Ponownie docieramy do Przełęczy Kondrackiej...
Gwar panuję już tutaj ogromny...Wszystkie głazy zostały zasiedlone...Wśród kosodrzewiny porozkładane plecaki...Turyści "kijkowi" tak energicznie wymachują tymi "narzędziami", że trzeba mieć niezły refleks, żeby nie zarobić w głowę...
Przebijamy się przez tłum i ruszamy na Kopę Kondracką...
Wygląda jak mała przyjazna Góreczka...Szlak szeroki...Nawet Tłum zmierzający z kolejki na Kasprowym nie powodują zatorów...
Ale...
Ledwie ruszyłam dotarło mi do świadomości, że mój przyjaciel "kosturek" został w kosodrzewinach pod Giewontem...
Tak bardzo spieszyliśmy się, żeby uciec od tłoku, że całkiem o nim zapomniałam...
Ze wsparcia pozostały mi dwie nogi...
Pogódka jak widać dopisywała...Szło się dobrze...
Aż do momentu kiedy moja "pukawka" oszalała...
Tętno waliło niemiłosiernie, w głowie zaczęło się mroczyć, w piersiach bębniło "tudu..tudu...tudu"...
Orzesz...(ko)...
Tylko nie teraz i nie tak...
Stanęłam na uboczu i próbowałam uregulować puls...
Kilka spokojnych oddechów...Rozluźnienie mięśni...Ulżyło...
Spróbowałam zrobić kilka kroków...
Po paru "eksperymentach" schemat został określony...
Dwadzieścia kroków...Dwadzieścia sekund odpoczynku...
Pan N. przyglądał mi się z zainteresowaniem...
Musiało to wyglądać wyjątkowo malowniczo...
Ale człapałam...
Przez myśl mi przeszło, że zbyt szybko weszłam na Giewont co spowodowało zmiany ciśnienia kiepsko akceptowane przez moją "pukawkę"...
Niedotlenienie dodatkowo zakwaszało kiepsko przygotowane mięsieńki...
Lipa a nie Kopa...
Jeszcze chwila i pokonam rekord w powolnym człapaniu pod Górę...
I kolejne dwadzieścia kroków...
I dwadzieścia sekund odpoczynku...
I znowu...I znowu...
Kiedy dochodziłam do Szczytu miałam łzy w oczach...Byłam wściekła na siebie...
Jeszcze jedna tura...
Dotarłam...
Usiadłam na obrzeżach i sama siebie dyscyplinowałam...
"Przestań się nad sobą użalać lebiego...Góry są po to, żeby je zdobywać i się nimi zachwycać"...
No właśnie...
Zapomniałam się pozachwycać...
Tatry upomniały się o mój hołd...
A co tam żółwie tempo...
- I jaka decyzja ??- zapytał Pan N. o nasze dalsze plany...
- Chyba mi całkiem rozum odjęło, ale idziemy dalej...- zdecydowałam, chociaż wiedziałam, że to wcale nie będzie proste...
Kierunek Małołączniak...
Czy gdybym wiedziała co mnie czeka za kilka godzin mój uśmiech byłby równie radosny ??
Ach, przypomniałaś mi moje początki... Tę udrękę drapania się na Czerwone, Szczyt Gomółki zwany Ciemniakiem i in... 25 lat tak zaczynaliśmy sezon, a teraz już kręgosłup powiedział NO WAY! i co mi pozostało? :)
OdpowiedzUsuńOj tam...zaraz udręka ;o)
UsuńTa ścieżka na taką płaską wygląda;-) Oj, nie strasz, skoro to piszesz, to znaczy, że wszystko dobrze się skończyło :-)
OdpowiedzUsuńnotaria
No fakt...Dżdżownice jeszcze moich zwłok nie rozciągają po okolicznych polach...;o)
UsuńJak jeszcze napiszesz żeście całe Czerwone Wierchy przeszli to się zabiję....:-)))
OdpowiedzUsuńDo tego to ja dopuścić nie mogę...:o)
UsuńA szlak wyglada tak niewinnie i rzeczywiscie cale tlumy na tym szczycie. Wstyd sie przyznac, ale ja ostatni raz chodzilam tak sobie w czasie studiow, a to juz tak daaaawno temu :)
OdpowiedzUsuńSzacun za podjecie wyzwania :)
To musisz nadrobić zaległości...;o)
UsuńA wygląda tak niewinnie, jak lekko przechylony stół:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Górskich Włóczęgów:)
To ściema taka...;o)
Usuń