Siedziałam sobie cichutko w "Orzeszku" i czekałam, aż z czajnika ukaże się magiczny obłoczek pary...Pora na herbatkę...
Przez zabezpieczone moskitierą drzwi zauważyłam, że właśnie przybył do nas gość z wizytą...
Filip...
Wbiegł energicznie, ogon uniesiony zawadiacko, pierś wypięta...
Dobiegł do skraju drogi i rozejrzał się po sadzie...
Na widok Pana N. radośnie zamajtał ogonem i wywalił pokaźnych rozmiarów jęzor, uśmiechając się radośnie, ale do pełni szczęścia brakowało kogoś jeszcze...
Zlustrował sad dokładnie...
Nie ma...
Obiegł "Orzeszka" wkoło...
Nie ma...
Mina posmutniała...
Ogon znieruchomiał...
Filip ruszył na dalsze poszukiwania...
Zajrzał do naszej "świątyni dumiania"...
Nie ma...
Pobiegł na zagony...
Nie ma...
Wracał powoli, jakby nie wierzył psim oczom...
Jak to nie ma ??
Gdzie jest ??
Kita się już nie kręciła radośnie...Na pysku brakowało zawadiackiego uśmiechu...
Nawet uszy jakoś tak oklapły...
Nie ma...
I kiedy rozpacz psiego serducha osiągała apogeum, moskitierę podwiał wiatr, i Filip dokonał odkrycia...
Jest !!
Siedzi !!
Radość wybuchła niczym gejzer...
Ogon zakręcił młynek...Uszy stanęły na sztorc...Pysk rozbłysł w uśmiechu...Jęzor zalśnił różową latarnią...
Koślawe, psie łapki zatańczyły pociesznie...
Siadał...Wstawał...Robił grzbieciki...Kręcił się w kółko...Siadał...
A kiedy tchu zaczęło mu brakować, podszedł niespiesznie do stołu, ułożył się w cieniu. oparł pysk na łapach, i leżąc tak cichutko nie spuszczał wzroku z drzwi "Orzeszka"...
Jest !!
Znalazłem !!
Woda na herbatę się zagotowała...
Siedliśmy na ławeczce z kubeczkami parującego naparu, a Filip położył się między nami...
Uniósł pysk z wywalonym radośnie jęzorem...
Czy Wy musicie tak znikać ?? - zapytały psie oczy...
P.S. Kiedy wyjeżdżamy Filip "strzela" prawdziwego psiego focha...Siada przy drodze, odwrócony tyłem, jakby mówił: "chcę wiedzieć, że wyjechaliście, ale nie chcę na to patrzeć"...I jest wtedy najsmutniejszym psem na Świecie...
Bardzo Ważni Goście
piątek, 31 lipca 2015
wtorek, 28 lipca 2015
Afera woreczkowa...
Była już afera hazardowa, była afera taśmowa, ale pewnie nikt z Was nie słyszał o aferze woreczkowej (przynajmniej taką mam nadzieję)...
Stałam przy skrzynce z ogórkami, w osiedlowym jarzyniaku, kiedy do moich uszu dotarł konspiracyjny szept pewnego Pana...
- Ja to proszę Pani, nigdy nie biorę pierwszych woreczków z opakowania...Nigdy !!
Odpowiedziała Mu cisza, więc jak na babę przystało zerknęłam na "Konspiratora"...
A nuż się człowiek dowie jakiejś mądrości ludowej...
- Bo oni, proszę Pani...- kontynuował "Aferzysta", zbierają stare, używane woreczki i wciskają specjalnie do tych opakowań na wierzch, a my nie dość, że za to płacimy, to jeszcze Bóg jeden wie jaką zarazę do domu przynosimy...
Zamarłam...
"Zły" mi na ramieniu zachichotał, a wyobraźnia podsunęła przerażający obrazek...
Właściciel warzywniaka łazi po nocach i wybiera z koszy na śmieci woreczki foliowe, a Jego Połowica moczy je w wannie, a potem...Prasuje ??
Odruchowo spojrzałam na opakowanie woreczków...
Producenta znam od lat, sama korzystam z jego produktów, woreczki równiutko poukładane...
- W Marketach robią tak samo !! - i Pan pokiwał głową na potwierdzenie swojej teorii...
Ło Matko i Córko...
Trzymajcie mnie we dwóch, bo jeden nie da rady...
Upał tak na Ludzi wpływa, czy tetryczeją teraz dużo wcześniej ??
Pan sięgnął do opakowania, wygarnął sporą garść woreczków, zmiął je ostentacyjnie i rzucił do skrzynki z ogórkami...Po czym, delikatnie sięgnął do opakowania ponownie, i "wygarnął" czubeczkami paluszków kolejny woreczek...
Ufff...
Może uda mi się dokończyć zakupy ??
Ale, jak to przy aferach bywa, to był tylko czubek "góry lodowej"...
Kobieta, do której "Aferzysta" kierował owe sugestie, zrobiła dokładnie to samo...
Sięgnęła do opakowania i wyciągnęła woreczek jakby zarazki dżumy i cholery podskakiwały na nim rytmicznie, potakując Jego słowom...
- Z reklamówkami jest tak samo !! - potwierdziła...
Szkoda, że w jarzyniaku krzesełek nie mają, bo się kolana pode mną ugięły...
Czyżbym znowu przeoczyła tak doniosły fakt ??
"Zły" przestał chichotać i zamyślił się milczący...
Nad Nimi, czy nade mną ??
Stałam przy skrzynce z ogórkami, w osiedlowym jarzyniaku, kiedy do moich uszu dotarł konspiracyjny szept pewnego Pana...
- Ja to proszę Pani, nigdy nie biorę pierwszych woreczków z opakowania...Nigdy !!
Odpowiedziała Mu cisza, więc jak na babę przystało zerknęłam na "Konspiratora"...
A nuż się człowiek dowie jakiejś mądrości ludowej...
- Bo oni, proszę Pani...- kontynuował "Aferzysta", zbierają stare, używane woreczki i wciskają specjalnie do tych opakowań na wierzch, a my nie dość, że za to płacimy, to jeszcze Bóg jeden wie jaką zarazę do domu przynosimy...
Zamarłam...
"Zły" mi na ramieniu zachichotał, a wyobraźnia podsunęła przerażający obrazek...
Właściciel warzywniaka łazi po nocach i wybiera z koszy na śmieci woreczki foliowe, a Jego Połowica moczy je w wannie, a potem...Prasuje ??
Odruchowo spojrzałam na opakowanie woreczków...
Producenta znam od lat, sama korzystam z jego produktów, woreczki równiutko poukładane...
- W Marketach robią tak samo !! - i Pan pokiwał głową na potwierdzenie swojej teorii...
Ło Matko i Córko...
Trzymajcie mnie we dwóch, bo jeden nie da rady...
Upał tak na Ludzi wpływa, czy tetryczeją teraz dużo wcześniej ??
Pan sięgnął do opakowania, wygarnął sporą garść woreczków, zmiął je ostentacyjnie i rzucił do skrzynki z ogórkami...Po czym, delikatnie sięgnął do opakowania ponownie, i "wygarnął" czubeczkami paluszków kolejny woreczek...
Ufff...
Może uda mi się dokończyć zakupy ??
Ale, jak to przy aferach bywa, to był tylko czubek "góry lodowej"...
Kobieta, do której "Aferzysta" kierował owe sugestie, zrobiła dokładnie to samo...
Sięgnęła do opakowania i wyciągnęła woreczek jakby zarazki dżumy i cholery podskakiwały na nim rytmicznie, potakując Jego słowom...
- Z reklamówkami jest tak samo !! - potwierdziła...
Szkoda, że w jarzyniaku krzesełek nie mają, bo się kolana pode mną ugięły...
Czyżbym znowu przeoczyła tak doniosły fakt ??
"Zły" przestał chichotać i zamyślił się milczący...
Nad Nimi, czy nade mną ??
niedziela, 26 lipca 2015
Lek na upały...
Lek na upały...
Już ledwie leżę, leżę i sapię,
bezdech powietrza za gardło łapie,
pot spływa ciurkiem po kręgosłupie,
lęgną się w głowie pomysły głupie...
Wleźć do chłodziarki, zamiast kiełbasy,
bo na mnie przyszły tak ciężkie czasy,
że niczym bekon skwierczę w upale ??
Pomysł jest durny...Nie wyszedł wcale !!
Lub z zamrażarki wyjmę szufladę
i złożę ciałko z duchoty blade,
liczko przytulę do ścianki z lodem,
w płuca dostarczę powietrza z chłodem...
Albo pod prysznic wtoczę swe ciało,
zimny tusz puszczę...To jeszcze mało !!
I chociaż w obłęd wpadam po trosze...
Wiem już co zrobię !! Na Biegun proszę !!
Będę się tarzać w zaspie śniegowej,
i zjeżdżać będę z góry lodowej,
w arktycznej wodzie też się pochlapię,
może zająca na śniegu złapię...
I chociaż myśl ta wciąż mnie zachwyca...
O czym ja marzę ?? Że jest śnieżyca ??!!
P.S. Dziękuję Wujaszku Googlaszku za zdjęcia...;o)
sobota, 25 lipca 2015
Potrzeba chwili, czyli nasi nowi "przyjaciele"...
Ciągle tylko "Wrzosowisko" i "Wrzosowisko"...
Jakaś się taka monotematyczna zrobiłam...
Ale i na ugorze może dokonać odkryć "wiekopojmnych"...
Zaczęło się oczywiście od walki z robalami...
Długo szperaliśmy w necie, żeby znaleźć odpowiedni środek, a zaznaczę od razu, że w tej kwestii poprzeczka zawieszona była wysoko...
- skuteczny,
- naturalny,
- bez alergenów,
- nie powodujący bankructwa,
- nie plamiący...
itd...
Ale, że nasza wiara w możliwości Matki Natury jest ogromna, więc rozpoczęliśmy poszukiwania od roślinki, która nie tylko dodała by uroku zasiedlanym areałom, ale również wspierała by nas w tym nierównym pojedynku...
Eurek !!
Jest !!
Wrotycz dalmatyński...
Niby jak nasz złocień pospolity, tyle , że bardziej w walkę z robalami wyposażony...
I oczywiście zonk...
Zakupienie nasion tego skarbu Matki Natury graniczy z cudem...
Ale w odmętach internetu Pan N. wynalazł to...
Cudo, a nie preparat !!
Oczywiście spełnia wszystkie nasze kryteria, a nawet sam podnosi poprzeczkę pod niebiosa, bo działa !!
I to jak !!
Z racji drewnianej konstrukcji "Orzeszka", w czasie upałów, panują w nim temperatury więcej niż tropikalne...Żeby móc w miarę normalnie w nim funkcjonować trzymamy otwarte okienko i drzwi...Okienko "pikuś" bo zabezpieczone moskitierą, ale drzwi ??
Spryskanie wnętrza domku powoduje, że robale dolatują do otworu i nawracają zniesmaczone...
A jak któryś z rozpędu wpadnie, bo na przykład nie wąchał w tym momencie, to robi majestatyczny nawrót zaraz za progiem...
My spryskujemy się od stóp do głów i stajemy się kąskami nie do przełknięcia...
Nie śmierdzi...Nie brudzi...Nie ma chemii...
A działa...Co prawda, działa dwie godziny, ale zawsze zabiegi można powtórzyć...
Bio Insektal...Przemysłowy roztwór wrotycza...
Nawet SANEPID go poleca do pomieszczeń kuchennych i zasiedlanych przez Dzieci...
Jeśli macie problem z robalami, to wypróbujcie...
Polecam !!
Na bąki końskie nie działa, od razu uprzedzam, ale na bąki to, jak mawiał mój Bieszczadzki Dziadek, działa tylko kij i kawałek dętki, czyli robiona przez Niego packa...
To nasze odkrycie tegorocznego sezonu letniego nr 1 !!
Równie zaszczytną, drugą lokatę otrzymuje od nas Akutol...
To oczywiście, również "potrzeba chwili"...
Wiadomo, że przy pracach różnych dochodzi do miliona urazów...A to otarcie...A to pęknięcie...A to Gordyjka z drabiny spadnie ;o)
Chociaż przyznam szczerze, że szukaliśmy czegoś na urazy, w związku z hobby Pana N. ...
Wszak przy pracach stolarskich o uraz nie trudno...
No to zużywaliśmy masę wody utlenionej, która ciągle była towarem deficytowym w naszej apteczce, a bandaże i plastry szły na metry...
I takie opatrunki wcale się Panu N. nie podobały...
Plastry ciągle się "odlepiały"...Bandaże się ciągle przesuwały...
Zabezpieczenie urazów było zerowe...
Z nostalgią zaczęłam wspominać Hemostil (tak to się bodaj nazywało)...
Kolor jodyny, aplikator w areozaolu i gotowy "sztuczny strupek"...
To mój "przyjaciel" z dzieciństwa...
Z resztą...
Był on również przyjacielem naszych Dzieci...
I jak wszystko co było niezłym wynalazkiem, zniknął z rynku kilka lat temu...
Pan N. nie odpuścił...
Było ?? Nie ma ?? Znajdę !!
No i znalazł Akutol...
Każdy z nich ma zastosowanie do różnego typu ran i krwawień...
My eksperymentujemy na tym podstawowym...
I działa !!
Mogę to potwierdzić, bo po "wiśniowych" strupkach nawet śladu już nie ma...
Wyśmienite zabezpieczenie wszelkich urazów przy pracach hobbistycznych, na szlaku wędrownym i na placu zabaw...
Jedynie nie polecam odziewania się we "włochate" ciuszki po zastosowaniu opatrunku...
Okrutnie się przykleja...
Wiem, bo po upadku z drabiny ubrałam polarową koszulę...
Na drugi dzień musiałam odklejać ją od ramienia przy pomocy gazika z wodą...
Ale "strupek" nie puścił !!
Życie na "Wrzosowisku" stało się o wiele łatwiejsze...
Nasi dwaj "przyjaciele" są zawsze w zasięgu ręki...
Jakaś się taka monotematyczna zrobiłam...
Ale i na ugorze może dokonać odkryć "wiekopojmnych"...
Zaczęło się oczywiście od walki z robalami...
Długo szperaliśmy w necie, żeby znaleźć odpowiedni środek, a zaznaczę od razu, że w tej kwestii poprzeczka zawieszona była wysoko...
- skuteczny,
- naturalny,
- bez alergenów,
- nie powodujący bankructwa,
- nie plamiący...
itd...
Ale, że nasza wiara w możliwości Matki Natury jest ogromna, więc rozpoczęliśmy poszukiwania od roślinki, która nie tylko dodała by uroku zasiedlanym areałom, ale również wspierała by nas w tym nierównym pojedynku...
Eurek !!
Jest !!
Wrotycz dalmatyński...
Niby jak nasz złocień pospolity, tyle , że bardziej w walkę z robalami wyposażony...
I oczywiście zonk...
Zakupienie nasion tego skarbu Matki Natury graniczy z cudem...
Ale w odmętach internetu Pan N. wynalazł to...
Cudo, a nie preparat !!
Oczywiście spełnia wszystkie nasze kryteria, a nawet sam podnosi poprzeczkę pod niebiosa, bo działa !!
I to jak !!
Z racji drewnianej konstrukcji "Orzeszka", w czasie upałów, panują w nim temperatury więcej niż tropikalne...Żeby móc w miarę normalnie w nim funkcjonować trzymamy otwarte okienko i drzwi...Okienko "pikuś" bo zabezpieczone moskitierą, ale drzwi ??
Spryskanie wnętrza domku powoduje, że robale dolatują do otworu i nawracają zniesmaczone...
A jak któryś z rozpędu wpadnie, bo na przykład nie wąchał w tym momencie, to robi majestatyczny nawrót zaraz za progiem...
My spryskujemy się od stóp do głów i stajemy się kąskami nie do przełknięcia...
Nie śmierdzi...Nie brudzi...Nie ma chemii...
A działa...Co prawda, działa dwie godziny, ale zawsze zabiegi można powtórzyć...
Bio Insektal...Przemysłowy roztwór wrotycza...
Nawet SANEPID go poleca do pomieszczeń kuchennych i zasiedlanych przez Dzieci...
Jeśli macie problem z robalami, to wypróbujcie...
Polecam !!
Na bąki końskie nie działa, od razu uprzedzam, ale na bąki to, jak mawiał mój Bieszczadzki Dziadek, działa tylko kij i kawałek dętki, czyli robiona przez Niego packa...
To nasze odkrycie tegorocznego sezonu letniego nr 1 !!
Równie zaszczytną, drugą lokatę otrzymuje od nas Akutol...
To oczywiście, również "potrzeba chwili"...
Wiadomo, że przy pracach różnych dochodzi do miliona urazów...A to otarcie...A to pęknięcie...A to Gordyjka z drabiny spadnie ;o)
Chociaż przyznam szczerze, że szukaliśmy czegoś na urazy, w związku z hobby Pana N. ...
Wszak przy pracach stolarskich o uraz nie trudno...
No to zużywaliśmy masę wody utlenionej, która ciągle była towarem deficytowym w naszej apteczce, a bandaże i plastry szły na metry...
I takie opatrunki wcale się Panu N. nie podobały...
Plastry ciągle się "odlepiały"...Bandaże się ciągle przesuwały...
Zabezpieczenie urazów było zerowe...
Z nostalgią zaczęłam wspominać Hemostil (tak to się bodaj nazywało)...
Kolor jodyny, aplikator w areozaolu i gotowy "sztuczny strupek"...
To mój "przyjaciel" z dzieciństwa...
Z resztą...
Był on również przyjacielem naszych Dzieci...
I jak wszystko co było niezłym wynalazkiem, zniknął z rynku kilka lat temu...
Pan N. nie odpuścił...
Było ?? Nie ma ?? Znajdę !!
No i znalazł Akutol...
Każdy z nich ma zastosowanie do różnego typu ran i krwawień...
My eksperymentujemy na tym podstawowym...
I działa !!
Mogę to potwierdzić, bo po "wiśniowych" strupkach nawet śladu już nie ma...
Wyśmienite zabezpieczenie wszelkich urazów przy pracach hobbistycznych, na szlaku wędrownym i na placu zabaw...
Jedynie nie polecam odziewania się we "włochate" ciuszki po zastosowaniu opatrunku...
Okrutnie się przykleja...
Wiem, bo po upadku z drabiny ubrałam polarową koszulę...
Na drugi dzień musiałam odklejać ją od ramienia przy pomocy gazika z wodą...
Ale "strupek" nie puścił !!
Życie na "Wrzosowisku" stało się o wiele łatwiejsze...
Nasi dwaj "przyjaciele" są zawsze w zasięgu ręki...
czwartek, 23 lipca 2015
Dla domu dobry znak...
Znacie to uczucie ??
Muszę, bo się uduszę ??
Hmmm...
Pewnie znacie...
Czy musiałam akurat, jak kości bolały po rolniczych szaleństwach na Wrzosowisku ??
Może nie musiałam...
Chociaż...
No właśnie...
Od kilku lat patrzyłam na ten biały kawałek ściany, i wierzcie na słowo, nie lęgły mi się żadne pomysły w makówce, żeby ta ściana zaczęła pasować do reszty...
Na praktyczne rozwiązania, po zawieszeniu kominka, nadawała się kiepsko...
Na "artystyczne" rozwiązania, po wywieszeniu haftów, nijak mi się nie kojarzyła...
Pewnie, gdyby nie fakt, że była biała, to zyskała by u mnie nazwę "czarnej dziury"...
"Czarnej dziury" pomysłowej...
I olśniło mnie właśnie na Wrzosowisku...
Patrzyłam...Patrzyłam...
I niczym Witia z "Samych Mocnych", tak "znienawidziłam" od tego patrzenia, że hohoho...
Pozostało wrócić do domu, znaleźć schowane gdzieś akwarelki i przenieść moją "nienawiść" do "czarnej dziury"...
Pan N. po powrocie z pracy skwitował to zwięźle...
- Miałaś odpoczywać ??
- Odpoczywałam !! Tyle, że na drabinie... - wyjaśniłam...
Ale fakt, że czułam ten mój "pomysł" w kościach...
Całe popołudnie spędziłam w malowniczym, drabiniastym zwisie...
Efekt ??
"Czarna dziura" białej ściany przestała mnie nękać...
Jaskółeczki nam furgają...
A niektóre przysiadają zmęczone...
- Gdzie one tak lecą ?? - zapytał Ślubny...
Orzesz...(ko)...
Teraz będę musiała uwić im gniazdka ??
Muszę, bo się uduszę ??
Hmmm...
Pewnie znacie...
Czy musiałam akurat, jak kości bolały po rolniczych szaleństwach na Wrzosowisku ??
Może nie musiałam...
Chociaż...
No właśnie...
Od kilku lat patrzyłam na ten biały kawałek ściany, i wierzcie na słowo, nie lęgły mi się żadne pomysły w makówce, żeby ta ściana zaczęła pasować do reszty...
Na praktyczne rozwiązania, po zawieszeniu kominka, nadawała się kiepsko...
Na "artystyczne" rozwiązania, po wywieszeniu haftów, nijak mi się nie kojarzyła...
Pewnie, gdyby nie fakt, że była biała, to zyskała by u mnie nazwę "czarnej dziury"...
"Czarnej dziury" pomysłowej...
I olśniło mnie właśnie na Wrzosowisku...
Patrzyłam...Patrzyłam...
I niczym Witia z "Samych Mocnych", tak "znienawidziłam" od tego patrzenia, że hohoho...
Pozostało wrócić do domu, znaleźć schowane gdzieś akwarelki i przenieść moją "nienawiść" do "czarnej dziury"...
Pan N. po powrocie z pracy skwitował to zwięźle...
- Miałaś odpoczywać ??
- Odpoczywałam !! Tyle, że na drabinie... - wyjaśniłam...
Ale fakt, że czułam ten mój "pomysł" w kościach...
Całe popołudnie spędziłam w malowniczym, drabiniastym zwisie...
Efekt ??
"Czarna dziura" białej ściany przestała mnie nękać...
Jaskółeczki nam furgają...
A niektóre przysiadają zmęczone...
- Gdzie one tak lecą ?? - zapytał Ślubny...
Orzesz...(ko)...
Teraz będę musiała uwić im gniazdka ??
środa, 22 lipca 2015
O stole "baletnicy" i psich smuteczkach...
Jesteśmy dziećmi "komuny"...No cóż...Data urodzenia do czegoś zobowiązuje...
I jak na "dzieci komuny" przystało, posiadamy kilka cech, bez których owo komunistyczne Pokolenie obyć się nie mogło...
Jedną z takich cech, nie śmiem twierdzić, że podstawową, było "kombinatorstwo"...
Każdy kto w "komunie" żył, wie, że bez kombinowania w "komunie" żyć się nie dało...
I choćby teraz nie wiem jak bardzo wolnością można się było zachłysnąć, to owo "kombinowanie" zawsze górę weźmie...
To Pokolenie umie malować, tapetować, murować, szydełkować, haftować, szyć, upiec ciasto z niczego i przygotować przyjęcie na dwadzieścia osób przy pustawej lodówce...
Idealne cechy do przetrwania...
Nasze "uśpione" przez wiele lat "kombinatortwo" okazało się bardzo przydatne na Wrzosowisku, szczególnie, że wybujałymi finansami to my nie śmierdzimy...
No to kombinujemy...
Ja "kombinuję" jak nas wyżywić przy pomocy płodów rolnych, które dały odpór chwastom i nie nadwyrężać przy tym karty bankomatowej...
Pan N. kombinuje, jak nam usprawnić i uprzyjemnić trudy doprowadzenia Wrzosowiska do użytku...
Tym razem powstał stół...
Jeszcze wymaga odrobinę uwagi, bo nie jest oszlifowany, ani pomalowany, ale wygląda jak baletnica szykująca się do kolejnego pirueta...
Po prostu...Po całości jest cudny !!
Ale mamy też nasze zgryzoty...
To nasza największa "zgryzota"...
Tak, tak...
To Filip...
Psina przywiązuje się do nas coraz bardziej...
Przybiega natychmiast po naszym przyjeździe...Radośnie merda ogonem...I pozostaje z nami aż do wyjazdu...
Nawet sypia na Wrzosowisku...
Woli plandekę w sadzie, niż "dach nad głową" u swojego Właściciela...
W nocy robi "obchody" naszej posesji...A rankiem wita nas radosnym "grzbiecikiem" w dwie strony...
Przez cały dzień uważnie nas obserwuje, jakby chciał wyczytać nasze potrzeby...
"Idziecie pracować ??"...To ja będę pilnował "orzeszka", ale najpierw sprawdzę, czy w sadzie nie czyha jakiś wróg...
"Odpoczywacie ??"...To położę się przy was i odrobinkę odsapnę...
"Świstacie na rudzielca, żeby nie sikał na wierzbę ??"...Pogonię niecnotę aż za drogę...
A jego pysk "uśmiecha" się coraz częściej...
Kiedy wyjeżdżamy, siedzi na podjeździe z tak zbolałą miną, że staramy się nie patrzeć we wsteczne lusterka...
Filip cierpi...
Cierpi każdy kłaczek jego sierści...
My też cierpimy...
Z każdym dniem Filip przywiązuje się bardziej, i z każdym dniem zbliża się chwila, że przez kilkanaście tygodni nie będzie nas na Wrzosowisku...
Jak Filip przetrwa zimę z psią tęsknotą ??
Brrrr...
Nawet myśleć o tym nie mogę...
I jak na "dzieci komuny" przystało, posiadamy kilka cech, bez których owo komunistyczne Pokolenie obyć się nie mogło...
Jedną z takich cech, nie śmiem twierdzić, że podstawową, było "kombinatorstwo"...
Każdy kto w "komunie" żył, wie, że bez kombinowania w "komunie" żyć się nie dało...
I choćby teraz nie wiem jak bardzo wolnością można się było zachłysnąć, to owo "kombinowanie" zawsze górę weźmie...
To Pokolenie umie malować, tapetować, murować, szydełkować, haftować, szyć, upiec ciasto z niczego i przygotować przyjęcie na dwadzieścia osób przy pustawej lodówce...
Idealne cechy do przetrwania...
Nasze "uśpione" przez wiele lat "kombinatortwo" okazało się bardzo przydatne na Wrzosowisku, szczególnie, że wybujałymi finansami to my nie śmierdzimy...
No to kombinujemy...
Ja "kombinuję" jak nas wyżywić przy pomocy płodów rolnych, które dały odpór chwastom i nie nadwyrężać przy tym karty bankomatowej...
Pan N. kombinuje, jak nam usprawnić i uprzyjemnić trudy doprowadzenia Wrzosowiska do użytku...
Tym razem powstał stół...
Jeszcze wymaga odrobinę uwagi, bo nie jest oszlifowany, ani pomalowany, ale wygląda jak baletnica szykująca się do kolejnego pirueta...
Po prostu...Po całości jest cudny !!
Ale mamy też nasze zgryzoty...
To nasza największa "zgryzota"...
Tak, tak...
To Filip...
Psina przywiązuje się do nas coraz bardziej...
Przybiega natychmiast po naszym przyjeździe...Radośnie merda ogonem...I pozostaje z nami aż do wyjazdu...
Nawet sypia na Wrzosowisku...
Woli plandekę w sadzie, niż "dach nad głową" u swojego Właściciela...
W nocy robi "obchody" naszej posesji...A rankiem wita nas radosnym "grzbiecikiem" w dwie strony...
Przez cały dzień uważnie nas obserwuje, jakby chciał wyczytać nasze potrzeby...
"Idziecie pracować ??"...To ja będę pilnował "orzeszka", ale najpierw sprawdzę, czy w sadzie nie czyha jakiś wróg...
"Odpoczywacie ??"...To położę się przy was i odrobinkę odsapnę...
"Świstacie na rudzielca, żeby nie sikał na wierzbę ??"...Pogonię niecnotę aż za drogę...
A jego pysk "uśmiecha" się coraz częściej...
Kiedy wyjeżdżamy, siedzi na podjeździe z tak zbolałą miną, że staramy się nie patrzeć we wsteczne lusterka...
Filip cierpi...
Cierpi każdy kłaczek jego sierści...
My też cierpimy...
Z każdym dniem Filip przywiązuje się bardziej, i z każdym dniem zbliża się chwila, że przez kilkanaście tygodni nie będzie nas na Wrzosowisku...
Jak Filip przetrwa zimę z psią tęsknotą ??
Brrrr...
Nawet myśleć o tym nie mogę...
wtorek, 21 lipca 2015
Komar ma większą siłę przebicia...
Matka Ziemia potrzebuje od nas wsparcia...
Pewnie, że potrzebuje, skoro przez kilka ostatnich wieków niszczymy ją doszczętnie...
Ale odkąd zasiedlamy Wrzosowisko, moje spojrzenie na akcje "Ekologów" znacznie się zmieniło...Bliskość Matki Natury zadziałała...
No to dzisiaj będzie kilka spostrzeżeń z dziedziny "ekologia po gordyjsku"...
Każda wiosna w naszym Kraju rozpoczyna się od alarmujących reportaży o wypalaniu traw...Dziennikarze upominają, złorzeczą i wyklinają "Podpalaczy", odsądzając Ich od czci i wiary...
Wiadomo...Zagrożenie jest ogromne...
Straż Pożarna alarmuje...
Ekolodzy alarmują...
A Rolnicy i Działkowcy, jak wypalali tak wypalają...
I wierzcie na gordyjskie słowo...
Wypalać będą...
Wrzosowisko zasiedliliśmy w stanie "pożal się Boże"...
Drzewa schorowane...Sad zarośnięty...Na polu uprawnym chwaściory metrowe i odrosty upraw sprzed ćwierćwiecza...
Cztery ręce i walka z wybujałą Naturą...
Chaszcze zainfekowane chyba wszystkimi możliwymi choróbskami i oblepione pasożytami niczym choinki na Boże Narodzenie...
Każdy krok w głąb sadu groził zagryzieniem przez owady...
Toż przez lat przynajmniej kilkanaście było to ich królestwo !!
Jak wygrać, skoro nie chcemy stosować chemii w żadnym wydaniu ??
No cóż...
Potrzebujemy trzech żywiołów...
Ziół...Wody...I ognia...
Inaczej polegniemy...
Kosimy te chwaściory, niszcząc przy okazji pasożytnicze siedliska, suszymy je i spalamy...
Syzyfowa praca...
Takie "perpetuum mobile"...
Nim spalimy, kolejne pokolenie chwaściorów nadaje się do wycinki...
Oczywiście, że wypalamy to wszystko z sensem...Sterty zagarniamy na najbardziej zagrożone odrostami tereny, kontrolujemy wielkość i natężenie ognia, mamy przygotowane narzędzia, mamy pojemniki z wodą...
Ale wypalamy, czyli "dewastujemy środowisko"...
Niszczymy komarze jaja, mszyce, huby, a nawet bąki, które coraz niechętniej odwiedzają naszą posesję...
Ufff...
Jakoś za nimi nie tęsknimy...
I kiedy po raz kolejny bawiliśmy się w "podpalaczy" zaświtała mi taka myśl...
Skoro my wkładamy tyle trudu w przywrócenie Wrzosowiska do użytku, co ma powiedzieć Rolnik, który ma tego areału znacznie więcej ??
Kiedy ma znaleźć czas na wycinki porastających rowów, czy miedz między polami ??
Jak ma zapanować nad żywiołem roślinności i robactwa ??
No cóż...Albo zainwestuje niezłą kasę w środki chemiczne...Albo...
Hmmm...
Kupi zapałki za przysłowiową złotówkę...
Ale, ale...
Przecież to zakazane !!
UE wydała dyrektywę, że wypalanie jest "beee" !!
Jedną z wielu, która ma na celu nabijanie komuś kasiory...
Przecież przemysł chemiczny na tym cierpi !!
Że my cierpimy od nadmiaru chemii ??
Człowiek nie świnia, wszystko przetrzyma...
A może, zanim przyjdzie czas na jesienne wypalanie traw ruszyć głową i dać prawdziwe wsparcie Rolnikom ??
Może niech Ekolodzy i Strażacy pomagają w kontrolowanych wypalaniach, zamiast rwać włosy z głowy i apelować ?? Chociaż Strażacy i bez tego mają co robić...
Podobno lepiej zapobiegać niż leczyć ??
Chociaż...
U nas to lepiej dużo gadać, a mało robić...
W Zaścianku swojego czasu powstawał Market...Plany zostały okrojone, ponieważ Ekolodzy odkryli na terenie inwestycyjnym jakiego żuczka, czy robaczka...
Inwestor plany zmienił, Market wybudowano o połowę mniejszy, a teren "robaczkowy" pozostawiono dziewiczym...
Nie to, żebym marketowe inwestycje kochała pasjami...
Efekt po kilku latach ??
Teren zdziczał całkiem...Chwaściory rządzą...Staw, który był ponoć siedliskiem owego "gada", zarasta...
Poza kolejną populacją komarów, nikt nie ma z tego pożytku...
Ale sukces Ekolodzy zaliczyli...
Cóż z tego, że w centrum straszy teraz nieużytek, który nie tylko Mieszkańcom, ale i Ekologom chwały nie przynosi ??
Wszak komar większą ma siłę przebicia...;o)
Pewnie, że potrzebuje, skoro przez kilka ostatnich wieków niszczymy ją doszczętnie...
Ale odkąd zasiedlamy Wrzosowisko, moje spojrzenie na akcje "Ekologów" znacznie się zmieniło...Bliskość Matki Natury zadziałała...
No to dzisiaj będzie kilka spostrzeżeń z dziedziny "ekologia po gordyjsku"...
Każda wiosna w naszym Kraju rozpoczyna się od alarmujących reportaży o wypalaniu traw...Dziennikarze upominają, złorzeczą i wyklinają "Podpalaczy", odsądzając Ich od czci i wiary...
Wiadomo...Zagrożenie jest ogromne...
Straż Pożarna alarmuje...
Ekolodzy alarmują...
A Rolnicy i Działkowcy, jak wypalali tak wypalają...
I wierzcie na gordyjskie słowo...
Wypalać będą...
Wrzosowisko zasiedliliśmy w stanie "pożal się Boże"...
Drzewa schorowane...Sad zarośnięty...Na polu uprawnym chwaściory metrowe i odrosty upraw sprzed ćwierćwiecza...
Cztery ręce i walka z wybujałą Naturą...
Chaszcze zainfekowane chyba wszystkimi możliwymi choróbskami i oblepione pasożytami niczym choinki na Boże Narodzenie...
Każdy krok w głąb sadu groził zagryzieniem przez owady...
Toż przez lat przynajmniej kilkanaście było to ich królestwo !!
Jak wygrać, skoro nie chcemy stosować chemii w żadnym wydaniu ??
No cóż...
Potrzebujemy trzech żywiołów...
Ziół...Wody...I ognia...
Inaczej polegniemy...
Kosimy te chwaściory, niszcząc przy okazji pasożytnicze siedliska, suszymy je i spalamy...
Syzyfowa praca...
Takie "perpetuum mobile"...
Nim spalimy, kolejne pokolenie chwaściorów nadaje się do wycinki...
Oczywiście, że wypalamy to wszystko z sensem...Sterty zagarniamy na najbardziej zagrożone odrostami tereny, kontrolujemy wielkość i natężenie ognia, mamy przygotowane narzędzia, mamy pojemniki z wodą...
Ale wypalamy, czyli "dewastujemy środowisko"...
Niszczymy komarze jaja, mszyce, huby, a nawet bąki, które coraz niechętniej odwiedzają naszą posesję...
Ufff...
Jakoś za nimi nie tęsknimy...
I kiedy po raz kolejny bawiliśmy się w "podpalaczy" zaświtała mi taka myśl...
Skoro my wkładamy tyle trudu w przywrócenie Wrzosowiska do użytku, co ma powiedzieć Rolnik, który ma tego areału znacznie więcej ??
Kiedy ma znaleźć czas na wycinki porastających rowów, czy miedz między polami ??
Jak ma zapanować nad żywiołem roślinności i robactwa ??
No cóż...Albo zainwestuje niezłą kasę w środki chemiczne...Albo...
Hmmm...
Kupi zapałki za przysłowiową złotówkę...
Ale, ale...
Przecież to zakazane !!
UE wydała dyrektywę, że wypalanie jest "beee" !!
Jedną z wielu, która ma na celu nabijanie komuś kasiory...
Przecież przemysł chemiczny na tym cierpi !!
Że my cierpimy od nadmiaru chemii ??
Człowiek nie świnia, wszystko przetrzyma...
A może, zanim przyjdzie czas na jesienne wypalanie traw ruszyć głową i dać prawdziwe wsparcie Rolnikom ??
Może niech Ekolodzy i Strażacy pomagają w kontrolowanych wypalaniach, zamiast rwać włosy z głowy i apelować ?? Chociaż Strażacy i bez tego mają co robić...
Podobno lepiej zapobiegać niż leczyć ??
Chociaż...
U nas to lepiej dużo gadać, a mało robić...
W Zaścianku swojego czasu powstawał Market...Plany zostały okrojone, ponieważ Ekolodzy odkryli na terenie inwestycyjnym jakiego żuczka, czy robaczka...
Inwestor plany zmienił, Market wybudowano o połowę mniejszy, a teren "robaczkowy" pozostawiono dziewiczym...
Nie to, żebym marketowe inwestycje kochała pasjami...
Efekt po kilku latach ??
Teren zdziczał całkiem...Chwaściory rządzą...Staw, który był ponoć siedliskiem owego "gada", zarasta...
Poza kolejną populacją komarów, nikt nie ma z tego pożytku...
Ale sukces Ekolodzy zaliczyli...
Cóż z tego, że w centrum straszy teraz nieużytek, który nie tylko Mieszkańcom, ale i Ekologom chwały nie przynosi ??
Wszak komar większą ma siłę przebicia...;o)
poniedziałek, 20 lipca 2015
O podniebnych akrobacjach i wiśniowym kompocie...
Kiedy nasza Synowa stwierdziła:
- Rodzice przez tą działkę jeszcze bardziej odmłodnieli...
Nawet w zakamarkach świadomości nie przypuszczała jak wielką prawdę odkryła...
Ubyło nam przynajmniej ze trzydzieści lat...
Pan N. majstruje ciągle jak na zajęciach praktycznych z Panem Parkitnym (nasz Nauczyciel z Podstawówki), który ciągle wymyślał nowe wyzwania...
Ja, brykam po "hektarach" jakbym nie pamiętała daty urodzenia...
Echhh...
Jak to było ??
Żeby kózka nie skakała ??
Jak wiecie nasza wisienka obrodziła pięknie, na pohybel panującym warunkom...
Nijak było przejść obojętnie pod "dzwoniącymi" donośnie owockami...
Pan N. zmajstrował drabinę, Gordyjka przygotowała wiadereczko i smyyyyrk...
Wlazła na drabinę owej wisience ulżyć...
Drzewko nie jest stare, nie jest też specjalnie rozłożyste... Ale że ręki pielęgnacyjnej nie zaznało, więc rośnie sobie jak chce...
Zrywanie owocków to prawdziwe wyzwanie...
No to dyndała sobie Gordyjka na samym czubeczku drabiny, nóżkami przebierała, żeby sięgnąć do najodleglejszych nawet odrostów i nagle...
Trachhhhh !!
Szczebelek gordyjskich wygibasów nie wytrzymał...
No i się porobiło...
Nie to, żeby Gordyjka gruchnęła z wielkim hukiem, bo wszak praktykę wspinaczkową ma i wie, że trzeba się trzymać przynajmniej w trzech punktach, to jak jej dwa punkty "umknęły", to na trzecim zawisła, a że ciałko ma postury lichej, to kolejny szczebelek obciążenie wytrzymał, ale szkody nastąpiły...
Nie żeby w wiśniach !!
Wiśnie Gordyjka uratowała wszystkie !!
Ale lewe ramię i przedramię zharatane...Lewe kolano obdarte...Prawa stopa wybita...A ujma na gordyjskim honorze jak z Zaścianka na Wrzosowisko...Wielgachna !!
- Złaź !! - dobitnie zakomenderował Pan N.
No to złażę...
Tyle, że stopa boli straszliwie...I kolano boli...I ręka...To mi to złażenie szło jak po grudzie...
Ale zlazłam...
Pan N. odetchnął z ulgą jak już stopy na ziemi postawiłam (wiem, bo aż liście w sadzie zafurgały)...
Doczłapałam do ławeczki jak ostatnia ofiara, ale zamiast na rany spoglądać to ja do wiaderka z wisienkami zerkam...
- Nie kręć się tak...- dyscyplinuje mnie Pan N., żeby mi popsikać kończyny Akutolem, co bym większych strat na ciele nie poniosła...
A ja na wisienkę zerkam, czy nam tam jeszcze dużo dobra do zebrania zostało...
- Może się położysz ?? - pyta mnie Ślubny z troską...
- A naprawić się to da ?? - pytam spoglądając na uszkodzoną drabinę...- Jakbym jeszcze jedno podejście zrobiła, to by wisienka odetchnęła...- inwentaryzuję stan owocowania...
Echhh...Baba...
No to się Pan N. do naprawiania drabiny zabrał, a Gordyjka poczłapała do "małej wisienki", żeby czasu nie marnotrawić...Tam to jej nawet drabina nie jest potrzebna...
No i następne "trzy słoiczki kompotu" jak malowanie...
Ale Dzieciakom się nie przyznam...
Zaraz by było:
"Oj, Mamo !!" ;o)
- Rodzice przez tą działkę jeszcze bardziej odmłodnieli...
Nawet w zakamarkach świadomości nie przypuszczała jak wielką prawdę odkryła...
Ubyło nam przynajmniej ze trzydzieści lat...
Pan N. majstruje ciągle jak na zajęciach praktycznych z Panem Parkitnym (nasz Nauczyciel z Podstawówki), który ciągle wymyślał nowe wyzwania...
Ja, brykam po "hektarach" jakbym nie pamiętała daty urodzenia...
Echhh...
Jak to było ??
Żeby kózka nie skakała ??
Jak wiecie nasza wisienka obrodziła pięknie, na pohybel panującym warunkom...
Nijak było przejść obojętnie pod "dzwoniącymi" donośnie owockami...
Pan N. zmajstrował drabinę, Gordyjka przygotowała wiadereczko i smyyyyrk...
Wlazła na drabinę owej wisience ulżyć...
Drzewko nie jest stare, nie jest też specjalnie rozłożyste... Ale że ręki pielęgnacyjnej nie zaznało, więc rośnie sobie jak chce...
Zrywanie owocków to prawdziwe wyzwanie...
No to dyndała sobie Gordyjka na samym czubeczku drabiny, nóżkami przebierała, żeby sięgnąć do najodleglejszych nawet odrostów i nagle...
Trachhhhh !!
Szczebelek gordyjskich wygibasów nie wytrzymał...
No i się porobiło...
Nie to, żeby Gordyjka gruchnęła z wielkim hukiem, bo wszak praktykę wspinaczkową ma i wie, że trzeba się trzymać przynajmniej w trzech punktach, to jak jej dwa punkty "umknęły", to na trzecim zawisła, a że ciałko ma postury lichej, to kolejny szczebelek obciążenie wytrzymał, ale szkody nastąpiły...
Nie żeby w wiśniach !!
Wiśnie Gordyjka uratowała wszystkie !!
Ale lewe ramię i przedramię zharatane...Lewe kolano obdarte...Prawa stopa wybita...A ujma na gordyjskim honorze jak z Zaścianka na Wrzosowisko...Wielgachna !!
- Złaź !! - dobitnie zakomenderował Pan N.
No to złażę...
Tyle, że stopa boli straszliwie...I kolano boli...I ręka...To mi to złażenie szło jak po grudzie...
Ale zlazłam...
Pan N. odetchnął z ulgą jak już stopy na ziemi postawiłam (wiem, bo aż liście w sadzie zafurgały)...
Doczłapałam do ławeczki jak ostatnia ofiara, ale zamiast na rany spoglądać to ja do wiaderka z wisienkami zerkam...
- Nie kręć się tak...- dyscyplinuje mnie Pan N., żeby mi popsikać kończyny Akutolem, co bym większych strat na ciele nie poniosła...
A ja na wisienkę zerkam, czy nam tam jeszcze dużo dobra do zebrania zostało...
- Może się położysz ?? - pyta mnie Ślubny z troską...
- A naprawić się to da ?? - pytam spoglądając na uszkodzoną drabinę...- Jakbym jeszcze jedno podejście zrobiła, to by wisienka odetchnęła...- inwentaryzuję stan owocowania...
Echhh...Baba...
No to się Pan N. do naprawiania drabiny zabrał, a Gordyjka poczłapała do "małej wisienki", żeby czasu nie marnotrawić...Tam to jej nawet drabina nie jest potrzebna...
No i następne "trzy słoiczki kompotu" jak malowanie...
Ale Dzieciakom się nie przyznam...
Zaraz by było:
"Oj, Mamo !!" ;o)
piątek, 17 lipca 2015
Stolarz Czarodziej, czyli o nowej pasji Pana N. ...
Co może uszczęśliwić Człowieka ??
Konto bankowe obfite w walory ?? Super bryka o kosmicznych osiągach ?? Chata na kilkanaście sypialni ??
Nie wiem, czy to może uszczęśliwiać...
Nigdy nie zaznałam takich obfitości, i przyznam szczerze, że jakoś nie czuję się przez to nieszczęśliwa...
Od kilku dni wiem jednak, co uszczęśliwia nieprzytomnie Pana N. !!
Pan N. potrzebował do poczucia szczęśliwości sterty desek...
No i paru narzędzi, do pełni szczęścia...
I Ślubny mi zniknął...
To znaczy...Ciałem obecny jest jak najbardziej, ale duszyczka błądzi Mu gdzieś w niebycie...
Najpierw "niebyt" miał tytuł:
"Ocieplamy i zabezpieczamy Orzeszka"...
No to "Orzeszek" otrzymał dodatkowe wzmocnienie pionowe i poziome, że o zakotwieniu dodatkowym do gruntu nie wspomnę...
Potem zostały zabezpieczone drzwi i okno, a żeby Pan N. nie został posądzony o brak poczucia estetyki, więc powstały "wykusze" w stylu "ro-kokoko"...
Ozdoba przyprogowa to oczywiście Filip, oczekujący na śniadanie...
Aparat fotograficzny robi na nim coraz mniejsze wrażenie...
I czeka cierpliwie na opieszałą Kucharkę...;o)
A Pan N. tworzy już wówczas nieprzerwanie...
Kolejne Jego dzieło było potrzebą chwili...
Wisienka zaczęła dzwonić dojrzałymi owockami, więc zapragnęliśmy gorąco stać się posiadaczami drabiny...
Chcesz ??
Masz...
Dzieło pod tytułem:
"Właź Gordyjka na drabinę"...
Kilka godzin i sprzęcior gotowy...
Kwadrans później już wisiałam na szczycie i miajtałam wiaderkiem pod koroną wisienki...
Że stateczna ze mnie Matrona ??
Poniekąd...;o)
W międzyczasie Pan N. zaspokoił potrzeby życiowe swojej Połowicy i stanęła wspaniała:
"Suszarnia ziół"...
Wrzosowisko w zioła obfite (jak to ugór), a każda roślinka na coś się przydać może...I człowiekowi...I roślinkom...
No to wracam z każdego wypadu z wiechciem różnorakiego kwiecia...
A Pan N. nie ustaje w pracach stolarskich...
Kolejne dzieło, to:
"Ławeczka na Troje"...
Pan N., ja i Siora moja umiłowana...
Akurat się Pan N. wyrobił na otarcie siostrzanych łez, bo się Siostrzyca w paluszka walnęła okrutnie (że się cały siwizną pokrył) i ławeczka była akurat w porę, na pocieszenie...
Podmuchać się nie dało, bo paluszek ponad tysiąc kilometrów od Wrzosowiska...
Teraz ławeczka czekać będzie, aż się urlopek Siostrzycy zacznie i zasiedli mebelek swoją "szanowną"...;o)
Kiedy Pan N. dzielnie walczył z drewnianym żywiołem, płot wierzbowy rósł sobie cichutko ("prymusi" mają już po 1,5 metra)...
A Jego Połowica znosiła z zagonów pyszne kąski, żeby siły miał do tej walki znaczne...
Zaczyna być coraz smaczniej...
A jakie mamy ziemniaczki !! Mniodzio !! ;o)
Konto bankowe obfite w walory ?? Super bryka o kosmicznych osiągach ?? Chata na kilkanaście sypialni ??
Nie wiem, czy to może uszczęśliwiać...
Nigdy nie zaznałam takich obfitości, i przyznam szczerze, że jakoś nie czuję się przez to nieszczęśliwa...
Od kilku dni wiem jednak, co uszczęśliwia nieprzytomnie Pana N. !!
Pan N. potrzebował do poczucia szczęśliwości sterty desek...
No i paru narzędzi, do pełni szczęścia...
I Ślubny mi zniknął...
To znaczy...Ciałem obecny jest jak najbardziej, ale duszyczka błądzi Mu gdzieś w niebycie...
Najpierw "niebyt" miał tytuł:
"Ocieplamy i zabezpieczamy Orzeszka"...
No to "Orzeszek" otrzymał dodatkowe wzmocnienie pionowe i poziome, że o zakotwieniu dodatkowym do gruntu nie wspomnę...
Potem zostały zabezpieczone drzwi i okno, a żeby Pan N. nie został posądzony o brak poczucia estetyki, więc powstały "wykusze" w stylu "ro-kokoko"...
Ozdoba przyprogowa to oczywiście Filip, oczekujący na śniadanie...
Aparat fotograficzny robi na nim coraz mniejsze wrażenie...
I czeka cierpliwie na opieszałą Kucharkę...;o)
A Pan N. tworzy już wówczas nieprzerwanie...
Kolejne Jego dzieło było potrzebą chwili...
Wisienka zaczęła dzwonić dojrzałymi owockami, więc zapragnęliśmy gorąco stać się posiadaczami drabiny...
Chcesz ??
Masz...
Dzieło pod tytułem:
"Właź Gordyjka na drabinę"...
Kilka godzin i sprzęcior gotowy...
Kwadrans później już wisiałam na szczycie i miajtałam wiaderkiem pod koroną wisienki...
Że stateczna ze mnie Matrona ??
Poniekąd...;o)
W międzyczasie Pan N. zaspokoił potrzeby życiowe swojej Połowicy i stanęła wspaniała:
"Suszarnia ziół"...
Wrzosowisko w zioła obfite (jak to ugór), a każda roślinka na coś się przydać może...I człowiekowi...I roślinkom...
No to wracam z każdego wypadu z wiechciem różnorakiego kwiecia...
A Pan N. nie ustaje w pracach stolarskich...
Kolejne dzieło, to:
"Ławeczka na Troje"...
Pan N., ja i Siora moja umiłowana...
Akurat się Pan N. wyrobił na otarcie siostrzanych łez, bo się Siostrzyca w paluszka walnęła okrutnie (że się cały siwizną pokrył) i ławeczka była akurat w porę, na pocieszenie...
Podmuchać się nie dało, bo paluszek ponad tysiąc kilometrów od Wrzosowiska...
Teraz ławeczka czekać będzie, aż się urlopek Siostrzycy zacznie i zasiedli mebelek swoją "szanowną"...;o)
Kiedy Pan N. dzielnie walczył z drewnianym żywiołem, płot wierzbowy rósł sobie cichutko ("prymusi" mają już po 1,5 metra)...
A Jego Połowica znosiła z zagonów pyszne kąski, żeby siły miał do tej walki znaczne...
Zaczyna być coraz smaczniej...
A jakie mamy ziemniaczki !! Mniodzio !! ;o)
środa, 15 lipca 2015
Z życia Teściowej...
Dacie wiarę ??
To już trzy lata minęły odkąd Pierworodny złożył najważniejszą przysięgę w życiu...
Ależ to były emocje...
I tyle...
Potem przyszły dni...Takie sobie zwykłe dni...Najzwyklejsze...
Pierwszy...Dziesiąty...Setny...Tysięczny...
I nagle się okazało, że minęły trzy lata...Całkiem niepostrzeżenie...
Młodzi, jak trzy lata temu trzymają się za ręce idąc ulicą...Dogryzają sobie z szelmowskimi uśmieszkami...Spoglądają na siebie z czułością...
No, teraz może bardziej czule spoglądają na naszego Wnuka niż na siebie...
Ten, to Ich bez reszty zawojował...Nas też...
Ale wracajmy do tematu...
Patrzę na Młodych i nie ma co, serducho mi się raduje...
Są szczęśliwi...
I czego więcej mam oczekiwać od Losu ??
Może, żeby Syn mniej pracował...Albo żeby Synowa w końcu się wyspała...Albo, żeby mieli swój własny kąt na Ziemi...
A ja pragnę, żeby za trzynaście, dwadzieścia trzy, czy pięćdziesiąt trzy lata patrzyli na siebie właśnie tak...Pełną miłością...Szczerym szacunkiem...Serdeczną przyjaźnią...
Żeby obok słów "Małżonek", pojawiało się słowo "Kumpel"...Najlepszy Kumpel jakiego w życiu miałem...
I wtedy niczego Im już potrzeba nie będzie...
Czy się wtrącam ??
A jakże !!
Każda Teściowa się wtrąca...
Choćby samym faktem istnienia...
Ale czasem też wtrącam "a może byście..."...
Czasem Ich pomysły kwituję kwaśną miną...
Tak chyba powinna postępować Mama-Teściowa ??
Nie wszystko musi mi się podobać...
Ale, Synowa podoba mi się wyjątkowo...
Kiedy spoglądam na Nią ukradkiem, uśmiech sam wypływa mi na twarz...
I ta myśl...
Jeśli nasz Syn jest z Tobą tak szczęśliwy, to nic lepszego nie mogło nas spotkać...
Obyś Ty z Nim była równie szczęśliwa...
To już trzy lata minęły odkąd Pierworodny złożył najważniejszą przysięgę w życiu...
Ależ to były emocje...
I tyle...
Potem przyszły dni...Takie sobie zwykłe dni...Najzwyklejsze...
Pierwszy...Dziesiąty...Setny...Tysięczny...
I nagle się okazało, że minęły trzy lata...Całkiem niepostrzeżenie...
Młodzi, jak trzy lata temu trzymają się za ręce idąc ulicą...Dogryzają sobie z szelmowskimi uśmieszkami...Spoglądają na siebie z czułością...
No, teraz może bardziej czule spoglądają na naszego Wnuka niż na siebie...
Ten, to Ich bez reszty zawojował...Nas też...
Ale wracajmy do tematu...
Patrzę na Młodych i nie ma co, serducho mi się raduje...
Są szczęśliwi...
I czego więcej mam oczekiwać od Losu ??
Może, żeby Syn mniej pracował...Albo żeby Synowa w końcu się wyspała...Albo, żeby mieli swój własny kąt na Ziemi...
A ja pragnę, żeby za trzynaście, dwadzieścia trzy, czy pięćdziesiąt trzy lata patrzyli na siebie właśnie tak...Pełną miłością...Szczerym szacunkiem...Serdeczną przyjaźnią...
Żeby obok słów "Małżonek", pojawiało się słowo "Kumpel"...Najlepszy Kumpel jakiego w życiu miałem...
I wtedy niczego Im już potrzeba nie będzie...
Czy się wtrącam ??
A jakże !!
Każda Teściowa się wtrąca...
Choćby samym faktem istnienia...
Ale czasem też wtrącam "a może byście..."...
Czasem Ich pomysły kwituję kwaśną miną...
Tak chyba powinna postępować Mama-Teściowa ??
Nie wszystko musi mi się podobać...
Ale, Synowa podoba mi się wyjątkowo...
Kiedy spoglądam na Nią ukradkiem, uśmiech sam wypływa mi na twarz...
I ta myśl...
Jeśli nasz Syn jest z Tobą tak szczęśliwy, to nic lepszego nie mogło nas spotkać...
Obyś Ty z Nim była równie szczęśliwa...
sobota, 11 lipca 2015
Mechanizacja rolnictwa, czyli Gordyjka na deskorolce...
- A może wózeczek do mebli ?? - zasięgałam fachowej porady porady Pana N. ...
- No coś Ty ?? Za ciężki jest...No chyba, że będę Ci go znosił...- usłyszałam i mina mi zrzedła...
No to lipa...
A już myślałam, że odkryłam Hamerykę...
Zabrane na Wrzosowisko krzesełko wersji mini, nie zdało egzaminu...
Do pielenia potrzebuję totalnego przyziemienia, czyli pozycji przy wysokości gruntu, kręgosłup odmówił wygibasów...
Jak mam to chwastom wytłumaczyć ??
Wózeczek, który ponad dwadzieścia lat temu zmajstrował Pan N., żebym nie tarmosiła mebli przy każdym durnowatym pomyśle, wydawał mi się idealny...
Ale rzeczywiście...Lekki nie jest...Przecież musiał być stabilny, żeby te moje "przeprowadzki" jakoś wspierał...
Z kwaśną miną poszłam spać...
Może trzeba będzie zacząć ćwiczyć czołganie ??
O 2:30 zerwałam się z łóżka z poczuciem dokonania odkrycia "wiekopojmnego"...
Eureka !!
Aż zasnąć nie mogłam...
No, a Pan N. drzemał smacznie...
Radocha mnie rozsadzała...
Mam sposób !!
Ledwie Ślubny oczy otworzył przystąpiłam do ataku...
- Deskorolkę Miśka to my jeszcze w piwnicy mamy ?? - zapytałam, żeby zrobić wprowadzenie...
- Mamy... - wymruczał Pan N. ziewając przeciągle...
I rozbudził się nagle...
- Po co Ci deskorolka ?? - zapytał podejrzliwie...- Jeździć będziesz ?? - dociekał...
- Oj tam...Toż całkiem durnowata nie jestem !! (Chyba ??)...Do pielenia !! Deskorolka będzie idealna !! Poziom odpowiedni...Ciężar odpowiedni...Będę zmechanizowaną Pielarką... - i uradowana okrutnie czekałam, aż się Pan N. rozbudzi na tyle, żeby mi obiekt marzeń z piwnicy przytaszczyć...
Widok starej, obtłuczonej przez Pierworodnego deskorolki okrutnie mnie uradował...
No to jazda !!
Teraz nawet nie muszę wstawać, żeby się przemieszczać !!
Wiaderko na chwaściory...Deskorolka...Wyściółka pod poopsko...
I jazda !!
Można też skorzystać z wersji bardziej stacjonarnej (i wygodniejszej)...
W takiej pozycji siedzi się dużo wygodniej, ale trzeba się co kilka minut przemieszczać, przestawiając deskorolkę...
Ale czego się nie robi dla takich ślicznotek ??
Nasza fasolka wyjrzała na świat...
Malusia taka...Delikatniutka...
Pewnie za kilka dni będzie potrzebowała Pielarki, bo chwaściory strasznie się na Wrzosowisku panoszą...
Będzie okazja do szlifowania techniki jazdy na deskorolce...;o)
- No coś Ty ?? Za ciężki jest...No chyba, że będę Ci go znosił...- usłyszałam i mina mi zrzedła...
No to lipa...
A już myślałam, że odkryłam Hamerykę...
Zabrane na Wrzosowisko krzesełko wersji mini, nie zdało egzaminu...
Do pielenia potrzebuję totalnego przyziemienia, czyli pozycji przy wysokości gruntu, kręgosłup odmówił wygibasów...
Jak mam to chwastom wytłumaczyć ??
Wózeczek, który ponad dwadzieścia lat temu zmajstrował Pan N., żebym nie tarmosiła mebli przy każdym durnowatym pomyśle, wydawał mi się idealny...
Ale rzeczywiście...Lekki nie jest...Przecież musiał być stabilny, żeby te moje "przeprowadzki" jakoś wspierał...
Z kwaśną miną poszłam spać...
Może trzeba będzie zacząć ćwiczyć czołganie ??
O 2:30 zerwałam się z łóżka z poczuciem dokonania odkrycia "wiekopojmnego"...
Eureka !!
Aż zasnąć nie mogłam...
No, a Pan N. drzemał smacznie...
Radocha mnie rozsadzała...
Mam sposób !!
Ledwie Ślubny oczy otworzył przystąpiłam do ataku...
- Deskorolkę Miśka to my jeszcze w piwnicy mamy ?? - zapytałam, żeby zrobić wprowadzenie...
- Mamy... - wymruczał Pan N. ziewając przeciągle...
I rozbudził się nagle...
- Po co Ci deskorolka ?? - zapytał podejrzliwie...- Jeździć będziesz ?? - dociekał...
- Oj tam...Toż całkiem durnowata nie jestem !! (Chyba ??)...Do pielenia !! Deskorolka będzie idealna !! Poziom odpowiedni...Ciężar odpowiedni...Będę zmechanizowaną Pielarką... - i uradowana okrutnie czekałam, aż się Pan N. rozbudzi na tyle, żeby mi obiekt marzeń z piwnicy przytaszczyć...
Widok starej, obtłuczonej przez Pierworodnego deskorolki okrutnie mnie uradował...
No to jazda !!
Teraz nawet nie muszę wstawać, żeby się przemieszczać !!
Wiaderko na chwaściory...Deskorolka...Wyściółka pod poopsko...
I jazda !!
Można też skorzystać z wersji bardziej stacjonarnej (i wygodniejszej)...
W takiej pozycji siedzi się dużo wygodniej, ale trzeba się co kilka minut przemieszczać, przestawiając deskorolkę...
Ale czego się nie robi dla takich ślicznotek ??
Nasza fasolka wyjrzała na świat...
Malusia taka...Delikatniutka...
Pewnie za kilka dni będzie potrzebowała Pielarki, bo chwaściory strasznie się na Wrzosowisku panoszą...
Będzie okazja do szlifowania techniki jazdy na deskorolce...;o)
piątek, 10 lipca 2015
Życie ludów pierwotnych, czyli jak przetrwać na Wrzosowisku...
Jutro, jutro, i po jutrze...Właściwie wyszło mi dosłownie, bo nasze miedzylądowanie domeczkowe będzie trwało ledwie chwilkę...
Ufff...
Tyle rzeczy do zrobienia...Tyle chwastów do wypielenia...
No i znowu odliczamy godziny...
Kiedy zaliczaliśmy jedno z międzylądowań, w TV napatoczył mi się program Pana Cejrowskiego, i chociaż jest On jedną z ostatnich Osób, które cytowałabym z przyjemnością, tym razem zgadzam się z Nim w zupełności...
Program był o Pigmejach, dzielnych Ludziach, którzy umieją żyć w ekstremalnych warunkach...
Pan Cejrowski stwierdził, że gdyby przez tak zwany cywilizowany Świat przeszedł jakiś kataklizm, to tylko Oni byli by wstanie przetrwać te zawirowania...
Żyją po prostu tak, jak żyli od wieków, a nowomodne wynalazki są Im zbyteczne...
Coś w tym jest, jak się krytycznie spojrzy na "cywilizowane" Ludy...
Brak ciepłej wody przez kilka dni ?? Dramat !!
Brak prądu przez kilka godzin ?? Horror !!
Brak klimatyzacji w czasie upałów ?? Tragedia !!
Do "dobrego" Człowiek szybko się przyzwyczaja...
No to my się "odzwyczajamy"...
Może kilkanaście lat w nowoczesnych technologiach zmęczyło nas zbytnio ?? Może uzależnienie od nowoczesności nas znudziło ??
Możliwe...
Wrzosowisko jest chyba najmniej cywilizowanym miejscem w Rzeczypospolitej...
I jak sobie radzimy ??
Dzisiaj będzie odcinek pod tytułem "higiena"...
Pamiętacie owo dziwne zjawisko ??
To nasza toaleta...
Schowana w zaroślach, za parawanem z agrowłókniny...
Pewnie takiego zastosowania agrowłókniny nikt nie przewidział...;o)
Pod zydelek wsuwa się wiadereczko...
I recykling pierwsza klasa...
Jest również pojemnik na papier toaletowy (oczywiście ekologiczny, z makulatury) i oświetlenie solarne...
Z tym oświetleniem jest pewien problem...
Maleńkie diody z błękitną poświatą spowodowały, że na Wrzosowisku pojawiły się robaczki świętojańskie, czyli świetliki, z całej chyba okolicy...
W ten sposób mamy oświetlenie nie tylko w toalecie, ale na całej działce...
Trzeba tylko uważać, żeby "rozrabiaków" nie nazdepnąć...
Ale kiedy się już zasiądzie na "tronie", to taki widok zrekompensuje trudy...
Zapobiegawczo nie biorę ze sobą nic do pisania, bo bym chyba z "kibelka" nie wychodziła...
Toż to prawdziwa "świątynia dumania"...
Ale, ale...
Po wyjściu z toalety niezbędne jest zachowanie podstawowych zasad higieny...
Voila !!
Solarny prysznic z lekko przyciętą rurką nadaje się do tego idealnie, a wykorzystana do mycia i spłukiwania woda, nadaje się idealnie do wspierania roślinek w czasie upałów...
A jak przyjemnie jest wsadzić głowę pod prysznic kiedy zapanują tropikalne upały !!
No i teraz bij kto w Boga wierzy...
Gordyjka, gapa jedna, zapomniała uwiecznić podręczny automat do mycia rąk, który mamy zamontowany przy "orzeszku", żeby nie biegać do prysznica co kilka minut...
Echhh...
A to taka piękna "umywalka"...
Ufff...
Tyle rzeczy do zrobienia...Tyle chwastów do wypielenia...
No i znowu odliczamy godziny...
Kiedy zaliczaliśmy jedno z międzylądowań, w TV napatoczył mi się program Pana Cejrowskiego, i chociaż jest On jedną z ostatnich Osób, które cytowałabym z przyjemnością, tym razem zgadzam się z Nim w zupełności...
Program był o Pigmejach, dzielnych Ludziach, którzy umieją żyć w ekstremalnych warunkach...
Pan Cejrowski stwierdził, że gdyby przez tak zwany cywilizowany Świat przeszedł jakiś kataklizm, to tylko Oni byli by wstanie przetrwać te zawirowania...
Żyją po prostu tak, jak żyli od wieków, a nowomodne wynalazki są Im zbyteczne...
Coś w tym jest, jak się krytycznie spojrzy na "cywilizowane" Ludy...
Brak ciepłej wody przez kilka dni ?? Dramat !!
Brak prądu przez kilka godzin ?? Horror !!
Brak klimatyzacji w czasie upałów ?? Tragedia !!
Do "dobrego" Człowiek szybko się przyzwyczaja...
No to my się "odzwyczajamy"...
Może kilkanaście lat w nowoczesnych technologiach zmęczyło nas zbytnio ?? Może uzależnienie od nowoczesności nas znudziło ??
Możliwe...
Wrzosowisko jest chyba najmniej cywilizowanym miejscem w Rzeczypospolitej...
I jak sobie radzimy ??
Dzisiaj będzie odcinek pod tytułem "higiena"...
Pamiętacie owo dziwne zjawisko ??
To nasza toaleta...
Schowana w zaroślach, za parawanem z agrowłókniny...
Pewnie takiego zastosowania agrowłókniny nikt nie przewidział...;o)
Pod zydelek wsuwa się wiadereczko...
I recykling pierwsza klasa...
Jest również pojemnik na papier toaletowy (oczywiście ekologiczny, z makulatury) i oświetlenie solarne...
Z tym oświetleniem jest pewien problem...
Maleńkie diody z błękitną poświatą spowodowały, że na Wrzosowisku pojawiły się robaczki świętojańskie, czyli świetliki, z całej chyba okolicy...
W ten sposób mamy oświetlenie nie tylko w toalecie, ale na całej działce...
Trzeba tylko uważać, żeby "rozrabiaków" nie nazdepnąć...
Ale kiedy się już zasiądzie na "tronie", to taki widok zrekompensuje trudy...
Zapobiegawczo nie biorę ze sobą nic do pisania, bo bym chyba z "kibelka" nie wychodziła...
Toż to prawdziwa "świątynia dumania"...
Ale, ale...
Po wyjściu z toalety niezbędne jest zachowanie podstawowych zasad higieny...
Voila !!
Solarny prysznic z lekko przyciętą rurką nadaje się do tego idealnie, a wykorzystana do mycia i spłukiwania woda, nadaje się idealnie do wspierania roślinek w czasie upałów...
A jak przyjemnie jest wsadzić głowę pod prysznic kiedy zapanują tropikalne upały !!
No i teraz bij kto w Boga wierzy...
Gordyjka, gapa jedna, zapomniała uwiecznić podręczny automat do mycia rąk, który mamy zamontowany przy "orzeszku", żeby nie biegać do prysznica co kilka minut...
Echhh...
A to taka piękna "umywalka"...
niedziela, 5 lipca 2015
Byle do jutra...
Tydzień na Wrzosowisku...Ależ zleciało...
Rok temu, o tej porze, wspominałam wspaniały wyjazd do Szwajcarii, i kombinowałam, jak się tam udomowić...Echhh...
Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że za rok będę budować swój azyl ??
Pewnie odesłałabym go do Psychiatry...
A jednak...
Wrzosowisko zaczyna się cywilizować...
To znaczy...My je cywilizujemy ze wszystkich sił jakimi dysponujemy, i przyznać się wypada, że nawet nie przypuszczałam, że mamy takie energetyczne rezerwy...
Co zmalowaliśmy przez ten tydzień ??
Pan N. skosił prawie wszystkie chwaściory, co spowodowało, że kosa zażądała urlopu i kategorycznie odmówiła współpracy na kilka godzin...
No to Ślubny przerzucił się strategicznie na wzmacnianie domku...
Miał nawet pomocników, więc praca szła szybko...Mimo upału...
W międzyczasie odkryliśmy, że nasze deski w trybie natychmiastowym wymagają dosuszenia, więc i upał okazał się w sam raz...
Po ustawieniu konstrukcja została zasiedlona w kwadrans, i to co dla nas było stertą desek, Filip przekwalifikował na psią budę...
No cóż...Może być i psia buda...
Pozostało nam dołożyć do kompletu psią miskę i mamy psa rezydenta...
Ku naszemu zdziwieniu, Filip, po pierwszej nieudanej próbie skłonienia go do korzystania z miski, w lot pojął, że w tym dziwnym, biały "urządzeniu" pojawiają się smakowite kąski...
W dowód wdzięczności kładzie się między naszymi leżakami i patrzy na nas z niedowierzaniem...
Filip nie ma lekkiego życia...Nie wolno przy nim podnosić głosu, bo kurczy się wówczas cały, tuli uszy i ogon, i patrzy tak przerażająco smutnymi oczami, że po kręgosłupie przechodzą ciarki...
Nie wolno nam również energicznie ruszać rękami, bo Filip wówczas ucieka spłoszony...
Ale kiedy poczuje się bezpiecznie kita mu się kręci radośnie, a pyszczek opiera na przednich łapkach, jak szczeniaczek...Najlepiej jeśli ma wówczas miejsce między leżakami...Tak, żeby mógł nas oboje mieć pod "nadzorem"...
Wybiera się nawet z nami na koniec sadu i zagląda ciekawie co robimy...Ale w dalszym ciągu najlepiej reaguje na szelest woreczka...
Z powodu upału musiałam zrezygnować z pielenia, bo temperatury znacznie przekraczały 40 stopni...W zestawieniu ja, albo roślinki, wybrałam "ja"...Roślinki jakoś muszą przetrwać bez wsparcia...
A "ja" siedzi sobie w sadzie, w cieniu i zajmuje łapki czynnościami zastępczymi...
Pomalowałam starą donicę i skrzynki, i zasiałam kocimiętkę i lawendę...Może wypuści chociaż odrostki, bo na kwitnienie to trochę za późno...
Nasz malowniczy karcz przeszedł kosmetyczną obróbkę i pozbył się kolejnych gród ziemi...Jeszcze ze dwa podejścia i nabierze charakteru...Potem kąpiel...Suszenie...Zabezpieczające malowanie...I można będzie przeprowadzić akcję "zasiedlania"...
Zinwentaryzowałam sad i wydałam wyrok ścięcia dla kilku drzew...
No i robiłam kompoty...
W tych ekstremalnych warunkach !!
Dostaliśmy od Sąsiada pół wiadra wspaniałych, soczystych czereśni...
Żal było zmarnować...
No to obżarliśmy się nieprzyzwoicie, a reszta wylądowała w słoikach, żeby można było coś w zimowe wieczory wspominać...
A w sobotę ruszyliśmy pod prąd, czyli do cywilizacji...
Wszyscy ruszyli w plener, a my do domeczku...
Czas na wygodne łóżko, solidny prysznic i jakieś wiadomości ze Świata...
A jutro ??
W drogę !!
Rok temu, o tej porze, wspominałam wspaniały wyjazd do Szwajcarii, i kombinowałam, jak się tam udomowić...Echhh...
Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że za rok będę budować swój azyl ??
Pewnie odesłałabym go do Psychiatry...
A jednak...
Wrzosowisko zaczyna się cywilizować...
To znaczy...My je cywilizujemy ze wszystkich sił jakimi dysponujemy, i przyznać się wypada, że nawet nie przypuszczałam, że mamy takie energetyczne rezerwy...
Co zmalowaliśmy przez ten tydzień ??
Pan N. skosił prawie wszystkie chwaściory, co spowodowało, że kosa zażądała urlopu i kategorycznie odmówiła współpracy na kilka godzin...
No to Ślubny przerzucił się strategicznie na wzmacnianie domku...
Miał nawet pomocników, więc praca szła szybko...Mimo upału...
W międzyczasie odkryliśmy, że nasze deski w trybie natychmiastowym wymagają dosuszenia, więc i upał okazał się w sam raz...
Po ustawieniu konstrukcja została zasiedlona w kwadrans, i to co dla nas było stertą desek, Filip przekwalifikował na psią budę...
No cóż...Może być i psia buda...
Pozostało nam dołożyć do kompletu psią miskę i mamy psa rezydenta...
Ku naszemu zdziwieniu, Filip, po pierwszej nieudanej próbie skłonienia go do korzystania z miski, w lot pojął, że w tym dziwnym, biały "urządzeniu" pojawiają się smakowite kąski...
W dowód wdzięczności kładzie się między naszymi leżakami i patrzy na nas z niedowierzaniem...
Filip nie ma lekkiego życia...Nie wolno przy nim podnosić głosu, bo kurczy się wówczas cały, tuli uszy i ogon, i patrzy tak przerażająco smutnymi oczami, że po kręgosłupie przechodzą ciarki...
Nie wolno nam również energicznie ruszać rękami, bo Filip wówczas ucieka spłoszony...
Ale kiedy poczuje się bezpiecznie kita mu się kręci radośnie, a pyszczek opiera na przednich łapkach, jak szczeniaczek...Najlepiej jeśli ma wówczas miejsce między leżakami...Tak, żeby mógł nas oboje mieć pod "nadzorem"...
Wybiera się nawet z nami na koniec sadu i zagląda ciekawie co robimy...Ale w dalszym ciągu najlepiej reaguje na szelest woreczka...
Z powodu upału musiałam zrezygnować z pielenia, bo temperatury znacznie przekraczały 40 stopni...W zestawieniu ja, albo roślinki, wybrałam "ja"...Roślinki jakoś muszą przetrwać bez wsparcia...
A "ja" siedzi sobie w sadzie, w cieniu i zajmuje łapki czynnościami zastępczymi...
Pomalowałam starą donicę i skrzynki, i zasiałam kocimiętkę i lawendę...Może wypuści chociaż odrostki, bo na kwitnienie to trochę za późno...
Nasz malowniczy karcz przeszedł kosmetyczną obróbkę i pozbył się kolejnych gród ziemi...Jeszcze ze dwa podejścia i nabierze charakteru...Potem kąpiel...Suszenie...Zabezpieczające malowanie...I można będzie przeprowadzić akcję "zasiedlania"...
Zinwentaryzowałam sad i wydałam wyrok ścięcia dla kilku drzew...
No i robiłam kompoty...
W tych ekstremalnych warunkach !!
Dostaliśmy od Sąsiada pół wiadra wspaniałych, soczystych czereśni...
Żal było zmarnować...
No to obżarliśmy się nieprzyzwoicie, a reszta wylądowała w słoikach, żeby można było coś w zimowe wieczory wspominać...
A w sobotę ruszyliśmy pod prąd, czyli do cywilizacji...
Wszyscy ruszyli w plener, a my do domeczku...
Czas na wygodne łóżko, solidny prysznic i jakieś wiadomości ze Świata...
A jutro ??
W drogę !!
Subskrybuj:
Posty (Atom)