Już wiem, czym zajęty jest Bóg, kiedy na Świecie dzieje się źle...
Bóg opiekuje się "Waryjatami"...
Jestem "Waryjatem" to wiem...
A że do życiowego towarzystwa mam drugiego "Waryjata", to ma Bozia co robić...
Kiedy tylko kręgosłupy przestały nas boleć od kilkugodzinnej jazdy w tą i z powrotem (znaczy się ze Stolicy), główki zaczęły kombinować, jak przetworzyć posiadaną po spotkaniu z Blogerami energię...No jak ??
Pojechać na Wrzosowisko !!
No to pojechaliśmy...
Niech nawet pogoda będzie w opozycji, niech kręgosłupy łupią...Obudzony w Wawce "szwędak" już nam nie da odpocząć, aż do jesieni...
Rozpoczęliśmy wrzosowiskowe bytowanie od czynności obowiązkowych, czyli od wysłuchania wszystkich żali Filipa i jego przyjaciół...Mało sobie biedak łapek nie połamał jak gnał na nasz widok z donośnym ujadaniem...Nawet wyprzedził Sabę, która ma dwa razy dłuższe nogi...Myszowaty też gnał. ale nie ośmielił się biec przez naszą działkę, więc stracił trochę dystansu do czołówki...
Szelest woreczka psiaki powitały z entuzjazmem, a potem wprawiły mnie w totalne zadziwienie...Stałam jak gapa, z rozdziawionym dziobem...
Psiaki grzecznie stanęły, każdy przy swojej kupce kości i pałaszowały bezkonfliktowo...Tego to na Wrzosowisku jeszcze nie było !!
Psia stołówka. |
Soczek z tych niedocenianych jagódek bardzo się w tym roku przydał, ale z jednego krzaczka zbiór był skromny, więc trzeba o rozszerzenie plantacji zadbać...
No to jazda !!
A że detalistami nigdy żeśmy nie byli, więc w szpaler poszło trzydzieści rozsad...
Krzaczorki dumnie stanęły w rzędzie, a nas duma rozpierała, że kolejny punkt wrzosowiskowej działalności możemy odhaczyć...
Pora na herbatkę...
Siedliśmy z kubeczkami na naszej ławeczce...Ptaszęta nieśmiało podśpiewywały...Ziemia pachniała wiosną...
Takie chwile warte są wszystkiego...
Ale jeśli miałby to być koniec naszej pracy, to pewnie sami uznalibyśmy się za leni...
Na ławeczce powstawał plan...Plan tak śmiały, że w pewnej chwili poczułam autentyczny strach...
W dwójkę ??
No cóż...
Szaleństwo ma swoje prawa...
Pan N. skrupulatnie wyłożył mi teorię, a ja z każdym zdaniem dostawałam większego amoku...
"Tu przywiążemy sznurek, i tu przywiążemy sznurek...Ty to pociągniesz...A ja będę podcinał"...
Jasne jak słoneczko...
Tyle, że plan musiał zostać skorygowany już na samym początku, bo drzewo które zostało wytypowane do "przywiązania" samo ledwie trzymało się ziemi...
No to niech będzie wiązanie na raz...
Co zamierzaliśmy zrobić ??
Zamierzaliśmy ściąć jedną z największych śliw !!
Źródło naszego zeszłorocznego niepokoju...
Było po niej widać, że kilka razy dostała piorunami, większość konarów była uschnięta, a w środku było gniazdo szerszeni...Biologiczna bomba zegarowa...
No to ruszamy...
Pan N. nacina, a ja wiszę na tych sznurkach jako balast...Kiepski balast, bo w zestawieniu ze swoimi pięćdziesięcioma kilogramami mam czterokrotnie cięższego przeciwnika (tak na oko)...
Już sobie wyobrażałam jak lecę w kosmos, niczym kojot w starciu ze strusiem, jeśli nie uda mi się przeciągnąć dźwigni w tym jednym jedynym momencie...
Ale to był pikuś...
Majstersztyk polegał na tym, że zgodnie z naszymi zachciankami, śliwa miała wylądować na jedynym bezpiecznym terenie, czyli na czterdziestu centymetrach, między pojemnikami na gnojówkę (te dwa plastikowe kosze), a tegorocznym kompostownikiem (ta czarna agrowłóknina)...
Waryjatami trzeba się urodzić...
Pan N. mozolnie nacina pień, ja dyndam w powietrzu, i nagle czuję, jak drzewo się poddaje...Nogi unoszą mi się w powietrzu...W dłonie wbijają się sznurki...Drę się jak opętaniec, bo już wiem, że nijak tego sznurka nie utrzymam...Pan N. nic nie słyszy, bo przecież piłą szleje...
Resztką mózgu jaka mi jeszcze została naciągam sznurki w obu dłoniach, wybijam się w górę i przy pomocy przyciągania ziemskiego ląduję na ziemi...
Czuję jakby drzewo się przechylać...
No to dawaj !! Jeszcze raz !!
Cały czas się drę, żeby się wstrzelić między te warkoty piły...
Poszło !!
No to jeszcze raz...
W tym momencie Pan N. uniósł głowę, ale to nie był dobry moment, bo właśnie dyndałam w powietrzu...
No to rzucił piłę, i gna do swojego Chudzielca, żeby wesprzeć te skromne kilogramy...
Nie zdążył...
Kolejne lądowanie sprawiło, że usłyszałam znajomy dźwięk...
Szuuurrrrr...
I śliwa majestatycznie osunęła się na ziemię...
Wyplątawszy się z tego sznurka, siadłam gdzie stałam...
Trzęsłam się jak galareta...Nawet jęzor mi się trząsł od tych wrzasków...
Z głowy, powoli ustępowała czarna maź...
- Głupsi już nie będziemy...- skwitowałam nasze działania...- Mam nadzieję...- dodałam zapobiegawczo...
- Ty spójrz !! - entuzjastycznie zachęcał mnie Ślubny...
A było na co...
Czy coś takiego może się zdarzyć ??
Idealne trafienie !!
Czterdzieści centymetrów...
Takie coś może się trafić tylko Waryjatom...Albo siostrzenicy Drwala...
Z czułością pomyślałam o Wujku, który był specjalistą od wycinek w Bieszczadach...
Bez Jego wsparcia "z góry" to bym już pewnie Mleczną Drogę zwiedzała...
Niebo czuwa nad takimi Szaleńcami jak my...
No bo skąd niby Pan N. wiedział, w którym momencie podcinać z której strony, i pod jakim kątem ??
A ja skąd wiedziałam kiedy luzować, a kiedy napinać te durne sznurki ??
Tego, to nawet Wujaszek Google nie powie...
Samo opowiadanie o tym zmęczyło mnie tak bardzo, że wybaczcie, ale dokończę opowieść o naszej przygodzie przy kolejnym wpisie...
Znowu zaczęło mnie trząść...;o)
Potwierdzam, Bóg opiekuje się wariatami i ma pełne ręce roboty :-D A przechodząc do meritum, czyli czarnego bzu: u mnie na działce rośnie toto i rozmnaża się samo! Muszę wycinać, bo słońce do ziemi nie dociera. Tak więc chyba przesadziliście z liczebnością, bo jak się rozmnoży, będzie gąszcz ;-) Ale soku nie robiłam, suszyłam, żeby mieć swoje owoce do musli i na kompot zimowy. A wiesz, że białe baldachy bzu można smażyć w cieście naleśnikowym i masz naturalny deserek działkowy?
OdpowiedzUsuńWiedziałam, że Ty Noti, zaraz do meritum przejdziesz...;o)Ze skromności przyjmujemy, że się ukorzeni co druga sadzonka, a że ma to być jednocześnie "parawan" od Sąsiada i przeszkoda dla braci mniejszych, więc niech się rozkrzewia na potęgę...;o)A z jednego krzaczka zrobiłam słój soku i nalewkę, cudne oba...A sok z kwiatów onegdaj dostałam w prezencie od Joasi, więc i w tym kierunku pójdę, a skoro namawiasz na naleśniczki to się przed zrobieniem wzbraniać nie będę...;o)W tym roku mnie czarny bez z takiego kaszlu wyrwał, że chylę przed nim głowę w pokorze, a i Księciunio i Synowa nie odmawiali...;o)
OdpowiedzUsuńMoje wspinanie to jak leżenie w dziecinnym łóżeczku przy tych breweriach...:))
OdpowiedzUsuńDobrze, że nie wystrzeliłaś w kosmos:))
Ale uczucie "po" identyczne z tym "ze szczytu"...;o)
UsuńTo mogła być podróż życia...;o)
Oj widzę, że komitet powitalny w coraz liczniejszym składzie:))
OdpowiedzUsuńA ze śliwą toście poszaleli oj poszaleli. Ja bym się chyba bardziej obawiała przygniecenia przez drzewo niż tego wystrzału w powietrze.
Nie pozwalacie na nudę waszym Aniołom stróżom, zajęte chłopaki muszą być okropnie:)))
Ograniczaliśmy dotychczas ilość żarłoków, ale na taką nędzę serce topnieje, więc mroziliśmy przez zimę mięsne kąski...;o)
UsuńTo była zasada naczyń połączonych, jakbym ja poleciała, to Pan N. by śliwę obejmował...;o)
Czasem słyszymy za uszami jak Im skrzydła trzepoczą...;o)
Pięknieje Wrzosowisko!!!
OdpowiedzUsuńŻeby wypiękniało trzeba najpierw pobałaganić...;o)
UsuńJestem zafascynowana...
OdpowiedzUsuńNaszym szaleństwem ?? ;o)
UsuńJa po prostu Was wielbię, głównie za niezwykle pomysłowe waryjactwa........;o)
OdpowiedzUsuńOdezwała się tak, która jest po części Prowodyrką naszego szaleństwa...;o)
UsuńPozdrawiam serdecznie Waryjatów!
OdpowiedzUsuńWaryjaty też pozdrawiają...;o)
UsuńTo Wasze wrzosowisko jest bardzo urokliwe, ale roboty tam macie....co niemiara! ;)
OdpowiedzUsuńJak na dwóch pracoholików przystało...;o)
Usuń