Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

czwartek, 31 stycznia 2013

O wychowawczej porażce, czyli jak szczeniaczek poszedł w Świat...

     Piesów to ja w życiorysie, jak wiecie miałam sporo. W dzieciństwie były to raczej takie piesowe eksperymenty moich Rodziców, później chroniczna piesowa miłość. 
     Był jednak egzemplarz, który zagościł w moim życiorysie niespodziewanie i czego by nie mówić, utkwił w nim niczym zadra. 
Taki psi pazur w CV...
     Byliśmy już wówczas rodzicami Duetu, mieszkaliśmy na "swoim", a mój Ojciec był Wdowcem. 
Pewnego dnia Tata zadzwonił, co już było ewenementem, i ...
     - Słuchaj Córka, mam prośbę...-zaczął tonem przymilnym...
     - Cześć Tato...- przywitałam się grzecznie...
     - Prośbę mam... - powtórzył Rodziciel...
     - W czym problem...?? - zapytałam...
     - Muszę kilka dni pracować na "szesnastki", a mam psa... - wydusił Ojciec z siebie...
     To, że trafiły mu się nadgodziny było raczej normą, ale posiadanie czworonoga...No...Muszę przyznać, że to był news nad newsami...
     - Jakiego psa...?? - wydusiłam z siebie zaskoczona...
     - Taki raczej nieduży jest... - uściślał Ojciec...- Szczeniaczek...- precyzował... - Może go weźmiecie na kilka dni...?? - usłyszałam w końcu...
Hmmm...
     - To nam się Rodzina powiększyła... - rzuciłam w słuchawkę...
     - A tak jakoś... - wymruczał Tata...
     Po konsultacjach z Panem N. i przypomnieniu Ojcu, że ma Wnuczkę wywrotową alergiczkę, transakcja psiej opieki została sprecyzowana...
Następnego dnia na naszym progu stanął Ojciec ze szczeniaczkiem...
     Orzesz...(ko)...
     Jeśli toto było "nie duże" i było "szczeniaczkiem", to ja stanowczo zaprzestaję współpracować z moją wyobraźnią...
     To był klasyczny wyżeł, miał z pół roku i stanowczo nie nadawał się na maskotkę dla Dzieci...
     Ojciec posiedział ze dwie godziny, sprecyzował co toto żre (jedzeniem owej czynności nazwać się nie da) i zniknął...
Nam pozostał "szczeniaczek"...
     Niejednego psa miałam już wówczas w życiorysie i powiem jedno...Taki egzemplarz trafia się jeden na populację...
Ten "jedyny", był właśnie naszym podopiecznym...
     Po mieszkaniu poruszał się tempem średniej klasy tornada, przewracając wszystko co stało na jego drodze...Przygłuchawy też musiał być, bo komendy wydawane przez nas przelatywały bezstresowo od pyska aż pod psi ogon...
I żarł...Żarł...Żarł...
Szczeniaczek...
Echhh...
     Kiedy przyszła pora pierwszego spaceru już wiedzieliśmy, że lekko nie będzie...Co prawda entuzjazm psisko wykazywało niezmierny, ale ledwie wyszliśmy na ulicę (poszliśmy zapobiegawczo we dwójkę) pies jakby szału dostał...
Z jednej strony to ja go rozumiałam...Takiej ilości krzaczków i drzewek to on pewnie w życiu nie widział...Biegał więc niczym oszalały...A my za nim...Smycz służyła jedynie jako element połączeniowy...
Niezdecydowanie owego stwora poskutkowało jedynie tym, że po prawie godzinnym spacerze, pies nie zrobił nawet siku...
To znaczy zrobił...
Ledwie przekroczyliśmy próg mieszkania, w przedpokoju pojawiła się ogromna kałuża...Kałuża ??...Raczej ocean...
     Zdusiłam w sobie wizję katastroficzną, jaką roztoczył Pan N., jakoby Młody podążający w nocy do łazienki może się w podobnym "dziele moczowym" utopić na jament, i odhaczyłam pierwszą datę "opieki nad szczeniaczkiem"...
W swej naiwności przypuszczałam, że z każdym dniem będzie lepiej, bo przecież i psina, wyrwana tak okrutnie z domowych pieleszy, do jakiejś traumy prawo ma...
Nie ma to tamto...Szczeniaczek swoje prawa znał...
Poranny spacer zakończył się podobnie...
I wieczorny tak samo...
Na sumieniu zaczęło nam zalegać, że "psinka" żre ponad miarę, a kupki jak nie było tak nie ma...
O ludzka naiwności...
     Zmuszona okolicznościami następnego dnia wyruszyłam na zakupy...Obładowana niemiłosiernie wracam sobie z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, otwieram drzwi...
Orzesz...(ko)...
O żebyś kocią sierścią obrósł !! 
Szczeniaczek, który oczywiście zbagatelizował obowiązki porannego spaceru naszykował mi w przedpokoju niespodziankę...
Niespodziankę zgoła szatańską...
Zrobił kupeczkę...Nie opiszę jaki rozmiar miało owo "dzieło" w naturze, ale potwierdzić mogę, iż roztarta przez drzwi wejściowe malowniczo upstrzyła nasz przedpokój...
A wrażenia węchowe ?? 
Niezapomniane...
Rozpoczęłam proces edukacyjny ze wzmożoną siłą...
Po godzinie już wiedziałam...Jeśli "szczeniaczek" głuchy nie był, to na mur beton w innym narzeczu był rozumny...Obcokrajowiec...
No to może być, że te zagraniczne czworonogi na spacerki chodzą w celach turystyczno - krajoznawczych, a potrzeby załatwiają w zaciszu domowym...
Robienie kałuż w przedpokoju i pozostawianie śmierdzących niespodzianek pod drzwiami stało się standardem...
Domownicy uchylając drzwi krzyczeli...
     - Mogę ??
     Wtedy należało biegusiem udać się do przedpokoju i zlustrować potencjalne zagrożenia...
Szczeniaczek był niereformowalny...
     Po tygodniu tych mąk okrutnych na wieczornym spacerze miał miejsce jeszcze jeden niebywały fakt...
     Zmrok już panował czarny, bo dla bezpieczeństwa Sąsiadów i Ich czworonogów wychodziliśmy na spacery jako ostatni, "szczeniaczek" biegał sobie swobodnie po okolicznych trawnikach i nagle ŁŁŁŁUUUUPPPP...
Jak coś nie walnie...
Cisza wszędzie panowała, więc odgłos potęgowało echo nieziemskie...
     - A gdzie pies ?? - pyta Pan N.
Kamień w wodę...
Ciemnica wszędzie...
Pies na imię nie reaguje...
Gwizdów nie słucha...
Orzesz...(ko)...
     Już widziałam jak się przed Rodzicielem z zatracenia psa tłumaczę...
     Pan N. ruszył wzdłuż ulicy pilnie lustrując krzaki, trawniki i podwozia stojących samochodów...
     - Mam !! - wrzasnął w końcu... 
     Pies siedział wbity pod stojący samochód i jako żywo udawał część podwozia...
     Jak wyciągnąć "szczeniaczka" ważącego ponad dwadzieścia kilo spod samochodu ??
Perswazja odpadała...
No to Pan N. wpełzł był pod pojazd z jednej strony...Ja z drugiej strony...On psa ciągnął...Ja psa wypychałam...
Pies współpracy nie podjął...
Po kwadransie trudu oboje byliśmy jako i pies, maści burej...
     - Może jak zgłodnieje to wylezie...?? - zaproponował Ślubny...
     - Prędzej sąsiadowi auto wtryni... - odpowiedziałam, bo wrodzony optymizm z nagła mnie opuścił...
     - Jak nas ktoś z okien widzi to pomyśli, że włam robimy... - rzucił Pan N.
     - I dobrze !! - poświadczyłam... - Policję wezwą !! Pomoc się przyda... - marzyłam głośno...
     Po pół godzinie chodnikiem kroczył umorusany smarami, ale bardzo z siebie zadowolony "szczeniaczek", do "szczeniaczka" był przymocowany za pomocą smyczy znacznie mniej zadowolony, ale bardziej umorusany Pan N., a pochód zamykałam ja...Obraz nędzy i rozpaczy...
Na drugi dzień dzwonię do Ojca...
     - Długo jeszcze masz te nadgodziny...?? - pytam przebiegle...
     - A co...?? - pyta Rodziciel...
     - A nico...Szczeniaczek chce do domu...- wyjaśniłam...
     - Orzesz...(ko)... - słyszę stłumiony głos w słuchawce...
Szczeniaczek został odstawiony pod swój docelowy adres tego samego dnia...
     - Myślałem, że go jakoś okiełznacie...- wyjawił Tata...
     - Nie ma opcji !!  Aż takich ambicji wychowawczych nie mamy... - wyjaśniłam sytuację...
     Szczeniaczek niedługo zasiedlał lokal Rodziciela...Mój Tata raczej do cierpliwych nie należał, a szczeniaczek jakoś zawziął się w sobie i nijak dorosnąć nie chciał...
Po miesiącu zasiedlił pewną podwórzową budę i miał dojrzewać w roli stróża...
Chyba i do tego powołania nie czuł, bo ledwie spuszczany z łańcucha polował wytrwale na drób nie tylko własnych Gospodarzy, ale i Sąsiadów...
     Czy psy mają Anioła Stróża ??
     Szczeniaczek niewątpliwie miał...
     W czasie takiego właśnie polowania przyuważył go pewien zagorzały miłośnik polowań na kaczki...
W jednej chwili podjął decyzję, że "szczeniaczek" to jest to, czego do szczęścia pełnego potrzebuje najbardziej...
Gospodarze z tej wielkiej radości nie dość, że węzełek na drogę dla szczeniaczka przyszykowali to i Myśliwy w podzięce dar otrzymał...
Kurę...
Ostatnią ofiarę "szczeniaczka"...

wtorek, 29 stycznia 2013

Kalendarz Pana Maja...

     Od dwóch dni biję się z myślami...
Mówić - nie mówić...
Pisać - nie pisać...
Echhh...
     Taką "bijatykę" to można by już było uznać za przemoc domową...
     Myśli mnie okładają, a ja w tym starciu nie mam szans...Dobrze, że śladów cielesnych taka walka nie pozostawia, bo już bym wyglądała jak jakiś Gołota, albo inny Adamek...
Orzesz...(ko)...
     Dzisiaj postanowiłam podzielić się z Wami ową nowiną, żeby nie było, że wiedziałam, a nie powiedziałam...
     Dwa dni temu Pan N. przerwał ciszę oznajmiając...
     - Coś mi się z kalendarzem porobiło...
     Komunikat wcale we mnie nie wywołał żadnych odczuć wewnętrznych, bo pan N. to jednostka wielce zaradna, więc z byle kalendarzem powinien sobie poradzić migusiem...
     - A dokładniej co nie działa...?? - zapytałam, żeby nie wyjść na gruboskórną i życiem małżeńskim nie zainteresowaną...
     - Skończyły się...Obydwa...I służbowy i prywatny... - uściślał problem mój Ślubny...
     - Jak to się skończyły ?? - nie ogarniałam problemu małym rozumkiem...
     Pan N. od kilku lat korzystał z kalendarzy googla i przyznać trzeba, że ogromnie mu to ułatwiało egzystencję...
     Pracuje Biedaczysko w takim systemie, że ani święta Go nie dotyczą, ani nawet zwykłe niedziele, a do tego pracuje na zmiany...
Kalendarz służbowy umożliwiał mu nawet w styczniu sprawdzenie jak też ułożyć harmonogram życia rodzinnego w Boże Narodzenie, albo innego Sylwestra...
Kalendarz prywatny to była dla odmiany skarbnica wszelkich "dat", o których istnieniu w kalendarzu powinien pamiętać każdy, szanujący się Mężczyzna (imieniny, urodziny i inne rocznice)...
     - Jeden kończy się 7 lutego, drugi 26-go... - usłyszałam w odpowiedzi...
     - Jak u Majów ?? - dociekałam i podejrzliwie przyglądałam się Małżonkowi...
     - Muszę to jakoś naprawić... - Pan N. nie potwierdził moich przypuszczeń, że ma coś wspólnego z grożącym Ziemi kataklizmem...
     Od dwóch dni naprawia..."Przewala"...Czyści system..."Przerzuca"...Usuwa...
I lipa...
Kalendarze nijak nie mogą znaleźć reszty 2013 roku...
Jak zaczarowane...
Nie ma to tamto...Sprawa wygląda na poważną...
     Wcale nie zamierzam w Narodzie paniki powodować, ale jeśli kalendarze Pana N. "nie ruszą", to co dalej ?? 
Po 7-dmym lutego można jeszcze ostatecznie te dziewiętnaście dni na "rezerwie" przejechać, ale 27-go to już kaplica, mogiła, czarny grób...


niedziela, 27 stycznia 2013

Kokosowa Republika...

     Klepałam sobie wczoraj bezmyślnie w swoim ZOO, kiedy dotarła do moich uszu ożywiona dyskusja...
W TV kilku Panów siedziało sobie przy śniadanku i debatowało o tym i o owym...
Co mnie z odrętwienia wyrwało ?? 
     Prowadzący skierował rozmowę na godne ubolewania premie przyznane naszym Marszałkom...
Właściwie temat "przemielony" we wszystkie strony, więc kruszenia kopii nie wymagał...
Premie przyznano, wypłacono i ponoć na cele charytatywne przeznaczono...
W tym miejscu właściwie można by było postawić kropkę...
     Marszałkowie jakoś nic niewłaściwego w tym nie widzieli, a kasiorę oddali tylko dlatego, że się bunt w Narodzie obudził, a Media suchej nitki na Nich nie zostawiły...
Jak zareagowałam na tego newsa...?? 
     Szczerze mówiąc,  rzuciłam pod nosem kilka wulgaryzmów...
     To nie tylko było niemoralne, to była podłość...
     Podłością było przyznanie sobie owych premii, a argumentowanie owej decyzji faktem, iż odbyło się to zgodnie z prawem, uważam za podłość nad podłościami, bo prawo owo stworzone zostało (i wykorzystywane) przez te same Osoby...
Gdzie uczciwość, moralność, patriotyzm...?? 
Może po prostu zbyt wiele oczekuję od Marszałków...
     Kiedyś pracowałam w pewnej Firmie...Bardzo dobrze prosperowała na rynku, żeby nie powiedzieć, że kwitła w najlepsze...
Szef chodził uśmiechnięty, Pracownicy zadowoleni...
Sielanka...
     Kiedy Właściciel owej Firmy zdecydował się na zakup domu, Pracownicy chętnie uczestniczyli w pracach remontowy...
Czuli się w jakiś sposób dumni...
Ranga "Ich" Firmy była coraz większa, a Szef sprawiedliwie dzielił "kokosy"...
Pracownicy dostawali dodatkowe wynagrodzenie, premie, bonusy...
I pewnego dnia wszystko się zmieniło...
     Właściciel "oczarowany" swoim bogactwem wydawał coraz więcej, potrzebował coraz więcej...
Przecież to On zaangażował w Firmę swoje pieniądze, zaryzykował...
Firma to wytrzymała kilka lat...
Pracownicy wylądowali w Pośredniaku...
Szefowi zostało wielkie nic, żeby nie powiedzieć, że pozostały my jedynie kredyty do spłacenia...
Nie oszukiwał...Nie kręcił...Brał po prostu to co Jego, zgodnie z prawem...
To taka historyjka, a`propos...
Ale nie to mnie w tej dyskusji tak zainteresowało...
     Prowadzący w pewnym momencie zapytał, czy pensja naszego Premiera jest adekwatna do wkładu pracy...
Panowie przy stole zamilkli...
     - A ile zarabia Pan Premier...?? - zapytał pierwszy odważny...
     - Trzynaście tysięcy złotych... - odpowiedział Prowadzący...
Hmmm...
     Jak na Kraj prawie czterdziestomilionowy, niewiele...
     Jak na odpowiedzialność, niewiele...
     W porównaniu z nieszczęsnymi premiami, niewiele...
Ale...
Sam Premier ogłosił kryzys już kilka lat temu...
Jego pensja to dziesięć razy więcej niż ma przeciętny Kowalski...
Do profitów trzeba doliczyć darmowy "wikt" i "opierunek", pokrywane ze środków publicznych...
Więc ??
     W końcu jeden z Rozmówców rzucił w eter...
     - Mało...Powinien zarabiać trzydzieści tysięcy...
Orzesz...(ko)...
Za co ?? 
Za marazm w Państwie ?? 
Za totalną niemoc władzy ?? 
Za bagatelizowanie problemów społecznych ??
Dla mnie Pan Premier nie zrobił nic...
A nie, przepraszam...
Zwiększył moje obciążenia podatkowe, dołożył mi biurokracji swoimi "zarządzeniami" i ciągle dostarcza mi tematów zastępczych, którymi usiłuje "przykryć" niemoc swoich rządów...
W sumie może rzeczywiście zasługuje na jakąś podwyżkę...
A jeśli nie na podwyżkę, to może na premię ??
Przecież to sztuka podzielić kokosa, jeśli się nie posiada palmy...

sobota, 26 stycznia 2013

54 dni...

     Spojrzałam na termometr i wstrząsnął mną zimny dreszcz...Epoka lodowcowa...
Orzesz...(ko)...
     - No Maleńka, chodź, będziemy Cię owdziewać...- wymruczałam...
Bawełniana podkoszulka...
Flanelowa koszula...
Wełniany golfik...
Polarowy ocieplacz...
Bawełniane rajstopki...
Frotowe skarpetusie...
Dżinsy...
Trapery z futerkiem...
Puchowa kurteczka...
Futrzana czapeczka z podwójnymi nausznikami...
Wełniany szaliczek...
Ufff...
     Spojrzałam do lustra i z trudem odnalazłam chudy ryjek ...
Jeszcze w kieszeń rękawiczki, bo przecież klucza w zamku nie przekręcę taka ogacona...I już...
Można ogłosić gotowość zakupową...
     Jak ja tego nie lubię...:o(
     Ledwie wyszłam z klatki schodowej natknęłam się na Sąsiadkę...
     - Chora Pani ?? - zapytała...
     - Chora ?? - nie bardzo zrozumiałam, bo na czole powikłań pogrypowych przecież nie widać, a kaszlę już znacznie mniej...
     - Tak się Pani opatuliła jak chora... - wyjaśniła Sąsiadka...
     - A nie...Ja tak zawsze mam w zimie, że się ciepło ubieram... - wyjaśniłam i sceptycznie spojrzałam na Kobietę...
     Cieniutka czapeczka z włóczki, kapotka "wiatrem" podszyta, niziutkie botki...
Echhh...
Ta to ma dobrze...
     Przed blokiem z przyjemnością poczułam, że nie jest mi zimno...Mięśnie oczekujące na nieprzyjemne doznania delikatnie się rozprężyły...
     - Pół godziny...Przetrzymać te pół godziny i będzie ciepełko...- przemknęło mi przez mózgownicę...
     Mijani Ludzie przyglądali mi się z ciekawością...
     - Wiem, wiem...- pomyślałam...- wyglądam jak Polarnik trzy kilometry od Bieguna... - i uśmiechnęłam się do siebie...
Jeszcze tylko 54 dni...

piątek, 25 stycznia 2013

Mgr...Magister ??, czy Magazynier ??

     Kiedy dowiedziałam się o pierwszym takim przypadku, przeżyłam lekki szok...
A jeśli nie szok, to przynajmniej spore zdziwienie...
     Przyszła do sklepu młoda Dziewczyna i poprosiła o wydruk pracy semestralnej...
     - Ki czort... - pomyślałam...
     - Przecież niedawno drukowałam Ci pracę magisterską... - rzuciłam, bo mi to jakoś w całokształcie nie pasowało...
     - Oooo...pamięta Pani...No tak...Magisterium obroniłam...Pracy nie znalazłam...Postanowiłam się "restrukturyzować"... - usłyszałam wyjaśnienie...
     - Kolejny fakultet...?? - dochodziłam...
     - Nie...Poszłam do policealnej szkoły hotelarskiej...Jakiś zawód mieć trzeba... - kontynuowała moja rozmówczyni...
Orzesz...(ko)...
Cztery lata w niebyt...
     - I po "hotelarstwie" znajdziesz pracę ??  - mój sceptycyzm był ogromny...
     - Już mam...Warunkiem przedłużenia umowy jest skończenie szkoły kierunkowej... - usłyszałam...
     No cóż, na rynku pracy lekko nie jest...Właściwie to ten rynek można już nazwać bardziej rynkiem bezrobocia... 
     Potem był Chłopak po socjologii, który zapragnął być elektrykiem, Politolog szkolący się na "Tirowca", i jeszcze jeden, i jeszcze jeden...
Prawdziwa epidemia "Magistrów" na dokształcaniu...
     Dzisiaj przyszła pewna Pani w średnim wieku, a że znamy się "z widzenia", a Dzieciaki mamy w podobnym wieku, więc w czasie obsługi temat właśnie zszedł na Dzieci...
     - Jak Waszym się układa... - zapytała owa Pani...
     - Jakoś sobie radzą, pracują, studiują...Jak to Młodzi...- opowiadałam...
     - A moja Córka studia skończyła i teraz sprząta... - oświadczyła z żalem w głosie Klientka...
     - Jak to sprząta...?? - nie bardzo zrozumiałam o co chodzi...
     - Tyle pieniędzy to "kulturoznawstwo" kosztowało, a Ona teraz Firmę założyła i sprząta "u ludzi"... - żal przemawiał z każdego wypowiadanego słowa...
     No cóż, z reguły Matki mają względem swych Córek wyższe aspiracje niż "sprzątanie"...
     - Przynajmniej nie siedzi bezczynnie... - próbowałam pocieszać...- a poza tym, Firma się rozrośnie to i sprzątać przestanie, tylko będzie "zarządzać"...- roztaczałam pozytywną perspektywę...
     - Ona już właściwie "zarządza", sprzątaniem się zajmują jakieś Kobiety, ale studia na marne... - wypluła z siebie owa Niewiasta, a mnie się zrobiło nieprzyjemnie...
     - A co miała robić po tym "kulturoznawstwie"...?? - próbowałam dociekać, bo lat temu wiele, kiedy byłam Bibliotekarką "z łapanki" kulturoznawstwo było dosyć popularne jako kierunek najmniej "czasochłonny"...
Bardziej ambitne jednostki wybierały "bibliotekoznawstwo"...
     - Czy ja wiem... - odpowiedziała mi Kobieta... - cokolwiek, ale sprzątanie ?? - i widać było, że zajęcie Córki ogromnie Ją bulwersuje...
     - Przykro mi, ale nie widzę w tym nic złego. Córka musi znaleźć swoje miejsce na Ziemi... - próbowałam ugodowo temat zakończyć... - nasze Dzieciaki też miewają "pod górkę", ale najważniejsze, że sobie radzą...
     Klientka nie była przekonana do moich racji, zajęcie zawodowe Córki uważała za ujmę na "honorze", a ukończenie przez Nią owego "kulturoznawstwa" pierwszym krokiem do objęcia teki Ministra Kultury...
     No cóż...
     Rodzicielskie ambicje bywają różne...
     A ja chyba znowu wykazałam się ich brakiem...
 

czwartek, 24 stycznia 2013

Recepta na "przezimowanie"...

     Trzecia dekada stycznia to podobno najtrudniejszy okres do przetrwania...
Od listopada tęsknimy za Słońcem, a przed sobą mamy jeszcze przynajmniej dwa miesiące do "przyzwoitych" warunków...Emocje związane ze Świętami i Nowym Rokiem nie dostarczają już nam pozytywnych emocji...
Krótko mówiąc lipa...
Marazm i depresja...
Echhh...
     Jak przetrwać ?? 
     Dla tych, którzy lubią sporty zimowe jakimś doładowaniem akumulatorów będzie szusowanie po stokach, albo artystyczne popisy na lodzie, ale przecież nie wszyscy mają do tego ciągoty...
Ciągoty, albo możliwości...
Ja od dwóch lat nie mam, chociaż trasy narciarskie "za miedzą", a w pudełeczku cierpliwie czekają niewypróbowane jeszcze łyżewki...
Może za miesiąc...
Może za rok...
Echhh...
Pozostało jakoś "sztucznie" wywoływać w sobie pozytywne emocje...
Dobra muzyka...Dobra czekolada...Dobre wino...Może wizyta u Fryzjera...
A może wakacje ?? 
Otóż to...
Wakacyjne wspomnienia...Wakacyjne marzenia...Wakacyjne plany...To jest to co może wywołać uśmiech na pobladłym z lekka obliczu...
     Moje oblicze od kilku dni tak właśnie ma...Uśmiecha się na samo wspomnienie...
Co prawda zaliczka nawet jeszcze nie wpłacona, bo zaskoczyłam Właścicieli Ośrodka żądaniem tegorocznego cennika, ale rezerwacja wstępna została poczyniona...I...
Echhh...
     Już w uszach słyszę szum szuwarów i chlupot wody pod wiosłami...Przed oczami migają nieziemskie rozbłyski Słońca tańczącego po tafli jeziora...I ten cudowny zapach sosnowego lasu...
W tym roku będą Kaszuby...
Nieznane...Niezwiedzane...Jeszcze tajemnicze...
Echhh...
     Teraz to ja mogę czekać na te nasze wakacje...A jak mi zima dokuczy to czmychnę w wyobraźnie...A co...;o)

wtorek, 22 stycznia 2013

Szczęścia też chodzą parami...;o)

     Z reguły się mawia, że nieszczęścia chodzą parami...Hmmm...Czasem myślę, że nieszczęścia to "stworzenia" wręcz stadne...Ale to całkiem inna brocha...
Skoro nieszczęścia muszą mieć co najmniej "parę", to co ze szczęściami...?? Czy szczęście to, że się tak wyrażę, singiel ?? 
Bo o szczęściach chodzących parami to ja jakoś nie słyszałam...
To znaczy...
O szczęściach słyszałam, tylko powiedzonka w tym temacie jakoś nikt nie ułożył...
A jak to było z tymi "szczęściami" w duecie??
     W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w zaściankowym Kościele pw. Świętego Andrzeja Apostoła pojawiło się dwóch Zakonników, których pragnieniem było pomodlić się przed wiekowym poliptykiem i Madonną z Dzieciątkiem, które to dzieła od wieków uświetniały jeden z bocznych ołtarzy...
Przybyli Zakonnicy, pokłonili się pięknie i padłwszy na kolana modlitwy swoje rozpoczęli...
Nie podejrzewam, żeby Braciszkowie specjalnie się w czasie owych modłów wiercili, ale fakt jest faktem, że w pewnym momencie zaskrzypiało, zazgrzytało i zabytkowy poliptyk na kościelną posadzkę runął...A że dzieło rozmiarów było sporych, więc i rzeźba Najświętszej Panienki runęła razem z poliptykiem...
Można by uznać, że to takie potwierdzenie było, tych nieszczęść, które chodzą parami...
     Poliptyk był dziełem prześwietnym, przez Mistrza Jana Wielkiego stworzonym w 1485 roku, a że Mistrz starszeństwo w cechu  z samym Witem Stwoszem dzielił, więc i strata była okrutną...
Nie inaczej rzecz się miała z rzeźbą Madonny z 1480 roku...
     W nieszczęściu owym jednak i radosny promyczek zaświtał, bo gdy kurz historyczny opadł okazało się, że Braciszkowie poza przestrachem nie doznali żadnego na ciele uszczerbku...Tak to się pierwsze szczęście objawiło...
Po Dziełach pozostała spora kupka drzazg...
     Niekonserwowane przez stulecia postanowiły w ten sposób okazać swoje niezadowolenie z okazywanego lekceważenia...
     Proboszcz ówczesny ręce załamał, bo rekonstrukcja i konserwacja znacznie przewyższały możliwości finansowe Parafii...Wizja zatracenia zajrzała również w oczy Konserwatorowi zabytków ...
I wtedy właśnie przyszła pora na drugie szczęście...
     Zgłoszenie dokonane w Ministerstwie Kultury nieoczekiwanie spotkało się z aprobatą...
Poproszono jedynie o pełny kosztorys...
Tego to nawet szczęściem nazwać trudno, to był prawdziwy cud !! 
Każdy kto w owych czasach żył, wie, że kultura była ostatnią dziedziną, na którą by środki łożono...
     Do pracy przystąpili wielce uzdolnieni Konserwatorzy (Panowie Gadomski, Chrzanowski i Nycz) i wkrótce zaściankowa Fara odzyskała swoje skarby...
A że są to skarby niech świadczy fakt, iż Historycy jednomyślnie potwierdzają, że gdyby poliptyk wisiał w jakimś bardziej eksponowanym miejscu, to ściągał by całe rzesze Turystów, bo artyzmem nie ustępuje sławnemu Ołtarzowi Stwosza...
No cóż...
Ja tam wolę go podziwiać w ciszy niż w tłumie Turystów...
Ale jeśli Was kiedyś ścieżki do Zaścianka zawiodą, to poliptyk zobaczyć musicie...
A nuż Wasze szczęście właśnie tutaj "parę" znajdzie...;o)








 

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Niczym Koszałek Opałek...

     Co i rusz jakiś Celebryta "zaskakuje" nas informacją, iż właśnie wydał swoją książkę...Czasem jest to jakiś poradnik, czasem wspomnienia, a czasem coś co ma mówić o wielkim literackim talencie owego Celebryty...
W sumie, każdy pisać może...
A co...
To, że z "czytelnictwem" owych "dzieł" bywa różnie, to już całkiem inna sprawa...
Sztuka się liczy...
Według zasady : "On ma <Mambę>, mam i ja"...
No to i Gordyjka swoją <Mambę> spłodziła...
Prawie jak "Celebrytka"...;o)
     Nasza Gmina postanowiła w ramach promocji wydać pewną publikację, o której istnieniu pojęcia nie miałam...
Kasiorę na owo dzieło dała UE, kilku Zapaleńców siadło nad realizacją i pod koniec zeszłego roku na Świat przyszło "dziecię" zaściankowego Wydawnictwa i owych Zapaleńców właśnie...
"Dziecię" przyznam ładne, na papierze kredowym, ponad stustronnicowe i z barwnymi obrazeczkami...
Uzyskało "dziecię" rangę Przewodnika...
     Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż w owym dziele własne "herezje" odkryłam...
A właściwie odkryta zostałam...
     - Byłaś ostatnio w Gminie ?? - zapytała mnie pewna Znajoma...
     - Coś Ty...Jak nie muszę to nie chodzę... - odpowiedziałam zgodnie z prawdą...
     - To mam coś dla Ciebie... - stwierdziła i zaczęła wyciągać jakiś pakunek z torebki... - zerknij na ten rozdział... - dodała z uśmiechem...
     W moich dłoniach wylądował właśnie ów "Przewodnik", a że Znajoma oczekiwała na moje działanie, więc posłusznie zaczęłam szperać za wskazanym rozdziałem...
Orzesz...(ko)...
Się porobiło...
Czytałam i oczom nie wierzyłam...
     Minę musiałam mieć durnowatą bo Znajoma rżała śmiechem niczym "kobyłka" w kabarecie...
     - Tak czułam, że to Twoje... - stwierdziła Znajoma, kiedy skończyłam lekturę i spojrzałam na Nią nieprzytomnym wzrokiem...
     - Słowo w słowo...Skąd ?? - dociekałam...
     - Mnie nie pytaj...Do Gminy też nie ganiaj, bo im zwinęłam wszystkie dostępne egzemplarze...Zamierzam je rozpowszechniać wśród Narodu... - szczerze wyznała Znajoma i z lisim uśmieszkiem dodała... - ten jeden egzemplarz mogę Ci zostawić...
Niby, że taka miłosierna jest...
     Po Jej wyjściu przeczytałam tekst jeszcze raz, żeby się upewnić na sto procent i rozpoczęłam myślenicę, kto też mi takiego psikusa spłatał...
Hmmm...
Kilka minut analizy i pewność...
Dzwonię...
     - Witanko...Czy Ty wiesz coś czasem o wydawanym właśnie Przewodniku ?? - zapytałam bez wstępów...
     - Oooo...Zapomniałem Ci powiedzieć...A co...?? - pyta Wiarołomca...
     - Nico !! Właśnie czytam te wypociny... - odpowiedziałam...
     - Fajne są... - wyraża opinię mój "Agent"...
     - By Cię pokręciło... - wyraziłam entuzjazm...
     - Nie marudź Kobieto...  - i tyle Go słyszeli...
Ło Matko i Córko...
Teraz już nijak się wyprzeć wrodzonej grafomanii...Jak nic trzeba się będzie napuszyć i Celebrytę udawać...Choćby lokalnego...;o)
 

niedziela, 20 stycznia 2013

Misiowa Gordyjki natura...

     Zaczynam podejrzewać, że Ojciec Czas znacznie przyspieszył swoje kroki...
Nie ma co...Nadążyć trudno...
     Może to przez ten zagrypiony tydzień, wycięty z życiorysu, może przez sterty papierów czekających cierpliwie na moją uwagę, w każdym razie doby mi mało...
Echhh...
Lepiej nie będzie...
Przynajmniej do końca marca...
     Machać łopatą można w porywach szybciej, mózg ma swoje prawa, a nadwyrężanie go skutkuje jedynie buntem...
Mój w ramach buntu przeciw mnie, zasypia...
Nawet specjalnych wygód nie potrzebuje...
Od zawsze tak mam...
     Jak organizm czuje się wyczerpany to łepetynka opiera się o "cokolwiek" i budzi się po godzinie, albo dwóch "nówka sztuka"...
Jak przetrwać do wiosny ?? 
Nie walczyć...
Organizm z reguły zna swoje potrzeby, więc opozycja nie na wiele się przyda...
     Co prawda nie mam w dorobku tak spektakularnych wyczynów jak moja Mamciaś, która przygotowując się do Dyplomu na parkowej ławeczce, spadła z owej ławeczki, podłożyła sobie tylko łokieć pod głowę i na żwirze przespała dwie godziny, ale coś tam w życiorysie mam...
     Zaliczyłam senna wpadkę w czasie bardzo ważnych zawodów sportowych, dokładnie w momencie kiedy zakładałam kolce, więc obudzona z nagła, pognałam na linię startu w jednym bucie...
W szkole średniej notorycznie zasypiałam na korytarzach przed klasami, więc twarz z reguły miałam "powgniataną" od kaloryferowych żeberek...
Na zgrupowaniu narciarskim usnęłam "pod sosenką" z poopą w zaspie...
A czasy macierzyństwa kojarzą mi się z chroniczną wręcz bezsennością...
Zasypiałam oparta o szczebelki łóżeczka, albo zwinięta w rogalik na podłodze w dziecinnym pokoju...
W pracy też nie było lekko...Szczególnie jak zjadłam cokolwiek...Sen przychodził natychmiast i nie był wybredny...Byle kawałek klawiatury pod głową, albo segregatora...
No cóż...
Dobra drzemka nie jest zła...
Żeby tylko nie było tego moralnego kaca, że papierzyska leżą, że robota nie ruszona, że czas tak szybko leci...
Papcio Czasie...Ja poproszę o jakąś dyspensę...Czy to moja wina, że w poprzednim wcieleniu byłam misiem...?? ;o)

sobota, 19 stycznia 2013

Kto ma pszczoły ten ma miód...

     Nie wiem jak Wy, ale ja miałam istnego "hopla" na tym punkcie...Może to przewrażliwienie, albo instynkt macierzyński niczym u Elzy z afrykańskiego buszu, ale miałam "hopla" i już...
     Kiedy na Świecie pojawiały się nasze Pociechy, niczym główna postać z horrorów starałam się przeanalizować wszystkie zagrożenia i zapobiec im z dziesięcioletnim, co najmniej wyprzedzeniem...
     Pan N. lekko nie miał...
     Zaczęło się od wzmacniania "spodu" od łóżeczka...Nim jeszcze nasze Dzieciny oczy otworzyły, ów spód został zabezpieczony potężnymi płaskownikami...
Przecież wiadomo, że takie Dziecię w łóżeczku podskakuje, podryguje i robi inne nieziemskie wyczyny...
Robi to dopiero jak ma 6-12 miesięcy ?? 
Nieważne...
Trzeba być przygotowanym na Osobnika "nadgorliwego"...
     To samo tyczyło się szafek i szuflad, które w mojej wyobraźni jawiły się niczym paszczęki krokodyla...Kontakty osadzone na wysokości 120 cm (te przy podłodze były już dawno zabezpieczone) były niczym otchłanie niebytu...Wszystko co ruchome, ostre albo "elektryczne" zniknęło na naszych pawlaczach...
Tak miałam...Przyznaję się bez bicia...
Mój mózg analizował wszystko...A Pan N. neutralizował te wszystkie zagrożenia, wymyślając coraz bardziej wyrafinowane patenty...
     Nie mogę powiedzieć, żeby nasze Pociechy nigdy nas nie zaskoczyły...Bywało...
Dorosły umysł nigdy nie ogarnie dziecięcej wyobraźni...
Nie ogarnie, ale przynajmniej powinien się starać...
     Pewnie wcale bym tego tematu nie ruszała, gdyby nie wydarzenia minionego tygodnia...
     Tak się jakoś złożyło, że nasz serwis nawiedzali głównie Panowie...A to szybka skanera potłuczona, a to system zawieszony, a to problemy z ładowaniem...
W sumie standard...
Od tego, rzec by można jest serwis...
Zastanowiło mnie co innego...
     Każdy z Panów przynoszących sprzęt do naprawy zaczynał swoje sprawozdanie od formułki: 
     " Wie Pani, tak to jest jak użytkownikiem jest Dziecko"...
Wiem...
Tyle, że w dziewięćdziesięciu procentach przypadków, awarie owego sprzętu nie były spowodowane, albo zawinione przez Dzieci...
Więc...?? 
Czyżby Dorośli szukali wymówki ?? 
     Jeśli mogę zrozumieć Ośmiolatkę, która nacisnęła szybę skanera (dziękować Opatrzności, że się nie pokaleczyła), to moja percepcja nie przyjmuje do wiadomości, że Dwulatek zdemontował klawiaturę od laptopa, wyciągając paluszkami klawisz po klawiszu...
Dlaczego ten laptop znajdował się w zasięgu dziecięcych rączek ?? 
Czym byli zajęci Rodzice przez ten czas ?? 
Tajemnicą pozostanie gdzie podział się klawisz "Alt-ta"...
     Jeśli mogę zrozumieć, że "coś się usunęło" przez czysty przypadek (czasem bywa, że jakieś pliki systemowe "złośliwie" znikają), to nie rozumiem zrzucania na Dziecko odpowiedzialności za nie sprawdzenie "mocy" podłączonego zasilacza...
     Czy sprzęt komputerowy tak bardzo wrósł w nasze otoczenie, że przestaliśmy zauważać zagrożenie ?? 
     Czy dostatecznie analizujemy zagrożenia, żeby w porę ustrzec Dzieci przed niebezpieczeństwem ?? 
     Podobno Dzieciaki są teraz intelektualnie lepiej rozwinięte niż Ich Rodzice...
Podobno...
     Coraz bardziej w to wierzę...

środa, 16 stycznia 2013

Takie rzucone w pustkę słowa...

     Czasem zaglądała po jakieś drobiazgi...Zawsze przepraszała po sto razy za kłopot...A kiedy chciała porozmawiać porozumiewawczo kiwała w stronę zaplecza z pytaniem w oczach...
     - Jesteśmy same ??
Jakoś nie zwracałam na to uwagi...
Dzisiaj mnie zadziwiła...
     Weszła jak zawsze, tak jakby się skradała i już od progu zaczęła przepraszać...Jej nerwowe spojrzenia w stronę zaplecza zasugerowały, że chce porozmawiać...
     - Kiepski moment... - pomyślałam, bo właśnie dotarła dostawa, miałam zamawiać następną, a ruch był dzisiaj spory...Mimo to zapytałam...
     - Jak po Świętach ??
Czekała na ten sygnał...Nawet na twarzy miała wypisane, że coś Jej leży na wątrobie...
     - Słyszała Pani, że chcą dawać Dzieciom Prawa Jazdy ?? - zapytała...
     - ?? - zamieniłam się w dwa pytajniki...
     - W radiu mówili... - kontynuowała...
     - To raczej nie u nas... - wyraziłam powątpiewanie...
     - Możliwe...Nie wszystko rozumiem co mówią...Przepraszam...- wyjęczała...
     - Nie ma Pani za co przepraszać...Ostatnio nie jestem na bieżąco...- wyjaśniłam...
     - Dzieciom i Kobietom nie powinni dawać Prawa Jazdy...- oświadczyła niespodziewanie...
     - Z jakiegoś powodu ?? - to oświadczenie ogromnie mnie zaskoczyło...
Wiedziałam, że Kobieta ma bardzo niską samoocenę, ale żeby tak generalizować...Hmmm...
     - Kobieta ma swoje miejsce... - usłyszałam w odpowiedzi...
     - Między kuchenką a zlewozmywakiem ?? - uściślałam...
Spojrzała na mnie spłoszona...
     - Kobiety bywają różne...Kierowcy też... - próbowałam spokojnie... - wśród Facetów też bywają ofiary losu...
Zachichotała...
     - Pani jest inna... - wydukała wśród chichotu...
     - Nie przypuszczam...Gotuję...Zmywam...Czasem nawet użyję odkurzacza i ścierki...Ale samochód też prowadzę...Od szesnastego roku życia... - próbowałam obrócić w żart poważny temat...
     - No właśnie... - potwierdziła, jakby moje życiowe dokonania były dla Niej aksjomatem...
     - Każdy ma swoje dary od życia... - nie mogłam rozgryźć co tak bardzo Ją boli...
     - A niektórzy są po prostu głupi... - wyszeptała i przepraszając mnie gorąco zniknęła...
     Stałam i zastanawiałam się, cóż mogło spowodować taki temat rozmowy i o co tak na prawdę chodziło...
O niedosłuchany do końca komunikat radiowy ?? 
O brak wiary w siebie ?? 
O obelgę, którą usłyszała ?? 
A może o całkiem coś innego...

wtorek, 15 stycznia 2013

Piotrusiomaniak...:o)

     Mam nowego Idola...Tak, tak...
     Nie ma co głową kiwać, że się starej Babie w głowie poprzewracało...Mam Idola i już...
Uwielbiam takie radosne Postacie, a mój nowy Idol jest najradośniejszy z radosnych...
     Od dziecięcia uwielbiałam patrzeć na skoki narciarskie...W domu był nawet taki rytuał wypracowany przez lata, że zasiadaliśmy z Tatą przed TV i obstawialiśmy długość skoków...
Wygrywał oczywiście ten kto podał wynik najbliższy prawdy...
Potem ten zwyczaj rozkwitł w naszym domciu...
Lekko nie było, szczególnie kiedy na skoczniach królował Adam, bo ciągle walił jakieś rekordy, ale przynajmniej człek uradował swoją duszę zwycięstwami...
Czy lubiłam Adasia ?? Hmmm...
Wstyd się przyznać, ale nieszczególnie...
Był Mistrzem i tyle...
Podziw dla wyczynów, to i owszem, ale żeby zaraz "lubienie"...
     Ja to w ogóle mam  taki trochę specyficzny wzorzec zachowań...
     Podziwiałam Panią Szewińską, ale Jej nie lubiłam...Lubiłam Panią Rabsztyn...Uwielbiałam Pana Malinowskiego...Lubiłam Szurkowskiego...Nie lubiłam Szozdy...Lubiłam Gorgonia...Nie lubiłam Bońka...
Moje lubienie lub nielubienie nie miało nic wspólnego z wyczynami owych Sportowców...
To było lubienie takie całkiem prywatne...
Tym razem lubienie przyszło powoli...
     Najpierw myślałam, że jest to jakaś taka pozerka, takie granie pod publiczkę...
W końcu doszło do mnie, że emocjonalność Piotrusia jest po prostu niewyobrażalna...
On po prostu emanuje pozytywnymi emocjami...
Dawno nie widziałam Sportowca, który umiał by tak bawić się sportem, który tak bardzo cieszył by się z prostych czynności, który z dziecięcą wręcz szczerością przyznawał by, że nie wie dlaczego dobrze skoczył...
Od kilku turniejów nie czekam już na Jego skoki, to znaczy może czekam, ale to jest całkiem inne czekanie...
Trzymam kciuki za Jego skoki, bo uwielbiam Jego uszczęśliwioną twarz kiedy coś Mu się uda...
W sumie, jeśli się nie uda, to Piotruś ma równie słodką minkę...
     - Przeleciałem się... - podsumowuje nieudane skoki...
Niczego nie udaje...
     Prawdziwą furorę zrobił malowniczo opisując fazy przygotowania do skoku...
     - Ruszyłem z belki, garbik, fajeczka i poleciało...
Komentator ryknął śmiechem i poprosił o powtórkę...
To Piotrusia lekko zawstydziło, ale dzielnie wytrwał dokładając do tego swój szczery uśmiech...
Uwielbiam Go słuchać...
Sama nie wiem, czy bardziej czekam na Jego skoki, czy na wywiady...
Nie pamiętam Sportowca. który umiał by przekazać tak ogromny ładunek pozytywnej emocji...
Zaczyna powracać mi wiara, że sport to wspaniała zabawa, że może, oprócz rekordów i tytułów, przynosić prawdziwą radość...
Taką, niewydumaną i niewymuszoną...
Taką, zwykłą radość prosto z serducha...
     Wszystkiego dobrego Piotrusiu...Niech Ci się ten "Ryjek" cieszy nieustannie...
Trzymam kciuki za to i za Twoje skoki...;o)

                                             Piotruś Żyła
                             Największy Wesołek wśród Skoczków,
                             Najlepszy Skoczek wśród Wesołków :o)

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Szczepionka na grypę...

No to zaszalałam...Tydzień laby...Echhh...Nie powiem, żebym była po tych wagarach jak młoda bogini, bo "resztki" grypowatej jeszcze się we mnie tłuką, ale z tym to można już jakoś funkcjonować...Nie tylko można...Trzeba...Od czwartku zaczęły się podomowe, sąsiedzkie odwiedziny...
- Kiedy otwieracie ??
- Kto chory ??
- Otworzycie w poniedziałek ??
- Tusz mi się kończy...
Orzesz...(ko)...
A podobno dobry Sąsiad to skarb...
Tak to już jest w Zaściankach...Trudno być anonimowym człekiem, a jak się anonimowym człekiem nie jest to i pochorować trudno...
Jak mus to mus...
Ledwie doczłapałam do Firmy zaczęła się inna śpiewka...
- Już pani lepiej ??
- Kiepsko Pani wygląda...
- Ale już wszystko w porządku ??
Ło Matko i Córko...
Toż ledwie mnie "giry" w pionie trzymają, a w oczach mam wszystkie znane konstelacje...
Łażę niczym ta mucha w smole...
Echhh...
Każdy wpada...Zagląda...Zapyta...I chociaż wyzwala to we mnie chwilami mordercze instynkty, jest miłe...Dziesiątki uśmiechniętych "Ryjków"...Uśmiecham się więc tym swoim przybladłym obliczem i udzielam po raz setny tej samej odpowiedzi...
- Już jest lepiej...dziękuję...
I dostaję w zamian uśmiech...Bezinteresowny...Szczery...
I jakoś tak, chyba mi lepiej...;o)

piątek, 11 stycznia 2013

O kocie zdechlaku, psie nauczycielu i miseczce co się w nocy opróżniła...

     W Klubie Kota Jasna8 rozpoczyna się kolejna edycja "kocich" konkursów, więc tym razem i ja postanowiłam zabrać głos w temacie...
Co prawda kota posiadam tylko tego "w głowie", a i piesa od kilku lat nie pląta się już pod naszymi nogami...Ale bywało...Bywało...
     Ci z uważnych Czytaczy, którzy z narażeniem swej równowagi psychicznej trwają przy mnie od kilku lat wiedzą, iż ledwie kilka lat temu w naszym domciu królował bezapelacyjnie i absolutnie Cezary...
     Cezary był małym, czarnym, bardzo odległym kuzynem brodacza monachijskiego i z owego brodacza, poza "upierzeniem" posiadał ducha ogromnego...Dzisiaj Wam dowiodę, że nie tylko dusza w nim wielka drzemała...
     Historyjka, którą postanowiłam opisać, miała miejsce w czasach, kiedy Cezary był jeszcze Czarusiem, a nasze Pociechy miały "kiełbie we łbie"...

     Zima panowała wówczas okrutna...Śnieg okrywał wszystko grubą pierzynką, a mróz malował na szybach piękne wzory i barwił nosy i policzki krwistą czerwienią...
     Moje domowe zajęcia przerwał dzwonek do drzwi...
     Po ich otwarciu, na progu ujrzałam Córcię stojącą na progu z rozpaczą w oczętach...
     - Co się stało ?? - zapytałam, bo to że miejsce miała jakaś "zasmucająca" sytuacja, widać było na pierwszy rzut oka...
     - Mamuś... - wyjęczało moje małoletnie Dziecię, i z ocząt spłynęły dwie ogromne łzy...
     - Wejdź do domciu... - poprosiłam, ale Córcia niczym zaklęta stała na tym progu i kapała...kapała...kapała....
     - Nie płacz...Powiedz co się stało...- próbowałam przekonać Dziecko...
     - Mamuś...Ratuj go... - usłyszałam w końcu i Córcia rozsunęła zamek swojej kurteczki...
Stanęłam jak wryta...
Między zwojami szaliczka jarzyły się dwa ślepka...
Orzesz...(ko)...
Córcia z wielkim trudem wydobywała spod kurtki owego nieszczęśnika wymagającego ratunku...
     - Umiera... - usłyszałam wśród łkania...
     W moich ramionach wylądował maleńki "sierściuch"...Właściwie sama sierść, bo ducha w kociaku było niewiele...
     Córcia po przekazaniu mi swojej niespodzianki uspokoiła się natychmiast i bez problemów przekroczyła próg...
Ja stałam w przedpokoju trzymając "toto" w objęciach...
Jedno było faktem...
Kociak ledwie żył...
     Pan N. zaciekawiony poruszeniem przyczłapał do przedpokoju...
     - Ooooo...Mamy kotka...- zauważył bystro...
     - Mamy...- poświadczyłam...
     - Będziemy hodować ?? - zapytał rzeczowo...
W przedpokoju zapanowało niezręczne milczenie...
Córcia zamarła w oczekiwaniu odpowiedzi, z kurtką w rękach...
Syn z ciekawością spoglądał zza drzwi dziecięcego pokoju...
     - Nie wiem czy hodować...Ale coś zrobić trzeba...- odsunęłam od siebie ostateczną decyzję...
     Problem był spory...Córcia była niesamowitym alergikiem...Testy wykluczały możliwość posiadania jakiegokolwiek sierciucha...Pies w domu był już wystarczającym wyzwaniem...
     - Młoda do łazienki i porządnie się umyć !! - zaczęłam przejmować kontrolę nad sytuacją... - Młody zamyka psa w pokoiku !!
Przystąpiłam do oględzin nowego lokatora...
Orzesz...(ko)...
Niewiele było do oglądania...
     Chudzina to była niemiłosierna...Brudna jak nieboskie stworzenie...Leżało "toto" na moich kolanach niczym garść kłaków...
     - Chory ?? - dopytywał Pan N.
     - Na chorego nie wygląda, ale odrobina mydła i mleka by się przydała... - podsumowałam oględziny...
     Kotek bezwolnie dał się wykąpać, chociaż zachwycony tym faktem nie był...Widok miski z mlekiem nie wyzwolił w nim żadnych emocji...
     Po godzinie kociego obrządku czas było na eksperyment z "rezydentem"...
     - Wypuśćcie psa...- poprosiłam Dzieci...
     Czaruś wypadł z pokoiku jak wystrzelony z procy...Na progu jakby chwilkę się zatrzymał...Powąchał...Pobiegł do kuchni sprawdzić miski...Warknął z obrzydzeniem na widok mleka w swojej misce...Podbiegł do moich kolan i z wielkim zainteresowaniem obwąchał kotka...Całkiem pacyfistycznie...
Kot owym obwąchiwaniem zachwycony nie był, ale znosił je dzielnie...
     - Wojny nie będzie...- oświadczył Pan N. przyglądając się zwierzakom...
Uffff...
     Kotek ogrzawszy się nieco na moich kolanach ruszył na rekonesans...
Zwiedził wszystkie kąty naszego "M"...Oczywiście w asyście psa i Córci...W końcu rozejrzał się leniwie i poczłapał do psiego koszyka...
Ułożył się w "rogalika" i zasnął snem sprawiedliwego...
     Kiedy leżeliśmy już w łóżku oglądając jakiś film, do naszych uszy dotarł dziwny odgłos....
Szurrr....Szurrr...Szurrr...
Nijak nam to do fabuły nie pasowało...
Pan N. zaświecił nocną lampkę i zamarł...
     - Popatrz... - wyszeptał...
Uniosłam głowę i zamarłam jak Ślubny...
     Cezary drepcząc tyłem ciągnął z kuchni miskę w mlekiem...Nasz ledwie odrośnięty od ziemi szczeniak łapał miskę zębami i przesuwał ją po kilka centymetrów, przysiadając co chwilkę ze zmęczenia...To był niesamowity obrazek...
Film przestał nas interesować...
     Pies był tak pochłonięty swoją pracą, że wcale nie zwracał na nas uwagi...
     - Gdzie on lezie z tą michą ?? - zapytał Pan N. szepcząc...
     - Chyba do kota...- próbowałam się domyśleć...
     - Wywali się na wykładzinie... - powątpiewał Pan N.
     - Zobaczymy jaki ma plan...- szeptałam...
     Cezary pracował nieprzerwanie...Pokonał kuchnię i delikatnie umieścił miskę na wykładzinie w pokoju...Kiedy mleko niebezpiecznie zaczynało chlupotać przysiadał przy misce i czekał aż ciecz się się uspokoi...
Po godzinie psia miska z kocim mlekiem (Cezary nawet jako szczeniak mleka nie pił) stanęła przy koszyku...Tuż przy kocim pyszczku...
Spojrzeliśmy na Cezarego z prawdziwym podziwem...
To był czyn Herosa...
Ale wówczas Czaruś zrobił rzecz jeszcze bardziej niebywałą... 
     Kiedy zapach mleka obudził kotka, Czaruś stanął nad miską, wysunął swój różowiutki jęzorek i zaczął chłeptać mleko "po kociemu"...
     Chlippp...Chlippp...I spoglądał na kociaka...
     - Uczy go...- wyszeptał Pan N.
     - Aha...- poświadczyłam...
     Kociak głupi nie był...Po drugim pokazie załapał o co chodzi w tym mlecznym interesie...
     Najpierw bardzo nieśmiało wysunął jęzorka i zanurzył go w mleku, a później...Echhh...Cudny to był widok...
     Kociak z lubością ogromną chłeptał mleczko nawet nie podnosząc się z legowiska, a pies położył się przy koszyczku, jakby pilnował, czy żadna kropla się nie zmarnuje...
     Rano w psim koszyku spali wtuleni pies i kot, a obok stała pusta miseczka...

środa, 9 stycznia 2013

Niebieska tajemnica...;o)

     W głowie jeszcze trzeszczy, w kościach lekko łupie, ale paluchy pchają się na klawiaturę...Nie godzi się pozostawić paluchy samym sobie...Musowo wspomóc je trzeba resztą chuderlawego ciałka, że o skołatanym mózgu nie wspomnę...
Musowo...
Bo dzisiaj zamierzam Wam zdradzić tajemnicę...
Bardzo ważną tajemnicę...
Tajemnicę, że tak powiem, z tajemnic najbardziej tajemniczą...

     Dawno, dawno temu...Za lasami...Za górami...Za potężną wodą, która od wieków toczy swe otchłanie...W odległym Kraju, mieszkały sobie maleńkie stworki, które u wszystkich wywoływały ogromną życzliwość...
Ich niebieskie gębusie i pocieszne czapeczki stały się znakiem rozpoznawalnym na całym Świecie...
Wśród miejscowej Ludności nosiły one miano Smurfów...
     Każdy kto chociaż raz widział ich przygody wie, że Smurfy lekkiego życia nie mają...Mimo życzliwości i radości, wciąż muszą walczyć o byt z pewnym nawiedzonym czarodziejem i wrednym kotem, że o innych kataklizmach nie wspomnę...
Męczy to Smurfy okrutnie...
     Pewnego dnia, Papa Smurf zwołał zgromadzenie całej wioski i w krótkich słowach przedstawił niewesołą sytuację...
     - Smurfy moje kochane, jest nas coraz więcej. Wioska robi się bardzo ciasna, a rozbudować jej nie możemy przez Gargamela. Klakier podchodzi coraz bliżej...Jesteśmy zagrożeni !! Czas zacząć działać !! Zajrzałem do magicznej Księgi i znalazłem jedyne rozwiązanie...Ojciec Czas i Matka Natura się ze mną zgadzają...
     Przez tłum Smurfów przeszedł szmer trwogi i rozpaczy...
     Papa Smurf uniósł niebieską łapkę i uciszył zgromadzenie...
     - Musimy wybudować nową wioskę...- i Papa Smurf smutno pokiwał głową... - czas przygotować nowy dom !!
Niebieskie stworki z wrażenia zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie...
     - Żeby uniknąć zagrożenia, nasza nowa wioska nie będzie miała muchomorkowych kropek, nie będzie w niczym przypominała naszych domków...Ale będzie bezpieczna...Bezpieczna, bo wybudujemy ją najdalej od Zaczarowanego Lasu, jak tylko można...
W odległej Krainie...
     Wśród Smurfów zapanowało milczenie...
     Co prawda Ważniak chciał rzucić jakąś pouczającą sentencję, ale "pacnięty" przez Osiłka wylądował w zaroślach...
     Maruda pokiwał smętnie głową...
     - Nie uda się...Na pewno się nie uda...
     Smurfetka wycierała ukradkiem łzawiące oczęta...
     - Ekspedycja ruszy niezwłocznie... - zakończył swoje wystąpienie Papa Smurf ...
     I Brygada Budowniczych zniknęła z Wioski o świcie, a gdzie przepadła wiedział tylko Papa Smurf...
Nie było Ich kilka lat...
A potem pojawili się tak nagle jak zniknęli...Po prostu pewnego poranka wyszli ze swoich chatek...

     Gdzie ta tajemnica ?? - zapytacie...
Hmmm...
Jeśli mi dacie solenne słowo, że nikomu tego sekretu nie zdradzicie...
Nigdy nikomu...
Nawet na mękach okrutnych...
??


To właśnie tutaj Smurfy znalazły swój azyl...;o)
Tylko pamiętajcie !! Daliście słowo...:o)

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Doniesienia z frontu...

     Podobno przychodzi powoli...Najpierw "szturcha" i "łamie" kości...Potem przystępuje do kolejnych ataków...A jeśli nie obronimy się w porę, powala nas prawie "zimnym trupem"...
Podobno...
     Kiedy w piąteczek radowałam się rozpoczynającym weekendem nawet mi do głowy nie przyszło, co szykuje mi Przeznaczenie...
     Po powrocie do domeczku zjedliśmy spóźniony obiad i ...
I tyle...
To było jak ostatni posiłek skazańca...
W ciągu trzydziestu minut z Człek zamieniłam się w zombi...
Grypa mnie znokautowała...
Dwie doby bez życia...
To się nazywa "przygoda"...
     Dzisiaj udało mi się siąść na chwilkę...
     Staram się nie kichać na monitor, i nie parskam kaszlem na klawiaturkę, ale zapobiegawczo po przeczytaniu idźcie umyć ręce...;o)

piątek, 4 stycznia 2013

Takie sobie noworoczne przemyślenia...

     Emocje lekko stygną...Myśli powoli się porządkują...I nie ma co...Czas na wnioski...
     To, że jesteśmy ulubieńcami Opatrzności to fakt, ale że Przygoda ukochała nas bardzo, ukryć się nie da...
     Wspominki noworocznej podróży spowodowały, że zaczęliśmy przypominać sobie wszystkie "niewyjaśnione" okoliczności...
Wydarzenia, które przytrafiają się codziennie, ale tylko w naszym przypadku kończą się spektakularnie...
     Było więc i spotkanie z "wężem" na górskim stoku osnutym wieczornymi mgłami, i przeskakiwanie przez przepaść w wydaniu naszych małoletnich wówczas Dzieciaków, i rzucanie Dzieciakami nad urwiskiem, i...Hmmm...Sporo mamy na sumieniu...
     - Może dlatego nasze Dzieciaki jakoś sobie dają radę w tym zwariowanym życiu... - rzucił Pan N.
     - Hahahaha... - roześmiałam się w głos... - masz rację, co może Je zaskoczyć przy takich Rodzicach ?? - odpowiedziałam...
     - Trzeba pomyśleć o jakimś spektakularnym uświetnieniu tegorocznego Sylwka... - "zły" już chichotał na moim ramieniu...
     - Jakieś sugestie ?? - dociekał Pan N.
     - Połów dorszy !! Na Bałtyku w grudniu możemy trafić nawet dziesięciostopniowy sztorm... - rzuciłam propozycję... - dla utrudnienia możemy wynająć najmniejszy kuter, taką łupinkę... - precyzowałam...
     Śmiech Pana N. odbił się echem w naszym "fokarium" (znaczy się, w sypialni)...
     - To ma szanse przebić Sylwka na Kubalonce... - poświadczył Ślubny...
     - Ale szlaban na opiekę nad potencjalnymi Wnukami szykuje się nam dożywotnio... - dodałam smutno...
     - Może Młodym przejdzie... - pocieszał mnie Pan N.
     - W życiu !! Zostawiłbyś nasze Dzieci takim wariatom ?? - zapytałam...
     - Nie ma mowy... - poświadczył Pan N.
     - A widzisz...- dodałam...
     Kiedy o naszych planach opowiedziałam Dagusi, ten Wulkan nieziemskich pomysłów (jak to swój do swego ciągnie), zgłosił tylko jedną poprawkę...
Na ów dorszowy połów mamy ruszyć kajakiem...
Kuter wydawał się jej rozwiązaniem mało ekstremalnym...Nawet kuter nikłych rozmiarów...
Przy okazji zarezerwowała sobie jedną rybkę...
     - Rzadko mi się trafia okazja zjeść świeżutką rybkę, to tej nie mam zamiaru zmarnować...- argumentowała... - a jak się sprężycie to nawet tym kajakiem możecie do mnie dopłynąć...
Echhh... 
     Nie miałam pojęcia, że z Dagusi takie "interesowne" Stworzenie, ale Jej wiara w nasze możliwości dodała mi otuchy...
     Jedno jest pewne...
     W ramach noworocznej pokuty siedzimy w domu przynajmniej do soboty...

     Chwała Opatrzności, że dzisiaj już piąteczek...;o)

czwartek, 3 stycznia 2013

Powrót do domu, czyli jak góry pokazały swoją moc...

     Kiedy opuszczaliśmy rozbrzmiewającą góralskimi przyśpiewkami Kolibę, wiedzieliśmy, że ten Sylwester był wyjątkowy, i że zapamiętamy go na długo...
     Dzieciaki umościły sobie gniazdko na tylnej kanapie "Naguska" wyciągając z plecaków kolorowe jasieczki...
     Pan N. ustawił namiary na GPS-ie...
     - Jedziemy na autostradę, będzie szybciej... - zakomunikował...
Nikt nie miał nic przeciw wcześniejszemu leżakowaniu...
     Kiedy zbliżaliśmy się do pierwszego skrzyżowania z GPS-a padła komenda...
     - W lewo...
Pan N. wykonał manewr...
     Droga była nieźle oświetlona jak na górskie warunki...Na poboczach zalegał śnieg...Ale nawierzchnia była przyzwoicie czarna...
I nagle "Nagusek" zatańczył...
Twarz Pana N. stężała pełną koncentracją...Płynnie wykonywał manewry usiłując wyprowadzić nas z poślizgu...
Uffff....
     - Orzesz...(ko)...- wyrwało się Mężowi...
     - Dobrze było... - rzucił Syn z tylnej kanapy...
     Odetchnąwszy głęboko Pan N. wrzucił jedynkę i ruszył...Prędkościomierz wskazywał 10km/h...
Po kilkuset metrach wyrwało mi się...
     - Ta droga jakaś dziwna jest...
     - Jak to w górach... - uspokajał mnie Ślubny...
GPS nie miał wątpliwości...
     Za następnym zakrętem droga z nagła się zwęziła i "Nagusek" zaczął tańczyć w zmrożonych muldach...Pan N. skupiony niemiłosiernie usiłował odpowiadać ruchami kierownicy na nieprzewidywalne ruchy autka...Opony jęczały usiłując złapać przyczepność...W idealnej ciszy słychać było bryły lodu ocierające się o podwozie...
Ściana lasu po lewej stronie...
Przepaść po prawej...
     Wyobraźnia podsuwała mi makabryczne obrazki koziołkującego w nią "Naguska"...
Pan N. walczył niestrudzenie...
Ja naciskałam wyimaginowane pedały i zaciskałam dłonie na nieistniejącej kierownicy...
Siłą woli usiłowałam zobaczyć kawałek czarnego, życzliwego asfaltu...
     - Co tak miga ??...-zapytał w pewnej chwili Pan N. spoglądając w mrok...
     - Policja... - odpowiedziałam i poczułam ulgę...
     - Hahahaha... - odpowiedziało mi zgodnie moje Stadko...
     - Policja ?? Tutaj ?? - zapytał z niedowierzaniem Pan N.
     Po kilku metrach, zza drzew wyłonił się, stojący na poboczu radiowóz...
Wyłączone światła...Pozamykane drzwi...Cisza...
     - Chyba Chłopaki odsypiają... - stwierdził Pan N.
     - A co mają robić przed czwartą rano... - odpowiedziałam, bo sam fakt ujrzenia w tej głuszy oznak cywilizacji napawał mnie optymizmem...
Minęliśmy radiowóz i ruszyliśmy dalej...
     Po kolejnym kilometrze, przejechanym z prędkością 5km/h byłam psychicznie wyprana...
Pan N. walczył o każdy metr przejechany bezpiecznie...
Kiedy spojrzałam na wyświetlacz GPS-a poczułam suchość w gardle...
Ta droga mogła ciągnąć się kilometrami...
     - Mamy trochę miejsca...Zawracajmy... - poprosiłam...
     - Powrót nie będzie łatwiejszy...- analizował drogę Pan N.
     - Ale wiemy co za nami...Co przed nami nie wiemy... - włączył się w rozmowę Syn...
Synowa milczała...
     - No to próbujemy...
     Mijany radiowóz już nie wywołał we mnie otuchy...Gdyby nie jego widok pewnie zawrócilibyśmy właśnie w tym miejscu...
Ale dał nam nadzieję, że to uczęszczana droga...Hmmm...
     - Jest tam ktoś w środku ?? - zapytał Pan N.
     - Porozkładali fotele i śpią... - zapuścił "żurawia" do wnętrza radiowozu Syn...
Echhh...
     Przed nami był jeszcze kilometr "drogi przez mękę"...Tym razem zjeżdżaliśmy powoli z niewielkiego wzgórka...
     Pan N. ciągle walczył z samochodem...Ciągle słychać było szum ślizgających się opon i przerażający dźwięk dobijającego do podwozia lodu...Tym razem "malownicza" przepaść była po lewej stronie...Ściana czarnego lasu wydawała się z nas drwić...
Trzy kilometry jechaliśmy prawie godzinę...
     Kiedy dojechaliśmy do sławetnej krzyżówki logika podpowiedziała nam wybór najszerszej i najbardziej oświetlonej trasy...
     - No to jedziemy... - próbował rozładować napięcie Pan N.
Przejechaliśmy może kilometr...
     "Nagusek" dzielnie wspinający się pod górkę nagle zaczął z niej spadać...Pan N. jechał do przodu, a autko do tyłu...
Stanęliśmy, zablokowani hamulcami...
     - Spójrz... - wskazałam Panu N. wyświetlacz GPS-a... - to cholerstwo ciągnie nas na tamto zbocze...
     W rogu wyświetlacza pojawił się kawałeczek opuszczonej właśnie przez nas drogi...
     - Orzesz...(ko)... - podsumował naszą sytuację Pan N.
Zjazd tyłem ze stromego podjazdu wydawał się karkołomny...
     - Mamy szanse zawrócić... - stwierdził Syn lustrując sytuację przez tylną szybę...
     - W lewo ?? - precyzował Pan N. 
     - W lewo...Mamy podjazd i kawałek pola... - opisywał Syn...
     - Pole jest dobre... - stwierdził Pan N. i przygotował samochód do manewru...
     Samochód puszczony z hamulca z nagła podskoczył na jakiejś muldzie i siłą poślizgu przyjął pozycję dokładnie przeciwną do zamierzonej...
Pan N. w ułamku sekundy ponownie nas przyblokował...
     - Jeszcze dasz radę... - Syn lustrował naszą pozycję...
Poczułam ból wbijających mi się w dłoń paznokci...
     Pan N. poprawił się na siedzeniu i w jednym momencie puścił hamulce kręcąc kierownicą...
Chciał wykorzystać poślizg...
Odruchowo spojrzałam w tył...
Samochód zatańczył prawo-lewo i odbijając się od kolejnej muldy wskoczył na podjazd...Nie wjechał...Po prostu wskoczył...
     - No to teraz pozostało tylko jakoś się z tej górki stoczyć...
     Wbiłam wzrok w nawierzchnię drogi usiłując wypatrzeć jakiś w miarę bezpieczny trakt...
Wszędzie widziałam tylko magiczne odbicia kolorowych lampionów z sąsiadujących z drogą posesji...Szklanka...
Zjeżdżaliśmy metr po metrze...
Od poślizgu do poślizgu...
"Nagusek" tańczył niczym baletnica...
     - Ci też chyba chcą do domu... - stwierdził Pan N. w pewnej chwili...
     Na skrzyżowaniu stał samochód, a jego pasażerowie uważnie się nam przyglądali...
     Kiedy zjechaliśmy jakieś dwieście metrów, w tylnej szybie zobaczyliśmy Ich walkę z Matką Naturą...
Tańczyli jak i my...
     - Wracamy na Kubalonkę i ruszamy przez Wisłę... - podjął decyzję Pan N.
     - Teraz to już chyba nie mamy wyjścia...Mam nadzieję, że te wrota prezydenckiej posesji nie są na noc zamykane... - wiedziałam, że to nie będzie "bułka z masłem", ale stan tamtej drogi wydawał nam się o niebo lepszy...
     "Pan Prezydent" był łaskawy...Nie dość, że bramki były otwarte to jeszcze uwieczniono nas na fotce...Echhh...
      W samochodzie panowała w dalszym ciągu idealna cisza...Powoli docierało do mnie delikatne szemranie radyjka...
Jeszcze jeden zakręt i będzie można lekko odetchnąć...
      Z dala połyskiwały światełka trasy narciarskiej kiedy wreszcie poczułam równomierną pracę kół "Naguska"...
Powoli odzyskiwałam równowagę...
Mózg pozwolił na rozprostowanie zaciśniętych pięści...Zelżał ból w dłoniach spowodowany wbitymi paznokciami...Mięśnie nóg zdrętwiałe od naciskania wyimaginowanych pedałów zaczęły dygotać...Prawą stopę wykręcił potworny skurcz...
Marzyłam o papierosie...
     - Nigdy więcej... - wyszeptałam...
     - Zrobiła nas bez mydła... - potwierdził Pan N. spoglądając na wyświetlacz GPS-a, a Jego stężała od napięcia twarz z wolna nabierała rumieńców...
     Syn i Synowa siedzieli na tylnej kanapie milczący...Nie spali, chociaż pora była ku temu idealna...Może trzymali się za ręce...Może patrzyli na siebie...Nie wiem...Nie miała odwagi spojrzeć...
Dygotałam coraz bardziej...
     "Reakcja na stres"...- pomyślałam...
     Kolorowo migające światełka mijanych posesji działały niczym balsam...
     Nie komentowaliśmy niczego głośno...Każde z nas miało przeświadczenie, że niczego mówić nie trzeba...
Przetrwaliśmy, a to było najważniejsze...
Jak ?? 
Tego to chyba najstarsi Górale nie wiedzą...
To był rzeczywiście wyjątkowy Sylwester...
 
P.S. Po drodze minęliśmy dwie stłuczki, karambol i jedno autko, które właśnie zaparkowało na drzewie...
Kiedy zaparkowaliśmy "Naguska" pod blokiem wiedzieliśmy jedno...
Opatrzność na prawdę nas lubi...;o)