Mój Tata
był z gatunku „Klituś - Bajtuś”…Nawet nie wiem czy bardziej „Klituś”, czy
bardziej „Bajtuś”.
Jedno
jest pewne, gawędziarzem był przedniej marki i kiedy tylko zasiadał w wolnej
chwili i rozpoczynał te swoje „bajdurki” wokół zaraz robiło się tłoczno, a
młodsze roczniki wpychały mu się na kolana i wsłuchiwały się w każde słowo z
„rozdziawionymi paszczami”…
Jego
wyobraźnia miała niezmierzone obszary…
Niestety, przypadłość owa miała również przeniesienie w życie codzienne…
Tata
uwielbiał obiecywać…
Obiecywał wspólne „wypady w nieznane”, wspólne
„kajakowanie” po mazurskich kanałach, wspólne wędrówki po zielonych wzgórzach
nad Soliną…obiecywał doprawdy sporo, tyle, że z natury był domatorem -
kanapowcem…
Jako
dzieciak wsłuchiwałam się w owe obietnice z ogromnym entuzjazmem i radością, z
wiekiem „górę” wziął sceptycyzm i powątpiewanie…
Pewnie
tak umierają dziecięce marzenia…
Nie
twierdzę bynajmniej, że żadnych podróży w towarzystwie Rodziciela nie odbyłam…a
jedną pamiętam z detalami…
Miałam wówczas dwanaście, może trzynaście lat…Wakacje, jak każde w tym wieku
były piękne i słoneczne…
Czas letniej laby mieliśmy spędzać u Rodziny w
Bieszczadach…
Zaczęło się właściwie mało przyjemnie, bo pociąg, którym mieliśmy odbyć podróż
po kilku minutach „władował” się na „towarówkę”…
Ofiar
śmiertelnych nie było…kilkanaście rozbitych głów, porę złamanych kończyn…my
właściwie wyszliśmy bez szwanku.
Do
Rodzinki dotarliśmy w terminie, z kilkugodzinnym poślizgiem…
Tata
chyba bardzo się przejął, że owa podróż wywoła u mnie jakąś dozgonną traumę, bo
nie dość, że ciągle wypytywał mnie o samopoczucie (Mama przeżywała wypadek w
„całokształcie”) to jeszcze po dwóch dniach obwieścił z zaskoczenia:
- Może pójdziemy zwiedzić „kazamaty”…??
Tak się
składało, że u owej Rodzinki byliśmy po raz pierwszy (przynajmniej ja), więc
okolicy nie znałam wcale, a że ciekawskie ze mnie stworzenie, więc hasło
„kazamaty” podziałało jak zaklęcie…
W
ekspresowym tempie pakowałam swój podręczny plecaczek…
- Idziesz…?? – usłyszałam po kilku minutach głos Taty.
- Minutkę !! Parę drobiazgów muszę wrzucić… - rzuciłam w stronę ganku
rozglądając się po pokoju…
Ukrywać nie będę, natychmiastowe działanie Ojca
wytrąciło mnie lekko z równowagi, bo takie „akcje” nie były raczej w Jego
naturze…
Po kwadransie maszerowaliśmy przez bukowy las podziwiając niesamowite
bieszczadzkie pejzaże…
„Kazamaty” przedstawiały się mało atrakcyjnie…Zarośnięte chwastami, zrujnowane
wejście, stalowa brama zabezpieczona zerwaną już dawno kłódką…
- Wiesz, że korytarze mają prawie trzydzieści kilometrów długości i podobno
sięgają aż poza granicę…?? – zapytał Tata widząc moje rozczarowanie…
- Byłeś w nich…?? – wiedza Taty mnie zaskoczyła.
- Dawno temu…z Wujkiem…chcesz zajrzeć ?? – i nie czekając na odpowiedź Tata
ruszył do wejścia.
W życiu
bym takiej okazji nie odpuściła !!
Po przekroczeniu bramy otoczyła nas ciemność…Tata włączył niesioną w kieszeni
latarkę…
- Widzisz jak się przygotowałem !! Ty się grzebałaś z jakimiś duperelami a o
latarce nie pomyślałaś !! – satysfakcja aż się echem odbiła…
Mrok
ukrył mój uśmiech…
- Nie marudź Tato !! – rzuciłam w ciemność…
Wąski korytarz prowadził nas lekko w dół…Wokół panował duszny zapach
stęchlizny…Nasze kroki potęgowało echo…Tata prowadził naszą eskapadę w równym
tempie wybierając korytarze na rozwidleniach według zasady „chybił – trafił”…
Po
godzinie ślady bytności ludzkiej stawały się coraz mniej widoczne…Po dwóch
godzinach dotarliśmy do usypiska barykadującego dalszą trasę…
- No to koniec wycieczki proszę Pani… - rzucił Tata lekko zziajanym głosem i
przysiadł na usypisku…
- Niesamowita budowla…i pomyśleć, że mamy nad głową kilkanaście metrów ziemi… -
przysiadłam obok Ojca.
- Szkoda, że nie zabrałem nic do picia…- wyjęczał Rodziciel.
Sięgnęłam
do plecaczka…
- Masz „duperele”… - i wyciągnęłam litrową butelkę wody.
Piliśmy
łapczywie…kurz unoszący się w powietrzu dawał się nam we znaki…
- Czas wracać…obiad niedługo…- Tata „wzmocniony” wodą odzyskał energię.
Przez jakiś czas szliśmy tylko naszymi śladami…Latarka zaczęła dawać coraz
mniejsze światło…Kiedy doszliśmy do pierwszej krzyżówki Tata nagle przystanął…
- Te korytarze wszystkie jednakie…nie kojarzysz skąd żeśmy szli…?? – echo
zadrgało niepewnością.
- W prawo… - odpowiedziałam pewnie.
- Skąd wiesz…?? – Tata nie dowierzał kobiecej intuicji.
- Wróżką nie jestem…strzałki kredą porobiłam… - moja następna „duperela” też
się przydała.
Po
godzinie latarka, a właściwie jej baterie zmarły śmiercią tragiczną w
bieszczadzkich „kazamatach”…
- No to teraz nawet znaków nie znajdziemy…chyba, że przy zapałkach – Tata
zaczął szukać w kieszeniach… - dobrze, że palę…
Sięgnęłam
do kieszeni plecaczka…
- Nie panikuj…mamy latarki…nawet zapasowe baterie mamy…
- A czegoś „na ząb” nie masz czasem ?? – Tata z zaciekawieniem zaczął zerkać do
plecaczka.
- Na ból zęba czy do zjedzenia chcesz ?? – droczyłam się ze śmiechem.
- No nie mów, że nawet apteczkę masz… - Rodziciel wyrwał mi z rąk plecaczek.
- Pewnie, że mam…i kanapki z serem…i czekoladę…kompas…takie tam duperele… - ze
śmiechu aż się popłakałam.
Powrotna droga była dużo bardziej męcząca...dreptaliśmy "pod górę",
kurz wypełniał usta i nozdrza, piekły oczy, żołądki "skuszone"
kanapkami domagały się obiadu, a w butelce mieliśmy już tylko symboliczne "po
łyczku"...na "czarną godzinę"...
- No to tego już mi Matka nie daruje... - żałosnym głosem wyjęczał Tata, kiedy
następna "krzyżówka" okazała się nie być tą "ostatnią"...
- Zawsze możesz powiedzieć, że zabłądziłam i poszedłeś mnie szukać... -
podpowiadałam możliwości.
- Nie kuś !!...Chcesz mieć szlaban do osiemnastki ?? - i mimo zmęczenia
roześmialiśmy się w głos.
- Hej !! Hej !!To Wy !! - usłyszeliśmy echem niesione wołanie
- My !!! - odkrzyknęliśmy wspólnie z Tatą.
- Niech Was...- i echo jakoś niewyraźnie przekazało przesłanie.
Na końcu
korytarza zabłyszczało światełko latarki...
- Cali jesteście...?? - upewniał się Głos.
- Cali...już wychodzimy...- odkrzyknął Tata.
- Ja Wam zrobię "już"...- wymamrotało echo...
Po kilku
minutach ujrzeliśmy Wujka, który na nasz widok stanął jak wryty...
- Matko jedyna...- wydukał Biedaczek i zamilkł (podobno wyglądaliśmy jak
upiory).
W trójkę szło się znacznie raźniej, szczególnie, że Wujek dokładnie wiedział
gdzie skręcić, żeby było szybciej...
Za bramą
czekały na nas wspaniałe promienie Słońca i ...pospiesznie przez Wujka zwołana
ekspedycja ratunkowa...
- A cóż to za panika...?? - wydukał zawstydzony Ojciec.
- Panika...?? - Wujek wyglądał na wkurzonego - dziewięć godzin Was nie było !!
Cud, że Kobiety jeszcze Milicji nie ściągnęły !!
Tata
spojrzał z niedowierzaniem na zegarek...
- Stanął bydlak...- wyjęczał.
Mama nie
odzywała się do Nas przez trzy dni...
Gordyjka rozważna i romantyczna:) No ktoś musiał być...:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie:)
Rewelacja! :-) Niezły patent na zatrzymywanie czasu ;-)
OdpowiedzUsuńnotaria
Krzysiaczku mój pierwiastek romantyzmu można zmieścić na czubeczku szpileczki...;o)
OdpowiedzUsuńNoti...polecam ;o) chociaż ja już dojrzałam bardziej...nie noszę wcale czasomierza...;o)
Pięknie matka zawału mogła dostać, ech
OdpowiedzUsuńA ja nie miałem żadnej wycieczki z rodzicami,
OdpowiedzUsuńale za to wiele jeździłem na... zawody.
Pozdrawiam
LW
Jadwiniu...pewne rzeczy zauważa się dopiero po zmianie perspektywy...;o)
OdpowiedzUsuńJanToni...zawody to całkiem inna działka...;o)