upewniłam Go w domysłach - Sklep komputerowy nie jest miejscem odpowiednim dla korespondencji, a sala sprzedaży to nie jest miejsce na worki z listami...
Długo nie mogłam otrząsnąć się po owych odwiedzinach...Wszak w tych workach mogła być i moja korespondencja...Niechciane worki mogły zawierać czyjeś tajemnice, albo bardzo ważne przesyłki...
"O, tu bym rzucił" - powiedział Pan z Poczty...
Echhh...
Jakież było moje zdziwienie, kiedy na drugi dzień wstąpiłam przed pracą do sąsiedniego "Spożywczaka"...Na podłodze, koło regałów z kaszą leżały pocztowe worki...Rzucone byle jak...Rzucone byle gdzie...
Sprzedawczynie nawet tych worków nie widziały, bo stanowisko z kasą jest dokładnie ukryte za filarem...
Ot...Takie nowe standardy...
Ale to jeszcze nie koniec mojej pocztowej "przygody"...
Tak się złożyło, że z drugą, prosperującą na naszym rynku Firmą pocztową InPost, doświadczenia miałam dotychczas mizerne...
Może i coś dostarczali, ale przyznam się szczerze, na pieczątki nie zwracałam uwagi...
Aż do dnia, kiedy w naszej skrzynce pojawiło się awizo, o przesyłce sądowej, którą odebrać mieliśmy z kiosku Ruchu...
Klękajcie Narody...
Może być i w kiosku...
Tyle, że czas "odbioru" sprecyzowany był bardzo dokładnie...Od 9:00 do 17:00...
Czyli, że połowa Społeczeństwa nie jest w stanie owych przesyłek odebrać, bo właśnie pracuje...
Po kilku dniach udało się nam wygenerować czas na owo "odebranie"...
Przejechaliśmy pół Miasta...Odszukaliśmy odpowiedni kiosk...I ustawiliśmy się przy okienku...
Pani Kioskarka dość nieudolnie zaczęła sporządzać odpowiednią dokumentację...Okazaliśmy odpowiednie dokumenty...A za nami ustawiła się malowniczych rozmiarów kolejka...
Wszak, kiosk Ruchu ma w założeniach inne cele, więc tacy "Intruzi" jak my nie są za pewne mile widziani...
Skąd takie założenie ??
Bo Pani Kioskarka, co jakiś czas pytała kolejnego Klienta...
- Co podać ?? - przerywając tok wypisywania dokumentów...
Logiczne...
Przecież to kiosk Ruchu, a taki Klient to chodząca "gotówka", a nie jakieś tam przesyłki...
Dla rozrywki spojrzałam na zabezpieczenia owego kiosku...
Przecież taka przesyłka sądowa może zmienić czyjeś życie...
Kiosk jak kiosk...
Drzwi na kłódkę...Szyby zasuwane...Przesyłki w plastikowym pudełeczku...
Skóra mi cierpła...
I teraz już nie wiem...
Co lepsze ??
Worki z korespondencją poniewierające się po podłodze "Spożywczaka" ?? Czy przesyłki wydawane w takich warunkach ??
Bo że tajemnica korespondencji przestała być priorytetem, już wiem...
wtorek, 11 listopada 2014
Dylematy Wyborcy, czyli Kandydat, czy Grafik komputerowy Kandydata ??
Z tego bloga zrobił się taki prywatny "grajdoł"...Gordyjka to...Gordyjka tamto...A przecież Świat pędzi na przód i nie będzie się oglądał na jakąś tam Gordyjkę...
No to dzisiaj będzie światowo...
Hmmm...
Raczej "krajowo", żeby się nie rzucać od razu na głębokie wody...
Za kilka dni mamy Wybory Samorządowe...
Temat trudno przegapić, bo Media wałkują w kółko jedno i to samo (z przerywnikiem w postaci "Trzech Muszkieterów z PiS-u), a Polska zmieniła się w Galerię Postaci...
Płoty...Parkany...Słupy...Drzewa...Transformatory...Balkony...Każdy metr kwadratowy powierzchni przysposobiony "ku czci"...
Wszędzie twarze, twarze, twarze...
No i hasełka...
Jako Wyborcy, powinniśmy docenić owo poświęcenie, bo to i ubrać się trzeba ładnie, i fryzurkę jakąś zmajstrować twarzową, że o trudach "wieszania" nie wspomnę...
Tyle, że Kandydaci na Wybrańców rzadko wieszają osobiście...
No i to hasełko...
Musi być krótkie, treściwe i "chwytliwe"...
Ale czy o to chodzi w wyborach ??
Przecież wyretuszowana fotka nic nie mówi o takim Kandydacie, a ogólnikowy slogan jedynie wprowadzi w błąd Wyborców...
Na ten przykład takie: " Będzie lepiej"...
Lepiej będzie gdzie ?? Lepiej będzie dla kogo ??
No bo, że sytuacja Kandydata, który przejdzie przez wyborcze sitko będzie lepsza to pewne, że w Jego domku sytuacja się poprawi to jasne jak Słońce...Ale co dalej ??
Gdzie w tym wszystkim jest moje "gdzie" i "komu" ??
Zaścianek, jak reszta Kraju, "odziany" został w owe plakaty, banery i fiszki...Z każdej strony spoglądają na mnie znane twarze Kandydatów...
To jak podróż w czasie, bo te same twarze "świeciły" na plakatach w poprzednich Wyborach i jeszcze wcześniejszych też...
Na drzwiach Urzędów wizytówki zmieniają jedynie swoje miejsca...
Nihil novi...
Jaką więc mam motywację, żeby w dniu Wyborów ruszyć szanowne cztery litery z fotela i przespacerować się do urny ??
Sama nazwa" "urna" działa na mnie destrukcyjnie...
Wrzucasz kartę wyborczą i koniec Twoich nadziei...Pogrzebane...
A podobno nadzieja umiera ostatnia...
Spoglądam na te fotki i w myślach zadaję sobie pytanie: Coś Ty takiego zrobił dla mojego Zaścianka, że mam Ci oddać, to co mam w demokracji najcenniejsze ??
Przecież przez kilka ostatnich lat traktowałeś mnie jak zło konieczne, jak natręta, który dopomina się jakiś praw, a teraz oczekujesz mojego "wsparcia"...
Czy to, że powisisz kilka tygodni na banerze, utrwalając mi w podświadomości "jedynie słuszny wybór" ma zrekompensować wszystkie błędne decyzje i lekceważenie ??
Jakiś Kandydat rozdawał czekolady pod marketem...Jakiś przysłał do mnie list z prośbą o poparcie...Inny chodził od drzwi do drzwi i osobiście wręczał ulotki...
Dobre i to...
Przynajmniej wiem, że istnieją na prawdę...
Że włożyli odrobinę trudu i własnej pracy w owe Wybory...
Plakaciarstwo...Banermania...Fiszkopęd...
To jak Wybory na najlepszego Grafika komputerowego...
A może to by było lepsze ??
Wybrać takiego Grafika ??
Może na zarządzaniu się znał nie będzie, ale przynajmniej w fotoshopie poprawi nam wizerunek ??
No to dzisiaj będzie światowo...
Hmmm...
Raczej "krajowo", żeby się nie rzucać od razu na głębokie wody...
Za kilka dni mamy Wybory Samorządowe...
Temat trudno przegapić, bo Media wałkują w kółko jedno i to samo (z przerywnikiem w postaci "Trzech Muszkieterów z PiS-u), a Polska zmieniła się w Galerię Postaci...
Płoty...Parkany...Słupy...Drzewa...Transformatory...Balkony...Każdy metr kwadratowy powierzchni przysposobiony "ku czci"...
Wszędzie twarze, twarze, twarze...
No i hasełka...
Jako Wyborcy, powinniśmy docenić owo poświęcenie, bo to i ubrać się trzeba ładnie, i fryzurkę jakąś zmajstrować twarzową, że o trudach "wieszania" nie wspomnę...
Tyle, że Kandydaci na Wybrańców rzadko wieszają osobiście...
No i to hasełko...
Musi być krótkie, treściwe i "chwytliwe"...
Ale czy o to chodzi w wyborach ??
Przecież wyretuszowana fotka nic nie mówi o takim Kandydacie, a ogólnikowy slogan jedynie wprowadzi w błąd Wyborców...
Na ten przykład takie: " Będzie lepiej"...
Lepiej będzie gdzie ?? Lepiej będzie dla kogo ??
No bo, że sytuacja Kandydata, który przejdzie przez wyborcze sitko będzie lepsza to pewne, że w Jego domku sytuacja się poprawi to jasne jak Słońce...Ale co dalej ??
Gdzie w tym wszystkim jest moje "gdzie" i "komu" ??
Zaścianek, jak reszta Kraju, "odziany" został w owe plakaty, banery i fiszki...Z każdej strony spoglądają na mnie znane twarze Kandydatów...
To jak podróż w czasie, bo te same twarze "świeciły" na plakatach w poprzednich Wyborach i jeszcze wcześniejszych też...
Na drzwiach Urzędów wizytówki zmieniają jedynie swoje miejsca...
Nihil novi...
Jaką więc mam motywację, żeby w dniu Wyborów ruszyć szanowne cztery litery z fotela i przespacerować się do urny ??
Sama nazwa" "urna" działa na mnie destrukcyjnie...
Wrzucasz kartę wyborczą i koniec Twoich nadziei...Pogrzebane...
A podobno nadzieja umiera ostatnia...
Spoglądam na te fotki i w myślach zadaję sobie pytanie: Coś Ty takiego zrobił dla mojego Zaścianka, że mam Ci oddać, to co mam w demokracji najcenniejsze ??
Przecież przez kilka ostatnich lat traktowałeś mnie jak zło konieczne, jak natręta, który dopomina się jakiś praw, a teraz oczekujesz mojego "wsparcia"...
Czy to, że powisisz kilka tygodni na banerze, utrwalając mi w podświadomości "jedynie słuszny wybór" ma zrekompensować wszystkie błędne decyzje i lekceważenie ??
Jakiś Kandydat rozdawał czekolady pod marketem...Jakiś przysłał do mnie list z prośbą o poparcie...Inny chodził od drzwi do drzwi i osobiście wręczał ulotki...
Dobre i to...
Przynajmniej wiem, że istnieją na prawdę...
Że włożyli odrobinę trudu i własnej pracy w owe Wybory...
Plakaciarstwo...Banermania...Fiszkopęd...
To jak Wybory na najlepszego Grafika komputerowego...
A może to by było lepsze ??
Wybrać takiego Grafika ??
Może na zarządzaniu się znał nie będzie, ale przynajmniej w fotoshopie poprawi nam wizerunek ??
niedziela, 9 listopada 2014
Domowa Kura Grzebiąca...
Wszystko ma jakiś swój początek, ale gdzie jest akurat ten początek ?? Nie mam pojęcia...
Może to ma kilka początków ??
Nawet "zły", który z reguły chichocze na moim ramieniu, zamarł z rozdziawioną "japą" i nie mógł uwierzyć...Mruczał coś w rodzaju...
"Oczadziałaś na starość durna babo ??"...
Dla ścisłości...Oczadziałam w duecie...Z Panem N. oczywiście...
Przyjaciele skwitowali naszą decyzję krótko...
"Kosmos nie lubi próżni, a Wy jesteście ukochanymi dziećmi Matki Pracy"...
Pierworodny, przed którym długo ukrywaliśmy nasz czyn, nie mógł uwierzyć, a potem tylko wymruczał...
"Mieliście odpocząć"...
Mieliśmy...Fakt...
Jeszcze we wrześniu Pan N. przysłał mi linka...
- Działka ?? Ziemię kupujemy ?? - byłam w szoku, bo Pan N. z reguły ograniczał moje obowiązki, a to wyglądało na spore ich poszerzenie...
- Tak Ci wszystko pięknie rośnie...I tych donic Ci mało...I kiedyś powiedziałaś kup mi ziemię... - wyliczał Pan N.
- Nooo tak...W worku miałeś kupić...Na rozsady... - mruczałam i oglądałam tą działkę...
Potem dostałam jeszcze jednego linka...I jeszcze jednego...
Działeczki były ROD-owskie...
Jedne zadbane...Inne trochę mniej...
Nawet umówiłam nas na oglądanie, chociaż nie byłam przekonana...
Kupować coś co nigdy nie będzie nasze, a nad każdą czynnością mam się zastanawiać, czy nie łamię regulaminu ??
To było jakoś bardzo sprzeczne z moją naturą...
Pan N. nie kapitulował...
- A może to ??
I dostałam linka do działeczki, która nawet na kiepskim zdjęciu zawołała...
- Tu jestem...Widzisz ?? Taka jestem biedna...Zaniedbana...Pokaleczona...Może mnie pokochasz...??
Dwa dni kotłowałam się w sobie...Dwa dni próbowałam posklejać emocje...
Entuzjazm Pana N. nie pomagał...
- Damy radę !! - zapewniał...- Przecież nic nie musimy na już...Powolutku...
I śmiał się do mnie tymi swoimi orzechowymi oczami...
No to zostawiliśmy bałagan w sklepie...Zostawiliśmy pakowanie bagaży na wyjazd do Chorwacji...I pojechaliśmy zobaczyć owo "nieszczęście"...
Realnie wyglądało jeszcze gorzej...
Ogród, który od wielu lat nie czuł ręki ogrodnika...
Okaleczony, stary sad...
Wszędzie chaszcze...Wszędzie chwasty...Wszędzie chaos...
I proszący o miłość zagon ziemi...
Marzenie ??
Na takie marzenia nigdy sobie nie pozwalałam...
No i ta perspektywa, że przecież miałam odpoczywać...Że czekała mnie rola Kury Domowej...
Ja i Kura ??
Hmmm...
Skoro tak, to mogę przecież być Domową Kurą Grzebiącą...Wszak wszyscy wiedzą, że Kury Grzebiące są bardziej "wartościowe"...
Stanęłam...Spojrzałam...A moja wyobraźnia zrobiła resztę...
Tu będzie warzywniak...Tu posieję zioła...A tamten kącik będzie idealny do zrobienia kompostownika...
I nagle wszystko zapachniało...Sad zaszumiał...Słońce wyjrzało zza chmur...
A zza obłoków usłyszałam cichutki chichot mojego Bieszczadzkiego Dziadka...
- Mówiłem !! Lata temu mówiłem, że Ty kochasz ziemię !! Słyszysz ?? To skowronek !!
No i przepadłam...
Może to ma kilka początków ??
Nawet "zły", który z reguły chichocze na moim ramieniu, zamarł z rozdziawioną "japą" i nie mógł uwierzyć...Mruczał coś w rodzaju...
"Oczadziałaś na starość durna babo ??"...
Dla ścisłości...Oczadziałam w duecie...Z Panem N. oczywiście...
Przyjaciele skwitowali naszą decyzję krótko...
"Kosmos nie lubi próżni, a Wy jesteście ukochanymi dziećmi Matki Pracy"...
Pierworodny, przed którym długo ukrywaliśmy nasz czyn, nie mógł uwierzyć, a potem tylko wymruczał...
"Mieliście odpocząć"...
Mieliśmy...Fakt...
Jeszcze we wrześniu Pan N. przysłał mi linka...
- Działka ?? Ziemię kupujemy ?? - byłam w szoku, bo Pan N. z reguły ograniczał moje obowiązki, a to wyglądało na spore ich poszerzenie...
- Tak Ci wszystko pięknie rośnie...I tych donic Ci mało...I kiedyś powiedziałaś kup mi ziemię... - wyliczał Pan N.
- Nooo tak...W worku miałeś kupić...Na rozsady... - mruczałam i oglądałam tą działkę...
Potem dostałam jeszcze jednego linka...I jeszcze jednego...
Działeczki były ROD-owskie...
Jedne zadbane...Inne trochę mniej...
Nawet umówiłam nas na oglądanie, chociaż nie byłam przekonana...
Kupować coś co nigdy nie będzie nasze, a nad każdą czynnością mam się zastanawiać, czy nie łamię regulaminu ??
To było jakoś bardzo sprzeczne z moją naturą...
Pan N. nie kapitulował...
- A może to ??
I dostałam linka do działeczki, która nawet na kiepskim zdjęciu zawołała...
- Tu jestem...Widzisz ?? Taka jestem biedna...Zaniedbana...Pokaleczona...Może mnie pokochasz...??
Dwa dni kotłowałam się w sobie...Dwa dni próbowałam posklejać emocje...
Entuzjazm Pana N. nie pomagał...
- Damy radę !! - zapewniał...- Przecież nic nie musimy na już...Powolutku...
I śmiał się do mnie tymi swoimi orzechowymi oczami...
No to zostawiliśmy bałagan w sklepie...Zostawiliśmy pakowanie bagaży na wyjazd do Chorwacji...I pojechaliśmy zobaczyć owo "nieszczęście"...
Realnie wyglądało jeszcze gorzej...
Ogród, który od wielu lat nie czuł ręki ogrodnika...
Okaleczony, stary sad...
Wszędzie chaszcze...Wszędzie chwasty...Wszędzie chaos...
I proszący o miłość zagon ziemi...
Marzenie ??
Na takie marzenia nigdy sobie nie pozwalałam...
No i ta perspektywa, że przecież miałam odpoczywać...Że czekała mnie rola Kury Domowej...
Ja i Kura ??
Hmmm...
Skoro tak, to mogę przecież być Domową Kurą Grzebiącą...Wszak wszyscy wiedzą, że Kury Grzebiące są bardziej "wartościowe"...
Stanęłam...Spojrzałam...A moja wyobraźnia zrobiła resztę...
Tu będzie warzywniak...Tu posieję zioła...A tamten kącik będzie idealny do zrobienia kompostownika...
I nagle wszystko zapachniało...Sad zaszumiał...Słońce wyjrzało zza chmur...
A zza obłoków usłyszałam cichutki chichot mojego Bieszczadzkiego Dziadka...
- Mówiłem !! Lata temu mówiłem, że Ty kochasz ziemię !! Słyszysz ?? To skowronek !!
No i przepadłam...
sobota, 8 listopada 2014
Strzał w "10"...
Niedziela z Bastusiem miała, jak to u nas często bywa, niespodziewane zakończenie...
Przekazawszy nasz Skarb prawowitej Opiekunce, ruszyliśmy śladem Pierworodnego...I to dosłownie...
Po raz pierwszy, Syn wyraził zgodę na nasze uczestnictwo w Jego zajęciach "dodatkowych"...
Znając nasze "wybryki" wcale się Mu nie dziwię...
Pamiętam, jak kilka lat temu dopingowaliśmy nasze Dzieciaki w czasie pewnego maratonu...Dzieciaki całkiem nieźle sobie poradziły, ale Ja i Pan N. chrypę mieliśmy przez kilka dni...
Obawy Pierworodnego miały więc całkiem realne podłoże...
Chociaż tym razem nie był to maraton...
To miało być zaprzeczenie ogólnie panujących poglądów na temat Informatyków...
Czarny sweterek ?? Obłęd w oczach ?? Totalny odlot ??
Nic z tych rzeczy...
Chociaż ubranka były czarne...
I odrobinę obłędu też można było zauważyć...
Ale emocje na parkiecie były stanowczo bardziej energetyzujące niż przed ekranem monitora...
My zasiedliśmy na trybunie i bardzo staraliśmy się, żeby nie zrobić "obciachu"...
Nasze starania skapitulowały po pierwszej kwarcie...
Emocje wzięły górę...
W połowie meczu czułam w gardle lekkie drapanie, a dłonie bolały od klaskania...
Ekipa Pierworodnego spisywała się całkiem nieźle, chociaż podobno mieli zostać "pożarci bez popitki"...
Kiedy zaczęli prowadzić, moje hamulce wysiadły...
"Ręce !!"- darłam się bez opamiętania...
albo
"Pilnujcie jedynki !!"...
że nie wspomnę o:
"Łap tą piłkę Gamoniu !!"...
Duszyczka zaś szeptała...
"Pani Boziu...Daj mi taki czarny mundurek, to Im chociaż w podaniach pomogę..."
Nawet nóżkami przebierałam...
Echhh...
Ja się chyba na Kibica nie nadaję...
A na Kibica własnych Dzieci, to już na pewno nie...
Ale jak usiedzieć spokojnie, kiedy się kiedyś "ustrzeliło" taką "10"...??
Przekazawszy nasz Skarb prawowitej Opiekunce, ruszyliśmy śladem Pierworodnego...I to dosłownie...
Po raz pierwszy, Syn wyraził zgodę na nasze uczestnictwo w Jego zajęciach "dodatkowych"...
Znając nasze "wybryki" wcale się Mu nie dziwię...
Pamiętam, jak kilka lat temu dopingowaliśmy nasze Dzieciaki w czasie pewnego maratonu...Dzieciaki całkiem nieźle sobie poradziły, ale Ja i Pan N. chrypę mieliśmy przez kilka dni...
Obawy Pierworodnego miały więc całkiem realne podłoże...
Chociaż tym razem nie był to maraton...
To miało być zaprzeczenie ogólnie panujących poglądów na temat Informatyków...
Czarny sweterek ?? Obłęd w oczach ?? Totalny odlot ??
Nic z tych rzeczy...
Chociaż ubranka były czarne...
I odrobinę obłędu też można było zauważyć...
Ale emocje na parkiecie były stanowczo bardziej energetyzujące niż przed ekranem monitora...
My zasiedliśmy na trybunie i bardzo staraliśmy się, żeby nie zrobić "obciachu"...
Nasze starania skapitulowały po pierwszej kwarcie...
Emocje wzięły górę...
W połowie meczu czułam w gardle lekkie drapanie, a dłonie bolały od klaskania...
Ekipa Pierworodnego spisywała się całkiem nieźle, chociaż podobno mieli zostać "pożarci bez popitki"...
Kiedy zaczęli prowadzić, moje hamulce wysiadły...
"Ręce !!"- darłam się bez opamiętania...
albo
"Pilnujcie jedynki !!"...
że nie wspomnę o:
"Łap tą piłkę Gamoniu !!"...
Duszyczka zaś szeptała...
"Pani Boziu...Daj mi taki czarny mundurek, to Im chociaż w podaniach pomogę..."
Nawet nóżkami przebierałam...
Echhh...
Ja się chyba na Kibica nie nadaję...
A na Kibica własnych Dzieci, to już na pewno nie...
Ale jak usiedzieć spokojnie, kiedy się kiedyś "ustrzeliło" taką "10"...??
czwartek, 6 listopada 2014
Babcia ośmiornica, czyli odwiedziny u Bastusia...
Fiku miku, miku fiku,
no i żegnaj październiku...
Tak mogła bym określić tempo jakie mieliśmy w ubiegłym miesiącu...
Po całkiem niespodziewanym, nieplanowanym i niesamowitym wyjeździe do Chorwacji przyszedł czas na pracoholiczny maraton...
Ależ mieliśmy tempo...
Likwidowanie siedemnastu lat życia to rzeczywiście niezłe wyzwanie...
Tyle, że my uwielbiamy dokładać sobie pracy, że o niespodziewanych emocjach nie wspomnę...
Zaczęło się oczywiście od wizyty u Bastusia...
Z Zadaru przywieźliśmy ślicznego "pajacyka", więc pognaliśmy obdarować naszą Kruszynkę, no i przy okazji sprawdzić, czy Mu się jakaś "krzywda" nie dzieje...
Bastuś nie wyglądał na nieszczęśliwego...Przyglądał się nam z zainteresowaniem, chociaż w tym wieku widzi się raczej jakąś "maź", a bodźcem jest głos...
Za to nas widok Bastusia otumanił zupełnie...
Technika przekazywania sobie naszego Skarbu wygląda bardzo skomplikowanie...
Posiadanie ledwie dwóch rąk wydawało nam się stanowczo błędem Matki Natury...
Taka ośmiornica, na przykład, to ma fajnie !!
Bastuś znosił to cierpliwie, a Dzieciaki siedziały i kiwały głowami ze zrozumieniem...
Szaleństwo Dziadków podobno nie ma granic...
Nasze nie ma...
no i żegnaj październiku...
Tak mogła bym określić tempo jakie mieliśmy w ubiegłym miesiącu...
Po całkiem niespodziewanym, nieplanowanym i niesamowitym wyjeździe do Chorwacji przyszedł czas na pracoholiczny maraton...
Ależ mieliśmy tempo...
Likwidowanie siedemnastu lat życia to rzeczywiście niezłe wyzwanie...
Tyle, że my uwielbiamy dokładać sobie pracy, że o niespodziewanych emocjach nie wspomnę...
Zaczęło się oczywiście od wizyty u Bastusia...
Z Zadaru przywieźliśmy ślicznego "pajacyka", więc pognaliśmy obdarować naszą Kruszynkę, no i przy okazji sprawdzić, czy Mu się jakaś "krzywda" nie dzieje...
Bastuś nie wyglądał na nieszczęśliwego...Przyglądał się nam z zainteresowaniem, chociaż w tym wieku widzi się raczej jakąś "maź", a bodźcem jest głos...
Za to nas widok Bastusia otumanił zupełnie...
Technika przekazywania sobie naszego Skarbu wygląda bardzo skomplikowanie...
Posiadanie ledwie dwóch rąk wydawało nam się stanowczo błędem Matki Natury...
Taka ośmiornica, na przykład, to ma fajnie !!
Bastuś znosił to cierpliwie, a Dzieciaki siedziały i kiwały głowami ze zrozumieniem...
Szaleństwo Dziadków podobno nie ma granic...
Nasze nie ma...
poniedziałek, 3 listopada 2014
Najfajniejsze w Chorwacji są Bananki !!
Jak wiecie mam ogromną słabość do Ludzi z pasją...Do takich Duszyczek, które ze swojej życiowej iskierki umieją rozpalić "ognisko", a czasem nawet średnich rozmiarów "pożar"...
Zbieram sobie takie Duszyczki i jak to pisał onegdaj Pan Brzechwa, "suszę i do smaku wrzucam je do kapuśniaku"...
No nie żebym z Was kapuśniak gotowała, ale nadziewam te Duszyczki na "niteczkę" bocznego paska na blogu, albo na listę "gaduły", albo do książki numerów mojej komórki, (przez Ludwiczka, od niedawna również na FB)...
Takie Duszyczki to wielka radość dla mojego serducha...
Każda z "upolowanych" Duszek ma inne zalety, każda jest niepowtarzalna, każda wywołuje u mnie uśmiech...
A Duszyczka, którą dzisiaj przedstawię, nie tylko że ten uśmiech wywołuje, Ona go na mnie wymusza...Ot co !!
Na chorwackie szlaki ruszyłam w kiepskiej formie, żeby nie powiedzieć, że z taką formą to powinnam raczej zalegać leżak na tarasie...Ale, że uparciuch ze mnie okrutny, a wsparcie w osobie Pana N. kroczyło tuż za mną, więc poczłapałam...
Po kilkuset metrach, okazało się, że nie tylko Pan N. chroni moje "tyły"...
Nasz pochód górski zamykała drobnej postury Blondyneczka...
Cierpliwie człapała za nami, chociaż widać było, że siły w Niej drzemią potężne...Człapała i się uśmiechała...
To była Martusia...
Że tłumy Blondyneczek chodzą po górach ??
Że młodość ma zawsze więcej siły ??
To wszystko prawda...
Ale...
Kiedy wgramoliłam się na Bojin Kuk, Pan N. zapytał mnie nagle...
- Czy Ty kiedyś widziałaś Kogoś tak uśmiechniętego ??
Hmmm...
Wyjął mi to pytanie z "makówki", bo całą drogę właśnie się nad tym zastanawiałam...
- Jest niesamowita !! - zgodziłam się z Panem N. - Prawdziwy Bananek...
I tak zostało...
Przyglądaliśmy się Martusi ukradkiem...Niby przypadkiem robiliśmy Jej zdjęcia...Usiłowaliśmy upolować "powagę"...
Lipa !!
Martusia - Bananek w każdym momencie rozjaśniała Świat swoim energetyzującym uśmiechem...Wytrwale i nieprzerwanie...
Że Marusia jest może taką Szczęściarą genetyczną ??
Niestety nie...Chociaż trudno w to uwierzyć...
Życie dało Jej nieźle w kość, chociaż o swoich kłopotach też opowiada z owym magicznym uśmiechem...
Kiedy wróciłam do domu, przejrzałam całe fotograficzne archiwum...Szukałam jednego zdjęcia, na którym Bananek byłby poważny...Jednej migawki, która uchwyciła by drobny smuteczek...
Nie znalazłam...
- Uwielbiam Góry...- powiedziała...
I ja Jej wierzę...
Jej miłość do gór widać w każdym uśmiechu...
A uśmiecha się ciągle...
Mam więc, nowego Duszka do kolekcji...
Duszka z pasją...
Duszka z uśmiechem...
I taki właśnie był nasz wyjazd do Chorwacji...
Uśmiechnięty Banankiem...
To teraz zagadka...
Kto nam zrobił to zdjęcie ?? ;o)
Zbieram sobie takie Duszyczki i jak to pisał onegdaj Pan Brzechwa, "suszę i do smaku wrzucam je do kapuśniaku"...
No nie żebym z Was kapuśniak gotowała, ale nadziewam te Duszyczki na "niteczkę" bocznego paska na blogu, albo na listę "gaduły", albo do książki numerów mojej komórki, (przez Ludwiczka, od niedawna również na FB)...
Takie Duszyczki to wielka radość dla mojego serducha...
Każda z "upolowanych" Duszek ma inne zalety, każda jest niepowtarzalna, każda wywołuje u mnie uśmiech...
A Duszyczka, którą dzisiaj przedstawię, nie tylko że ten uśmiech wywołuje, Ona go na mnie wymusza...Ot co !!
Na chorwackie szlaki ruszyłam w kiepskiej formie, żeby nie powiedzieć, że z taką formą to powinnam raczej zalegać leżak na tarasie...Ale, że uparciuch ze mnie okrutny, a wsparcie w osobie Pana N. kroczyło tuż za mną, więc poczłapałam...
Po kilkuset metrach, okazało się, że nie tylko Pan N. chroni moje "tyły"...
Nasz pochód górski zamykała drobnej postury Blondyneczka...
Cierpliwie człapała za nami, chociaż widać było, że siły w Niej drzemią potężne...Człapała i się uśmiechała...
To była Martusia...
Że tłumy Blondyneczek chodzą po górach ??
Że młodość ma zawsze więcej siły ??
To wszystko prawda...
Ale...
Kiedy wgramoliłam się na Bojin Kuk, Pan N. zapytał mnie nagle...
- Czy Ty kiedyś widziałaś Kogoś tak uśmiechniętego ??
Hmmm...
Wyjął mi to pytanie z "makówki", bo całą drogę właśnie się nad tym zastanawiałam...
- Jest niesamowita !! - zgodziłam się z Panem N. - Prawdziwy Bananek...
I tak zostało...
Przyglądaliśmy się Martusi ukradkiem...Niby przypadkiem robiliśmy Jej zdjęcia...Usiłowaliśmy upolować "powagę"...
Lipa !!
Martusia - Bananek w każdym momencie rozjaśniała Świat swoim energetyzującym uśmiechem...Wytrwale i nieprzerwanie...
Że Marusia jest może taką Szczęściarą genetyczną ??
Niestety nie...Chociaż trudno w to uwierzyć...
Życie dało Jej nieźle w kość, chociaż o swoich kłopotach też opowiada z owym magicznym uśmiechem...
Kiedy wróciłam do domu, przejrzałam całe fotograficzne archiwum...Szukałam jednego zdjęcia, na którym Bananek byłby poważny...Jednej migawki, która uchwyciła by drobny smuteczek...
Nie znalazłam...
- Uwielbiam Góry...- powiedziała...
I ja Jej wierzę...
Jej miłość do gór widać w każdym uśmiechu...
A uśmiecha się ciągle...
Mam więc, nowego Duszka do kolekcji...
Duszka z pasją...
Duszka z uśmiechem...
I taki właśnie był nasz wyjazd do Chorwacji...
Uśmiechnięty Banankiem...
To teraz zagadka...
Kto nam zrobił to zdjęcie ?? ;o)
niedziela, 2 listopada 2014
Lanie wody, czyli o największym Parku Narodowym w Chorwacji...
Dzisiaj będzie lanie wody...I to lanie wody w rozmiarze XXXL...
Zapraszam do Parku Narodowego Jeziora Plitwickie, oczywiście w Chorwacji...
Nasz pobyt w Chorwacji dobiegł końca, pozostało spakować manele, pożegnać się z Milanem i Jego Żoną, i zająć miejsce w busie...
I co dziwne...Nie było mi smutno...
Nie odczuwałam niedosytu, jaki towarzyszył mi przy pożegnaniu ze Szwajcarią...
Może to świadomość, że w Kraju czeka mnie maraton godny Herkulesa, a może fakt, że Chorwacja jest bardziej w "zasięgu" moich możliwości turystycznych...
Nie mam pojęcia...
Nawet perspektywa kilkunastogodzinnej podróży nie wywoływała traumy...
Mus to mus...
Ale...
No właśnie...
Na drodze do Polski stanął nam jeszcze jeden postój...Postój, że tak powiem, w wodzie...
Nasz Przewodnik, Pan Szymon ( http://www.wgory.com.pl/ ) skusił nas na jeszcze jedną atrakcję...I chociaż czasu mieliśmy niewiele, to muszę przyznać, że owa atrakcja warta była nie tylko czasu, ale i wydanych pieniędzy...
Ale po kolei...
Kiedy przekroczyliśmy linię Gór, ujrzeliśmy niesamowite zjawisko...Niby mgła...Niby obłoki...A wszystko ledwie kilka metrów nad ziemią...
"Paseczek", jakby oddzielał to co płaskie, od tego co górzyste...Taki "szlaban" Matki Natury...
A potem stanęliśmy w sporym "ogonku"...
Gordyjka też stała, żeby nie było, żeśmy się chcieli z Panem N. wkręcić na "krzywego"...
Stałam, a nawet zakupiłam bilety wstępu, cudnej urody, które nas uprawniały do konsumpcji niesamowitych widoków, o czym zapewniał gorąco Pan Szymon...
Ale najpierw czekała nas jeszcze jedna podróż...
Każdy z tych pojazdów miał dwa lub trzy wagoniki, i wierzcie mi na słowo, każdy z tych "wagoników" zapchany był do obłędu...Większość stanowili Chorwaci, którzy właśnie świętowali odzyskanie niepodległości, ale drugą grupą byli...No kto zgadnie ??
Oczywiście !!
Japończycy !!
Ich sposób zwiedzania miałam już "przyjemność" zobaczyć w Zadarze...
Porównać to mogę do "wylęgu" Dzieciaków z pobliskiego Przedszkola, które wychodzą na plac zabaw po przerwie zimowej...Mój Bieszczadzki Dziadek porównał by Ich do stonki...Z tym, że stonka jest mniej hałaśliwa...
Ale wracajmy na szlak...
Park Narodowy Jezior Plitwickich to 294, 82 km2, 1267 rozpoznanych rodzajów roślin, w tym 75 to endemity (czyli unikatowe rośliny występujące tylko w tym rejonie)...Samych orchidei mają 55 różnych rodzajów...Do tego 321 gatunków motyli, 161 gatunków ptaków i 21 gatunków nietoperzy...
Że o możliwym spotkaniu z misiem brunatnym nie wspomnę...
Prawdziwa Kraina Obfitości...
Ruszyliśmy trasą H...
I rozpoczął się nasz pojedynek z Japończykami...
Dlaczego ??
Mieliśmy na pokonanie trasy niespełna trzy godziny !!
No to aparaty fotograficzne w garść, sznurowadła poprawić i w drogę...
Charakterystyczny dla tego Parku tuf, czyli porowata skała osadowa, powstająca przez wytrącanie się węglanu wapnia z wody, powoduje, że nigdy kaskady i wodospady nie wyglądają tak samo...
Nawet kiedy galopem pokonywaliśmy to wodne Królestwo, Matka Natura działała niepostrzeżenie...
Człowiekowi pozostało podziwiać te dzieła, i nie przeszkadzać...
Aparaty fotograficzne i komórki rozgrzane już były do czerwoności, w oczach kłębiła się para wodna, a Pan Szymon kroczył energicznie w stronę przystani...
To jeszcze nie był koniec wodnej przygody...
Mieliśmy przepłynąć na drugą stronę jeziora...
Wczesna jesień w Chorwacji ??
Dlaczego nie ??
Ale najpierw był nieprzebrany tłum na przystani...
I oczekiwanie na stateczek...
Nooo...Nie tylko...
Mieliśmy czas na opracowanie strategii, jak się dostać na ten stateczek w jednej turze i całą grupą...Wsparciem służyły nam ramiona Pana Szymona i Pana N. ...
I chociaż to wydawało się niemożliwe, na przeciwległym brzegu oczekiwał tłum jeszcze liczniejszy...
Nie ten...
Całe wzgórze jakby się ruszało...
Ale co tam, skoro Matka Natura kusiła...
No i mamy sukces !!
Japończycy nie mieli szans !!
Już dawno zostali za nami, chociaż starali się bardzo...Jedna z Japonek usiłowała nawet wykorzystać korytarz powietrzny jaki powstał w tym pędzie między mną a Panem N. ...
Odpadła jednak z konkurencji już na trzecim pomoście...
To chyba pierwszy przypadek w historii turystyki, aby Polacy pokonali Japończyków w Ich narodowej dyscyplinie...
No i przy okazji pobiliśmy chyba rekord zwiedzania Jezior Plitwickich na czas...
Ukoronowaniem była kawusia i sporych rozmiarów strucla z jabłkami...
Czy to już koniec marudzenia o Chorwacji ??
Poniekąd...
Będzie jeszcze o pewnym Bananku...
Zapraszam do Parku Narodowego Jeziora Plitwickie, oczywiście w Chorwacji...
Nasz pobyt w Chorwacji dobiegł końca, pozostało spakować manele, pożegnać się z Milanem i Jego Żoną, i zająć miejsce w busie...
I co dziwne...Nie było mi smutno...
Nie odczuwałam niedosytu, jaki towarzyszył mi przy pożegnaniu ze Szwajcarią...
Może to świadomość, że w Kraju czeka mnie maraton godny Herkulesa, a może fakt, że Chorwacja jest bardziej w "zasięgu" moich możliwości turystycznych...
Nie mam pojęcia...
Nawet perspektywa kilkunastogodzinnej podróży nie wywoływała traumy...
Mus to mus...
Ale...
No właśnie...
Na drodze do Polski stanął nam jeszcze jeden postój...Postój, że tak powiem, w wodzie...
Nasz Przewodnik, Pan Szymon ( http://www.wgory.com.pl/ ) skusił nas na jeszcze jedną atrakcję...I chociaż czasu mieliśmy niewiele, to muszę przyznać, że owa atrakcja warta była nie tylko czasu, ale i wydanych pieniędzy...
Ale po kolei...
Kiedy przekroczyliśmy linię Gór, ujrzeliśmy niesamowite zjawisko...Niby mgła...Niby obłoki...A wszystko ledwie kilka metrów nad ziemią...
"Paseczek", jakby oddzielał to co płaskie, od tego co górzyste...Taki "szlaban" Matki Natury...
A potem stanęliśmy w sporym "ogonku"...
Gordyjka też stała, żeby nie było, żeśmy się chcieli z Panem N. wkręcić na "krzywego"...
Stałam, a nawet zakupiłam bilety wstępu, cudnej urody, które nas uprawniały do konsumpcji niesamowitych widoków, o czym zapewniał gorąco Pan Szymon...
Ale najpierw czekała nas jeszcze jedna podróż...
Każdy z tych pojazdów miał dwa lub trzy wagoniki, i wierzcie mi na słowo, każdy z tych "wagoników" zapchany był do obłędu...Większość stanowili Chorwaci, którzy właśnie świętowali odzyskanie niepodległości, ale drugą grupą byli...No kto zgadnie ??
Oczywiście !!
Japończycy !!
Ich sposób zwiedzania miałam już "przyjemność" zobaczyć w Zadarze...
Porównać to mogę do "wylęgu" Dzieciaków z pobliskiego Przedszkola, które wychodzą na plac zabaw po przerwie zimowej...Mój Bieszczadzki Dziadek porównał by Ich do stonki...Z tym, że stonka jest mniej hałaśliwa...
Ale wracajmy na szlak...
Park Narodowy Jezior Plitwickich to 294, 82 km2, 1267 rozpoznanych rodzajów roślin, w tym 75 to endemity (czyli unikatowe rośliny występujące tylko w tym rejonie)...Samych orchidei mają 55 różnych rodzajów...Do tego 321 gatunków motyli, 161 gatunków ptaków i 21 gatunków nietoperzy...
Że o możliwym spotkaniu z misiem brunatnym nie wspomnę...
Prawdziwa Kraina Obfitości...
Ruszyliśmy trasą H...
I rozpoczął się nasz pojedynek z Japończykami...
Dlaczego ??
Mieliśmy na pokonanie trasy niespełna trzy godziny !!
No to aparaty fotograficzne w garść, sznurowadła poprawić i w drogę...
Charakterystyczny dla tego Parku tuf, czyli porowata skała osadowa, powstająca przez wytrącanie się węglanu wapnia z wody, powoduje, że nigdy kaskady i wodospady nie wyglądają tak samo...
Nawet kiedy galopem pokonywaliśmy to wodne Królestwo, Matka Natura działała niepostrzeżenie...
Człowiekowi pozostało podziwiać te dzieła, i nie przeszkadzać...
Aparaty fotograficzne i komórki rozgrzane już były do czerwoności, w oczach kłębiła się para wodna, a Pan Szymon kroczył energicznie w stronę przystani...
To jeszcze nie był koniec wodnej przygody...
Mieliśmy przepłynąć na drugą stronę jeziora...
Wczesna jesień w Chorwacji ??
Dlaczego nie ??
Ale najpierw był nieprzebrany tłum na przystani...
I oczekiwanie na stateczek...
Nooo...Nie tylko...
Mieliśmy czas na opracowanie strategii, jak się dostać na ten stateczek w jednej turze i całą grupą...Wsparciem służyły nam ramiona Pana Szymona i Pana N. ...
I chociaż to wydawało się niemożliwe, na przeciwległym brzegu oczekiwał tłum jeszcze liczniejszy...
Nie ten...
Całe wzgórze jakby się ruszało...
Ale co tam, skoro Matka Natura kusiła...
No i mamy sukces !!
Japończycy nie mieli szans !!
Już dawno zostali za nami, chociaż starali się bardzo...Jedna z Japonek usiłowała nawet wykorzystać korytarz powietrzny jaki powstał w tym pędzie między mną a Panem N. ...
Odpadła jednak z konkurencji już na trzecim pomoście...
To chyba pierwszy przypadek w historii turystyki, aby Polacy pokonali Japończyków w Ich narodowej dyscyplinie...
No i przy okazji pobiliśmy chyba rekord zwiedzania Jezior Plitwickich na czas...
Ukoronowaniem była kawusia i sporych rozmiarów strucla z jabłkami...
Czy to już koniec marudzenia o Chorwacji ??
Poniekąd...
Będzie jeszcze o pewnym Bananku...
Subskrybuj:
Posty (Atom)