Dziewięć lat ma się przez ponad 360 dni, więc rozumiecie, że jak dla mojego potencjału było to wiecznością. Nie wszystko oczywiście będę tak drobiazgowo przedstawiać, ale akurat ten rok był ważny.
Jak już wiecie po pierwsze poznałam największą tajemnicę bieszczadzkiego Dziadka, po drugie pożegnałam się na zawsze z Dziadziem Stefanem, który odszedł w słoneczny Dzień Wielkanocny dokładnie tydzień przed moją Pierwszą Komunią, i nigdy już nie wrócił do ukochanej wnusi.
Mając swoje magiczne dziewięć lat sama po raz pierwszy stanęłam na „krawędzi", będąc przez dwa tygodnie w stanie krytycznym, z przyczyn niewyjaśnionych, i mimo usilnych starań medyków nie zdiagnozowanych.
Po dwóch tygodniach w równie tajemniczych okolicznościach obudziłam się do życia z ogromną ochotą na zmalowanie czegoś wielkiego.
W ogóle chorowałam wówczas tyle, że moje pojawienie się w szkole było ogromną sensacją.
Nie mogę oczywiście pominąć faktu, iż był to rok, w którym poznałam swojego Męża nabytego kilka lat później, drogą zaprzysiężenia przed ołtarzem.
Tak, więc na moim młodym sumieniu zalegał uratowany Kasztanek, Dziadek nakryty na swych niecnych praktykach śpiewaczych, Mąż który się pewnie tego w najgorszych koszmarach nie spodziewał, a ponieważ mam Wam nakreślić całokształt swej działalności, więc do jeszcze jednego czynu haniebnego przyznać się muszę...
Nie to, żebym czynu tego dokonała z premedytacją, ale jako zaistniały i wybrany do annału powinien zostać opisany.
Jako dziecię w określonym wieku przeszłam gruntowne przygotowanie do Pierwszej Komunii Świętej. Wbito mnie więc w biała sukienkę (przewidując konsekwencje sukienka była mini i bez falbanek), na głowie zakręcono miliony papilotów, co w efekcie końcowym upodobniło mnie do owieczki w ostatnim stadium wścieklizny, i na tym koniec.
Akurat to był wyczyn bardziej mojej Rodziny niż mój.
Przez chwilę o palmę pierwszeństwa w „wywijaniu" wbił się mój Kuzyn, przybywszy na tą uroczystość w kapciach (bombonków nie było, ale i tak prezentował się pięknie w garniturze i laćkach), ale ja ten dzień odpuściłam całkiem...no może do chwili kiedy spadłam z płotu w tej mojej białej kiecce, ale to doprawdy szczegół...
Wydarzenie o wiele bardziej spektakularne miało miejsce w „Biały Tydzień".
Do Kościoła chodziłam sama, przygarnięta przez Babcię koleżanki, bo Rodzice pracujący wiecznie na zmiany, ani możliwości, ani sił nie mieli, aby mi towarzyszyć.
Maj był tego roku wyjątkowo piękny, słoneczny i ciepły, więc biegaliśmy do tego Kościółka z wielką ochotą, bardziej traktując to jako rozrywkę niż celebrowanie Sakramentu.
Co prawda, Siostra Krystyna, nasza Katechetka, usiłowała opanować ten małoletni żywioł zagrażający wiekowej budowli, niestety bez większego powodzenie.
Jakiś autorytet miał może Ksiądz Proboszcz, Człek wówczas już wiekowy, ale nie wiedzieć czy z racji właśnie tego wieku, czy wrodzonej dobroci, Proboszcz nigdy na nas nie krzyczał, powiem więcej, nasze psoty wywoływały u Niego ogromną radość. Lgnęliśmy, więc do niego strasznie, wisząc całymi stadami u jego sutanny.
Od maleńkości wczesnej ciężko znosiłam zapachy kadzideł i świec, co w niektórych kręgach uznawane jest ponoć za objaw „złego". Nie są to może jakieś reakcje sensacyjne, tracę przytomność i leżę sobie cichutko...
Dokąd jest koło mnie ktoś bliski, pal sześć...wówczas jako się rzekło, byłam sama.
Staliśmy gromadą wielką, bieluśkich niewiniątek, wpatrzeni w Księdza Proboszcza i nagle „ziutttt"...poziom.
Zległam jako ta biała lelija...
Niestety osobiście nie uczestniczyłam w tym co wówczas nastąpiło, bo jako bohaterka owego zdarzenia nijak się docucić nie mogłam.
Oklepywana...tłamszona...szturchana...i nie wiem co jeszcze, w końcu na polecenie Proboszcza zostałam przeniesiona do zakrystii.
Tam miły Staruszek dwoił się i troił, aby ratować niebożątko.
Po naradzie z Babcią mojej koleżanki ostatecznie słusznym wnioskiem było, podanie mi mszalnego wina, celem wywołania szybszego obiegu krwi...
Przy czwartym dzbanuszku otworzyłam oczy...siadłam...uśmiechnęłam się promiennie do stroskanego otoczenia i stanowczo ruszyłam do domu...tzn...taki miałam zamiar.
Sama czynność pionizacji zabrała mi dobrą chwilę, nóg miałam kilka i każda szła w innym kierunku, a ogromne drzwi wyjściowe co chwilkę zmieniały swe położenie, złośliwie chybocząc. Po kilku próbach zaprzyjaźniona Babcia się nade mną ulitowała, schwyciła za rękę i stanowczym krokiem wyprowadziła.
Drogi powrotnej nie jestem w stanie Wam opisać, ale podobno zachowywałam się jak klasyczny pijak...w końcu obróciłam w zakrystii prawie flaszkę mszalnego...
Od owego spektakularnego w skutkach wydarzenia, Ksiądz Proboszcz z premedytacją unikał wszelkich kontaktów osobistych z moimi Rodzicami, przed Babcią uciekał galopem, a na mój widok wykonywał znak krzyża ...
Tak właśnie Ksiądz Proboszcz zapisał się w mojej historii.
To chyba raczej Ty zapisałaś się wiekopomnie w jego historii ;-)
OdpowiedzUsuńnotaria
Przez skromność nie będę podkreślać swych zasług...;)
OdpowiedzUsuń:) Wcześnie zaczęłaś z używkami. Wprawdzie święconymi, ale zawsze...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Bo praktycznym trzeba być...grzech razem z rozgrzeszeniem...;)
OdpowiedzUsuńhaha niezła byłaś :) sam proboszcz Ciebie się bał :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNo coś Ty !! Ja byłam grzeczniusia...!! To Oni mnie winem poili...;)
OdpowiedzUsuńMistrzostwo świata... pisz dziewczyno... czekam na więcej. Szeherezada
OdpowiedzUsuńWitam Twórczynię najpiękniejszych baśni świata...:)
OdpowiedzUsuńTylko, pod groźbą miecza... (oczko) Mam Cię w zakładkach, więc trudno, cierp))) Szeherezada
OdpowiedzUsuńNo to mam chyba przechlapane...:o)
OdpowiedzUsuńNa twarz padam, ale jeszcze tu wrócę... to nie groźba :))
OdpowiedzUsuńChlebem i solą powitam na progu...o naleweczce nie wspomnę...;o)
OdpowiedzUsuń