Jak na genetycznego zmarzlucha przystało, powinnam teraz zawyć niczym ranna wilczyca, albo otumaniona cholesterolem niedźwiedzica, ale sobie odpuszczę...
Musi być niech będzie...
Lepsza taka niż "ciaprucha", "ciapruchy" nie znoszę jeszcze bardziej niż zimna...
W sumie ładna zima ma wiele uroku...
Śnieg (poza procesem odśnieżania), mrozik (poza skrobaniem samochodowych szyb), łyżewki (leżą koło kaloryfera, żeby nie zmarzły),
nartki...
Echhh...
Normalnie się za chwilę popłaczę...
Nie będzie ani łyżewek...ani narteczek...z atrakcji pozostaje skrobaczka do szyb i łopata do śniegu...
Do bani taka zima...
Kiedyś to inaczej bywało...
Jako nastolatka jeździłam namiętnie na łyżewkach i nartkach...szczególnie biegowych.
Tak, tak...biegówki wymyślono przed urodzeniem Justysi Kowalczykowej...
Biegałam, a nawet strzelałam...i to nie głupotami, tylko
z najprawdziwszego KBKS-u...
Ledwie śnieżek przyprószał urokliwie te bardziej wystające z ziemi kawałki, znaczy się górki, a ja zabierałam się za smarowanie nartek...a potem to już tylko był pot i łzy, aż do wiosny...
Na jednym z takich wypadów przyszło nam okrutnie długo czekać na start.
Jakoś tak Organizator puścił zawody od końca i grupy Juniorów nieprzyzwoicie się nudziły...
Najpierw próbowaliśmy zjeżdżać z pobliskiego wzniesienia, ale że nas "zły"
opętał i jeździliśmy w szortach i podkoszulkach (było ledwie -10 na osi) to w trybie pilnym nas Trener spacyfikował...
Uziemieni tak brutalnie odkryliśmy kiosk ze słodyczami i nie oddaliliśmy się od lady dokąd Pani Sprzedawczyni nie oznajmiła mało uprzejmym głosem, że więcej czekoladowych wafelków już nie ma, waniliowe są jeszcze trzy sztuki, a tak w ogóle to Ona teraz idzie Mężowi obiad gotować...
Trener znowu musiał interweniować...
Postanowił nas uwięzić w jedynym w okolicy barze, z zakazem opuszczania owego obiektu bez racjonalnej przyczyny.
Racjonalizm owych potrzeb miał oceniać osobiście, więc było jasnym, że musimy zorganizować jakieś trzęsienie ziemi, pożar, albo przynajmniej gradobicie...
Z minami znudzonych Mopsów zasiedliśmy przy ogromnym stoliku i rozpoczęliśmy "burzę mózgów"...
Kto rzucił hasło ?? Nie mam pojęcia...
Kto zamówił "pierwszą turę" ?? Nijak z niepamięci nie wygarnę...
W każdym razie na stole pojawiły się sporych rozmiarów kubki z herbatą, herbatą z rumem...dodam.
I tak dyskutowaliśmy zawzięcie, herbatka się piła, a rum powoli uderzał do głowy...
Druga kolejka....
Po trzeciej Trener wparował do baru z komunikatem, że startujemy za pół godziny, więc czas przetrzeć narty i przygotować broń...
Dobrze, że się w drzwiach nie obrócił, bo nasz proces wstawania zza tego stołu wyglądał malowniczo...
Wśród chichotów, podknięć i wywrotek dobiliśmy w końcu do miejsca zbiórki. Twarze przybrały poważny wyraz...
Chwila przygotowań...
Lekki amok w głowie...
Start...
To były chyba najkrótsze zawody w których brałam udział...Ledwie wystartowałam już była meta...
Reszty nie pamiętam...
Co prawda żadnych spektakularnych wyników nie osiągnęłam, ale Trener był mną zachwycony...
- Zawsze nieźle strzelałaś, ale dzisiaj to pobiłaś samą siebie 50/50...
"To ja strzelałam ??" - już mi się na jęzor pchało, kiedy nieopatrznie się nachyliłam i oberwałam w potylicę lufą...
Orzesz...(ko)...
Takie to zimy onegdaj bywały...śnieżne...mroźne...i rumem pachnące...
W szkole, blisko mojego domu, corocznie wylewano lodowisko, a "starsi" mieli je dyspozycji od 18 do 21-ej, a teraz...
OdpowiedzUsuńLW
Niektórzy mówią, że zawody były do banie, ale żeby na bani? Nie słyszałam:)))) Oj Gordyjko:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
JanToni...teraz procedury nie pozwalają...przepisy...obwarowania...nic na żywioł...U nas jak Strażacy zrobili ślizgawkę Dzieciakom to afera była na cały powiat...
OdpowiedzUsuńKrzysiaczku...zawody właśnie dlatego były zarąbiste !! i nie na bani tylko na rumie :o)
Wystarczało działanie Komitetu Rodzicielskiego i parę groszy dla woźnego.
OdpowiedzUsuńLW
Ale to było nie po europejsku...;o)
OdpowiedzUsuń