Kilkadziesiąt lat temu, kiedy moje włosy miały kolor gorzkiej
czekolady, a w kolanach tak potwornie nie łupało, nawiedziła nas jedna z
Cioteczek…
- Jadę na Wielkanoc do Rodziców… -
zakomunikowała moim Rodzicom.
- No i…?? – Tata nie załapał
komunikatu.
- Może by Młoda ze mną jechała…?? –
zapytała Cioteczka (dla ścisłości dodam, że Młoda to niby ja).
- Nie ma Ci kto bagaży nieść…?? – Tata
był dosadny.
- No przestań…!! A właściwie pomoc by
się przydała… - wydukała zaczerwieniona Krewna.
Nie czekałam na ostateczną opinię
Rodzicieli…przysiadłam między Ich fotelami, zrobiłam „oczy kota ze Shreka”,
ręce złożyłam jak do modlitwy i zamarłam w pozie błagalnej…
- Ja chętnie te bagaże poniosę… -
wyjęczałam.
- O !! To, że Ty w Bieszczady możesz
nawet na piechotę to my wiemy !! – usłyszałam druzgoczącą opinię Mamy,
druzgoczącą, ale prawdziwą…
Po godzinnych pertraktacjach
wydusiłyśmy z Cioteczką zgodę na wspólny wyjazd…
Dwa dni minęły na energicznych
przygotowaniach…
Mój entuzjazm był nie do zagłuszenia !! Po pierwsze tydzień w
Bieszczadach, po drugie kilkunastogodzinna podróż pociągiem…jeśli jest Raj to
właśnie tak wygląda !!
Ledwie zajęłyśmy miejsca w przedziale
Cioteczka się odezwała…
- Nie mów do mnie „Ciociu”…
- To jak mam mówić…?? – zbaraniałam jak
ta baranica…
- Nie wiem…wszystko jedno…możesz po
imieniu… - odpowiedziała mi trochę zaczerwieniona Cioteczka…
- A dzieciak jak ma do Ciebie mówić…??
– w podróży towarzyszył nam kilkuletni syn Cioteczki…
- On mało co gada… - odpowiedziała mi
Cioteczka…
Strasznie była ze mnie „niekumata” nastolatka…
Przez całą podróż niewiele się
odzywałam, koncentrując się głównie na ulubionym zajęciu…marzeniom…nigdzie nie
marzyło mi się tak wspaniale jak w pociągach…
Końcówkę naszej podróży odbywałyśmy mniej przeze mnie lubianym
PKS-em…
Nie mam pojęcia co robiłam po drodze, w każdym razie stan
„moich” Bieszczad zauważyłam dopiero wysiadając z owego PKS-u…
Prosto ze schodków
autobusu wdepnęłam w ogromniastych rozmiarów zaspę…Pewnie nie było by to
dziwne, gdyby nie fakt, że przyjechałam w półbucikach i lekkim prochowcu…u nas
temperatury już od kilku dni wzbijały się w okolice dwudziestu stopni…
Babcia na nasz widok załamała ręce…
- Całkiem Wam Bozia rozum odjęła…??
- Dziecku się nie dziwię (niby mnie),
ale Ty stara krowo (nie jestem pewna, czy napisać to z dużej litery) !! Już Ci
to miastowe życie w głowie poprzewracało !! - trwał babciny słowotok…
Cioteczka potulnie spuściła głowę…
W nocy zaczęła się zamieć…temperatura
spadła do minus dziesięciu… Uwięziona w domu spoglądałam na moje Bieszczady
przez szybę…były równie odległe jak w mieście…
Po tygodniu przestał padać śnieg…Po
dwóch tygodniach przebił się pierwszy PKS i mogłyśmy wrócić do domu…
Na dojście do autobusu ja dostałam
dziadkowe ciżemki z futerkiem…Cioteczka człapała za nami w półbucikach na
koturnie…Małoletniego Kuzyna otulonego w koc niosła Babcia…
Na pożegnanie Babcia wyszeptała mi do
ucha…
- Niech Cię Bóg ma w opiece, bo na tego
Postrzeleńca nie licz… - i z dezaprobatą spojrzała na swoją Córkę.
I w taką porę
OdpowiedzUsuńbabciny mores?
LW
Dobrze, że Dziadek był łaskawy,
Usuńbo pewnie użył by On "ławy"...;o)
Bidulka... Być w Bieszczadach i przez szybkę je oglądać? Niepojęte...:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie:)
Krzysiaczku !! Toż to jak lizać lody przez szybkę...:o(
Usuń