Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

poniedziałek, 30 września 2013

Życie pisze niesamowite scenariusze...

     Każdy wie, że kiedy zbliża się jesień czyhają na Człeka wszelkiego gatunku depresje, albo inne "niehumory"...Każdy wie, więc i Gordyjka powinna widzieć...Poniekąd...
     A może Gordyjka po prostu bardzo ufa swojemu genetycznemu optymizmowi ??
Hmmm...
To teraz już wie, że nawet optymizm ma swoje granice...
     Obejrzałam ostatnio "Oszukane"...
Wiem, wiem...Całe wieki minęły od Premiery...
Ale jakoś tak się złożyło, że "Oszukane" mi umknęły...Umknęły, albo po prostu unikałam ich jak "diabeł święconej wody" ??
I przepadło...Obejrzałam...
     Co prawda oznak oparzeń na "diablej" skórce nie mam, ale mi się te "Oszukane" nieźle dały we znaki...
     Film zbiera różne recenzje...
     Jedni wychwalają go pod niebiosa i polecają zapamiętale...Drudzy odradzają inwestycję finansową w owo dzieło i "psy wieszają" na wszystkim co z owym dziełem jest związane...Od scenariusza począwszy, na grze aktorskiej skończywszy...
     Ja się za recenzje nie biorę...
     "Oszukane" to nie jest jakaś tam opowieść o grupie Ludzi, to prawdziwa historia, która mogła się przytrafić każdej z Matek...
I ja właśnie tak ją odebrałam...
     Przez dziewięćdziesiąt minut projekcji usiłowałam wczuć się "w rolę"...Znaleźć w sobie odczucia i emocje, które zbliżyły by mnie do tej sytuacji...
Scenariusz, dialogi, gra aktorska toczyły się obok...
Podświadomość podsuwała tylko jedno...
To wydarzyło się na prawdę...
Gdzieś obok Ciebie żyją Kobiety, które musiały zmierzyć się z tym problemem...Gdzieś są Dziewczyny, których życie z dnia na dzień się zmieniło...
Poznały prawdę i już nic nie było takie samo...
     Czy Człowiek może sobie z tym emocjonalnie poradzić ??
Musi...
     Bohaterki filmu jakoś sobie z tym poradziły...Realni Bohaterowie też...
A we mnie pozostała zadra...
     Podświadomość podsuwa mi ciągle obraz moich dzieci z pierwszych dni po narodzinach...
     Czy umiała bym uporządkować taki chaos ??
     Jak poradzić sobie z tak ogromną miłością ??
     Jak żyć codziennością, gdy cały dotychczasowy Świat runął ??
Niewyobrażalne...
Po prostu niewyobrażalne...
 

piątek, 27 września 2013

O urzędowych wizytacjach, czyli "jeśli pracujesz, pracuj dobrze"...

     Od czasu do czasu każdego dopadają tak zwane "wizyty urzędowe"...Ani to miłe, ani przyjemne...
Ale jak mus to mus...
Ruszyliśmy więc dzisiaj ogarnąć kilka "urzędów"...
     Tak się złożyło, że zaczęliśmy od banku i na banku żeśmy skończyli...Takie z nas "nababy" finansowe...;o) 
Środków nam od tego bytowania co prawda na koncie nie przybyło, ale doświadczeń życiowych i owszem...
     Zaczęliśmy od wizytacji  pewnego małego oddziału bankowego w Zaścianku...
     Miło, przytulnie, a za biurkami roześmiane twarze Pań z obsługi...I nasza ulubiona Pani Ania...
     Za co lubimy Panią Anię ??
     Za życzliwy uśmiech, za niewyobrażalną cierpliwość, za zaangażowanie, za solidność, za uczciwość, za...
     No dobra...Nadmienię, że Pani Ania jest Człowiekiem, żebyście nie pomyśleli, że miewamy jakieś kontakty z siłami nieziemskimi...
Nasz Bankowy Anioł Stróż wyznaje staroświecką zasadę...
     "Jeśli pracujesz, pracuj dobrze"...
To taki "Anioł" na wymarciu...
Jak onegdaj mamuty...
     Kwadrans jaki spędziliśmy w owym przybytku wprawił nas w wyśmienite humory...
A humor był nam potrzebny...
     Naszą "urzędową pielgrzymkę" mieliśmy zakończyć w rodzinnym Mieście, które wyzwala w nas moc emocji...Emocji niestety negatywnych...
     Czym się to objawia ??
     Małomównością...Marnymi nastrojami...I tym, że wjeżdżamy i wyjeżdżamy najkrótszymi z możliwych dróg...
Trasę obmyślamy skrupulatnie i nie marnujemy nawet sekundy...
Dzisiaj było jeszcze gorzej...
     Mieliśmy wizytować przybytek, w którym byliśmy jeden jedyny raz i było to wydarzenie traumatyczne, a spotkana tam Niewiasta jest przez nas ciągle wspominana...
Chociaż raczej powinnam napisać "wypominana"...
     Tak nieżyczliwego, odpychającego i niesympatycznego Egzemplarza Urzędnika bankowego spotkaliśmy jeden raz...
Właśnie w rodzinnym Mieście...
Ruszyliśmy na powtórkę tej traumy...
     Piękny, nowoczesny budynek, za "grube" miliony...
     Chrom...Szkło...Marmury...
     A w środku marazm, opieszałość, i skwaszone oblicza...
Brrrr...
     Weszliśmy do odpowiedniego gabinetu i zonk...
     Za biureczkiem siedzi Mężczyzna...
Ufff...
     Może nie jest to postać porywająca, bo był taki bardziej "bezpłciowy", ale przynajmniej nie był odpychający...
     Przez chwilkę mieliśmy nawet nadzieję, że urzędowa włóczęga zakończy się bezboleśnie, kiedy Pan oświadczył, że opłatę należy wnieść w kasie...
Niby "pikuś"...
     Trzy kasy otwarte...W każdej kasie dwie Urzędniczki...Jesteśmy pierwsi w kolejce...
I tyle dobrych wiadomości...
     Panie zajęte są wymianą nowinek, rozkosznie się przy tym bawią, obsługa przeciąga się w nieskończoność...
Z niedowierzaniem przyglądamy się temu...
Ki czort ??
     Może to jakiś "strajk włoski" i Panie w czasie obsługi "liczą włoski" na czerepach Klientów ??
     No to kaplica, bo mam dosyć bujną fryzurę...
     W końcu jedna z Pań kiwa na nas dłonią wymownie...
     Podaję "kwit", dokonuję wpłaty, pieczątka...I kiedy chcę zadać pytanie to już nie mam komu, bo Panienka odwraca się do nas "zadnią częścią" i świergoli radośnie z Koleżanką...
     - Zapytamy na górze...- uspakaja mnie Pan N., bo mnie już jęzor świerzbi...
     Pan "z góry" przygotował w tym czasie komplet dokumentów, przy okazji pewnie przeczytał całą gazetę, a sądząc po okruszkach na krawacie, zdążył również zjeść śniadanie...
     Takie zakrzywienie czasoprzestrzeni...
     Kilka podpisów i jesteśmy wolni...
     Przy drzwiach wyjściowych Pani z informacji żegna nas z uśmiechem "do widzenia"...
     A my jak na komendę rzucamy w przestrzeń...
     - Niedoczekanie !!
Prawie biegiem pokonaliśmy parking i ruszyliśmy "z kopyta"...
Najkrótszą drogą...
Na widok zbliżających się "pagórków" powracają nam na twarze uśmiechy...
Byle do Zaścianka...

czwartek, 26 września 2013

Zołzowata Zołza, czyli jak zauroczyć Kumpla...

     Któż z nas nie siedział kiedyś przed lustrem, z wypiekami na twarzy i z "motylkami" w żołądku, i nie szykował się na tą jedną jedyną, niezapomnianą chwilę ?? 
     W takim dniu każdy włosek we fryzurze musi być na swoim miejscu, każda kreska makijażu postawiona musi być perfekcyjnie, a fałdka na sukience jest wręcz ujmą "na honorze"...
Randka...
Ot, takie niby zwykłe spotkanie...
     Co prawda Świat się zmienia, ale obserwując Młodzież, to jedno pozostaje aksjomatem...Staranie, żeby wypaść jak najlepiej... 
     Bywa jednak, że owa randka nie jest tym wymarzonym spotkaniem, a "randkowicz" odbiega od ideału...Co wtedy ??

     Dawno, dawno temu...Kiedy gordyjskiej głowy nie barwiły jeszcze włosy w kolorze popiołu, a jej buziulka wolna była od zmarszczek, w gronie jej znajomych przebywał pewien Młodzieniec...
Można by nawet powiedzieć, że Młodzieniec urodziwy, a już na pewno twierdzić można, że dbający o swą urodę w stopniu, jak na owe standardy, ponad przeciętnym...
Chłopak był sympatyczny i miły, więc ogólnie w towarzystwie lubiany...Może bardzo skromny i nieśmiały, ale przecież to nie jest wadą...
Ów Chłopak lubił przebywać w towarzystwie Gordyjki...
Może dlatego, że zawsze miała swoje zdanie, a może dlatego, że uparta była jako ten Kłapouchy...A może po prostu dlatego, że pomysły miewała nieziemskie i lubił w tym uczestniczyć...
W każdym razie Chłopak spędzał w Jej towarzystwie każdą wolną chwilę, a jej to nie przeszkadzało...Nie przeszkadzało...Poniekąd...
     Stan posiadania tak oddanego Kumpla nie przeszkadzał Gordyjce aż do dnia, w którym usłyszała od Rodziców, że jest On świetnym kandydatem na męża, a gordyjski Tata na każdym miejscu okazywał Chłopakowi swoją sympatię...
Orzesz...(ko)...
Mąż ?? Narzeczony ??
W życiu !!
Kumpel i owszem...I tyle w temacie...
     Ośmielony dowodami sympatii Rodziców, Chłopak zdobył się na odwagę i zaprosił Gordyjkę do kina...
Dukał to swoje zaproszenie strasznie...Zdenerwowany był okrutnie...Raz czerwieniał...Raz bladł...Ale wydukał...
W Gordyjkę jakby piorun trzasnął...
Do kina ??
Ło Matko i Córko...
Niedoczekanie !!
     Gordyjka stworzeniem była dziwnym...Każdy Chłopak był kumplem, ale żeby ot tak, do kina ?? We dwoje ??
     Pewnie gdyby nie marudzenie Rodziców w życiu by nie poszła...Ale Rodzice "dziurę w brzuchu wiercili", a Gordyjka dziurawego brzucha mieć nie chciała...
     Chłopak na spotkanie przyszedł jakby Go w fotoshopie obrobili...
A Gordyjka ??
     Założyło dziewczę stare dżinsowe ogrodniczki, obszerną czerwoną bluzę, na to wdziała włochaty kubraczek z jakiegoś dzikiego zwierza, włosy splotła w dwa warkocze i kokardki czerwone wywiązała...A żeby "zemsty" za "nakazaną randkę" dopełnić wdziała szpilki...Chociaż sam stan ich posiadania napawał ją wstrętem...
I kiedy przed lustrem stanęła to widok w zwierciadle nawet ją zaskoczył...
W życiu by z kimś tak udekorowanym z domu nie wyszła...
Rodzice też oniemieli...
     Ojciec coś tam pomruczał pod nosem o babskim rozumie...Mama z przerażeniem w oczach zwiała do kuchni...
Chłopak na to zjawisko ani słówkiem się nie odezwał, poczerwieniał tylko na twarzy i uniósł wzrok...
Uniósł, bo Go Gordyjka teraz o głowę prawie przewyższała...
     Oboje to wspólne wyjście do kina jakoś przeżyli...
     Kiedy po latach siedzieli sobie towarzysko, Chłopak niespodziewanie powrócił do tych wydarzeń...
     - Pamiętasz jak zaprosiłem Cię do kina ??
     - Pewnie, że pamiętam... - odpowiedziała Gordyjka...
     - Hmmm...Fakt...Trudno zapomnieć...Poszłaś wtedy "po bandzie"... - stwierdził Chłopak i zaczerwienił się jak zawsze...
     - Ale zrozumiałeś...- zaczepnie stwierdziła dziewuszka...
     - O tak !! Chyba całe miasto zrozumiało... - przytaknął Chłopak i oboje się roześmiali...
     Tak to jest między Kumplami...;o) 

środa, 25 września 2013

O angielskim "Pożeraczu" i polędwiczkach z kurkami...

     Postanowiłam utworzyć jeszcze jeden dział w królestwie Gordyjki..."Zaczarowany kociołek"...To tam Gordyjka upchnie swoje "przepisy"...
     Nie to żebym się miała za wyjątkowo uzdolnioną kucharkę...Czasem coś mi się udaje...A czasem nie...Ale niektóre z "moich" przepisów mają bardzo fajne historyjki...Tak na deserek...

     Jakiś czas temu świętowaliśmy urodziny Pana N. Czasu na świętowanie mieliśmy wówczas tyle co "kot napłakał", więc miało być krótko, szybko, ale z fasonem...
     Zaprosiłam Ślubnego do pewnego przybytku gastronomicznego w Krakowie, a w owym świętowaniu towarzyszył nam Pierworodny...
     Wystrój owej Knajpki był elegancki, a wyróżniało ją z "tłumu" to, iż podłoga jest tam przezroczysta i widać historyczne podziemia...Zasieliśmy jak wielu innych Gości, zamówienie złożyliśmy jak trzeba...
Chociaż tu może mała dygresja...
Kelner wyglądał na zaskoczonego naszą...Polszczyzną...
Wszystkie stoliki były zajęte, ale tylko przy jednym siedzieli Polacy, czyli my...
     Pan N. zamówił jakiś kawał mięsiwa, który przeszedł jego wyobrażenie o "kawale mięsiwa"...Młody w ramach eksperymentu zamówił jakieś delicje ze szpinakiem i wyszedł z Knajpki głody...A ja zamówiłam polędwiczki z kurkami i lanymi kluseczkami... Owe polędwiczki będą dzisiaj bohaterkami wpisu...
Ale to za chwilkę...
"Główniejszym" bohaterem będzie pewien Anglik...
     Siedział przy sąsiednim stoliku i wzbudzał ogromne zainteresowanie...
     Na przystawkę zamówił "tatara", którego przy stoliku przygotowywał mu Kucharz...Kucharz siekał mięsko wymachując malowniczo tasakiem, doprawiał, mieszał, czarował i co chwilkę dawał Anglikowi próbki swojej twórczości na maleńkiej łyżeczce...Spektakl trwał dobry kwadrans, a cała Restauracja obserwowała Kucharza z zapartym tchem...
W końcu Anglik pochwycił sztućce i zaczął pałaszować...
Porcja była godna...Żeby nie powiedzieć ogromna...
     Ledwie talerzyk opustoszał Kelner przyniósł zupkę cebulową z grzankami(zapach był tak intensywny, że wątpliwości co do zawartości "miseczki" nikt nie miał)...
Anglik nie "pękał"...
Zmienił widelec na łyżkę i kontynuował batalię...
Śmignął tą zupinkę w momencie...
     Na stoliku pojawił się ogromny befsztyk...Ogromny !! I misa pełna warzyw...
     - Facet pęknie...- wymruczał Pan N. siedzący na wprost "głodomora"...
     - To niewiarygodne...- nie mogłam wyjść z podziwu...
     - Studentowi by na tydzień wystarczyło...- praktycznie zauważył Młody...
A Anglik pałaszował...
My dotarliśmy ledwie do połowy naszych porcji...
Kiedy na widelec został wbity przez Niego ostatni kęs, Kelner wkroczył z kolejnym daniem...
Orzesz...(ko)...
Tego to ja nawet nie rozpoznałam z wyglądu...Wiem jedynie że było mięsiste...
     Kiedy ja kończyłam swoje polędwiczki, przed Anglikiem pojawił się ogromny kawał ciasta i lody...
Od samego patrzenia człek by się nasycił...
     - Ciekawe gdzie się to w Nim mieści... - zauważył Pan N.
     - Fakt...Rozmiary to On ma raczej skromne...- potwierdziłam...
     - Ja Go rozumiem...- rozpoczął swój wywód Młody...- w Anglii to jedzenie jest raczej przeciętne, więc Facet przylatuje raz w tygodniu i żre na zapas...
     Ryknęliśmy śmiechem, a Pan Kelner spojrzał na nas z wyrzutem...
     Z tego wypadu pozostała nam anegdota o jedzącym na zapas Angliku i przepis na polędwiczki...

Polędwiczki z kurkami i lanymi kluseczkami:

- Mięso pokroić w plastry, delikatnie "zbić" i obsmażyć z obu stron.
- Przełożyć do rondelka umożliwiającego duszenie mięsa. Przyprawić solą i pieprzem.
- Cebulę pokroić w kostkę i zeszklić, dodać opłukane i pokrojone kurki. Doprawić "Vegetą" lub innym "Warzywkiem", i czarnym mielonym pieprzem. Dusić w małej ilości wody.
- Uduszone mięso odstawić.
- Lane kluseczki robimy klasycznie (jajo, mąka, odrobina wody, szczypta soli). Ciasto musi być odrobinę bardziej gęste niż takie do zup.Kluseczki muszą być bardziej "mięsiste".
- Kiedy kurki są już miękkie uzupełniamy wodę i wlewamy do nich kluseczki, gotujemy kilka minut.
Dodajemy dwie łyżki kwaśnej śmietany i energicznie mieszamy zawartość rondla.
Powstaje gęsta konsystencja sosu.
- Do rondla przekładamy uduszone polędwiczki i podgrzewamy przez kwadrans (na małym ogniu, żeby nam się kluseczki nie przypaliły)...

Proporcje na dwie porcje (romantyczna kolacja): 1 szt polędwicy wieprzowej, 10 dkg kurek

Teraz pozostaje jedynie przygotować sztućce i dobry apetyt...Smacznego :o)

P.S. Zdjęcia nie będzie, bo pożarliśmy zanim sięgnęłam po komóreczkę...;o)

wtorek, 24 września 2013

Jakieś dziwne liście w tym roku...

     Drzwi do sklepu się otworzyły i wchodząca Klientka przywitała się dźwięcznym "dzień dobry"...
Odpowiedziałam odruchowo i usłyszałam jeszcze jak witała się z obsługiwaną właśnie Kobietą...
"Cześć"...
     W sumie nic dziwnego...Większość Mieszkańców Osiedla zna się od lat, choćby z widzenia...
Kobiety jednakże wyglądały na zaprzyjaźnione...Wymieniały informacje na temat Rodzin, Dzieci, Szkoły...Ot takie "babskie pogaduchy"...
     - Mam z Młodym same problemy...!! - żaliła się jedna z Nich...- Taki jakiś uparty się zrobił...W ciągłym buncie...Już mi brakuje argumentów... - wyliczała...
     Powinnam w tym momencie chyba westchnąć "ach, ta dzisiejsza Młodzież", ale mi się wcale wzdychać nie chciało...
     - Dziewięciolatkowie tak czasem mają... - pocieszała Ją Koleżanka...
     - Z Córką tak nie miałam !! - oświadczyła zmartwiona Matka... - To Faceci są tacy skomplikowani...- oświadczyła...
A ja po raz pierwszy podniosłam wzrok i...
Oniemiałam...
Po drugiej stronie lady stała znana mi z widzenia Kobieta, ale ...
No właśnie...
Jej fryzura spowodowała, że brakło mi tchu...
Orzesz...(ko)...
Poczułam w sobie wulkan emocji...
     Jak nic musiała mieć jakiś generalny remont w domu, i albo nieuważny Malarz schlapał Ją po całości, albo pędzli brakło i jedynym pomysłem było kudłami malować...
     Pani miała włosy w kolorze tęczy...
Było słoneczne złoto, był rażący pomarańcz, i seledyn był, i krwista czerwień, i nawet odrobina majestatycznego granatu...
A wszystko to nałożone na asymetryczną, krótką fryzurkę...
Króciutkie "piórka" robiły wrażenie unoszących w powietrzu...
Coś jak papuga w szale nerwowym, albo sikorka w okresie godowy...
Efekt był porażający...
Szczuplutka twarzyczka Kobiety zniknęła w tych tęczowych czeluściach...
     - A wiesz, że On zażądał ostatnio, żeby na zebranie w szkole poszedł Ojciec ?? - żaliła się dalej "barwna" Dziewczyna...
     - O !! Popatrz jaki wybredny... - odpowiedziała Jej Koleżanka i nasz wzrok się spotkał...
Kobieta miała panikę w oczach...
Ło Matko i Córko...
     "Pewnie się boi, że będzie musiała ze sklepu wyjść ze Znajomą..." - przez myśl mi przeszło...
     W tym momencie "kolorowa" Kobieta uchyliła drzwi sklepu i krzyknęła do grupki Dzieciaków...
     - Poczekaj !! Zaraz idę...
     - Bardzo głodny jestem !! - odkrzyknął jeden z Chłopców i ruszył biegiem...
Gromadka wrzasnęła...
"Papug !! Poczekaj !!" 
     Tajemnica "zbuntowanego" Dziewięciolatka wydawała się rozwiązana...Dzieciak się wstydził...Po prostu się wstydził...Jego wewnętrzny bunt powodowało "upierzenie" Matki...Koledzy byli bezlitośni...
     Kobieta jakby nie zauważyła całej sytuacji...
     Wyszła ze sklepu, a wiatr energicznym podmuchem zmierzwił barwną fryzurkę...
     
     "Jakieś dziwne liście w tym roku..." - pomyślał wiatr...- "niby już pora, a opadać nie chcą..."
 
 

poniedziałek, 23 września 2013

Aż strach się bać...

     Kiedy prawie rok temu zajrzałam do kolorowej torebki, podarowanej mi przez Misiaczki, serducho moje zapiało zachwytem...Tyle czytadła !!


     Synowa pokraśniała na twarzy widząc mój zachwyt, a Syn wymruczał ostrzegawczo:
     - Nie zaczynaj wieczorem...
     Komunikat zapadł mi w pamięć, bo mam już w dorobku kilkadziesiąt książek, które "ukradły" mi sen, i wprost od lektury wędrowałam do codziennych obowiązków...
Ostrzeżenie Pierworodnego było uzasadnione...
Trzy "cegły" mogły mnie wyrwać z realnego życia na trochę dłużej niż jedna noc...
Postanowiłam zachować resztki rozsądku...
     Pokończyłam rozpoczęte lektury (bywa, że czytam kilka jednocześnie, w zależności od nastroju) i w okolicach Bożego Narodzenia otworzyłam pierwszą część Trylogii "Millennium" Stiega Larssona, szwedzkiego Tropiciela sensacji...
Miałam przewagę emocjonalną, bo pierwszą część już czytałam, więc niczym mnie Pan Larsson zaskoczyć nie mógł...Ale kiedy po kilku dniach sięgnęłam po część drugą...
     Ło Matko i Córko...
     Czy baliście się kiedyś realnie czytając książkę ?? 
     Czy przebiegał Wam po kręgosłupach zimny dreszcz, kiedy odwracaliście strony ?? 
Pan Larsson wziął na mnie okrutny odwet...
     Może to przez wybujałą wyobraźnię, ale czytanie owej powieści było wręcz traumatyczne...
Niewyobrażalny strach...
Niewyobrażalną też miał Autor wyobraźnię, skoro umiał tak bardzo przekazać ładunek emocjonalny i zawładnąć czytelnikiem...
Chyba jeszcze żadnej książki nie czytałam tak długo...
Bywało, że po przeczytaniu jednej strony odkładałam ją z poczuciem owego tajemniczego lęku...
Kiedy dobrnęłam do końca, odetchnęłam z ulgą...
Musiałam odpocząć psychicznie przez kilka tygodni, żeby sięgnąć po ostatni tom...
     To niewyobrażalne jak bardzo można zmanipulować ludzkie życie...To niewyobrażalne jak można zadawać innemu człowiekowi takie cierpienia...I niewyobrażalnym jest to, że Ktoś umiał to tak obrazowo opisać...
Niesamowite Książki...
Niesamowity Autor...
Chylę czoła, i polecam wszystkim Miłośnikom "sensacji"...


niedziela, 22 września 2013

Tatrzańska jazda bez trzymanki, czyli tego mamie nie pokazuj...;o)

     Czy kiedy wiele lat temu zabieraliśmy małoletnie wówczas, nasze Dziecię w Beskidy, przeszło nam przez myśl, że zaszczepiamy Mu bakcyla, z którym nie poradzi sobie żadna szczepionka ?? 
     Czy kiedy Pan N. wnosił Go w nosiłkach na szczyt Klimczoka powstał w naszych mózgownicach chociaż cień rodzicielskiego lęku ?? 
     Czy kiedy po raz pierwszy, jako dziecię dwuletnie zdobywał Szyndzielnię na maleńkich nóżkach, a napotkani Turyści z uśmiechami ustępowali Mu z drogi, budził się w nas jakiś niepokój ??
     Nie !! Nie !! Nie!!
     Ja Góry kochałam od zawsze...Pan N. pokochał je przez aklamację...
     Dlaczegóż więc nasze pierworodne Dziecię miało by owej miłości nie poznać ??
     No cóż...
Czym skorupka za młodu...
I się porobiło...
     Tatrzańska jazda bez trzymanki...
     Dzięki życzliwości naszych Misiaczków ("Mamo !! Tylko bez wizualizacji !!") zabiorę Was dzisiaj w Tatry Wysokie...
Potężne...Surowe...I chmurne...
     Ich wyprawa nie była niestety tak słoneczna jak nasza...Tatry bardzo kapryśnie odkrywały swoje tajemnice...
     Ale zaliczyli sporą ilość takich podejść...
     A potem było jeszcze fajniej...
     I fajniej...
     W czasie swojej wędrówki mieli okazję obserwować akcję TOPR-owców, ratujących dwie Kobiety...
     Spotkali dzikiego zwierza...
     I coś, co świadczy o tym, iż geny nawet w Górach mają znaczenie...:o)
Tak jedli śniadanko...
A tak odpoczywali...
I tak jak my już tęsknią...

sobota, 21 września 2013

W opozycji do shoppingu...

     Pan Boguś Linda pewnie by powiedział...
     - Gordyjka !! Co ty wiesz o shoppingu ??
Echhh...
No właśnie...
Jestem teoretyk niepraktykujący...
     Po pierwsze primo, pojąć nie mogę dlaczego nazywamy to obcojęzycznym shoppingiem, a nie rodzimymi zakupami ?? 
Jeszcze kilka lat temu szło się na zakupy...Zwyczajnie...Teraz nawet nie wypada...Dobrze, że przynajmniej jak lecę po chleb to nie "shoppinguję" tylko mam objaw sklerotyczny, bo zapomniałam kupić pieczywo idąc z pracy...
     Ale mnie do owego "shoppingowania" nikt nie namówi...Ot co...
     Chyba, że w markecie budowlanym...W budowlanym mogę...Tylko czy to jest shopping ?? Może takie zakupy nazywają się jeszcze inaczej ??
Orzesz...(ko)...
     Po drugie primo, nie pojmuję jak wielogodzinne pielgrzymowanie po Galeriach i innych Marketach, i przymierzanie setek łaszków może wyzwalać jakieś pozytywne emocje...
To gorsze niż dniówka w kopalni...
Na samą myśl mnie nogi bolą...I jeszcze to wdziewanie i rozdziewanie...Brrr...
     Po trzecie primo, czy te błądzące po marketach Duszyczki spróbowały kiedykolwiek stworzyć coś same ?? Takie nawet drobne coś...
To dopiero jest adrenalinka...
     Najpierw trzeba to coś wymyślić, potem trzeba zgromadzić potrzebne drobiazgi, a potem przystępujemy do działania...Sam proces tworzenia zabiera czasem kilka dni, czasem kilka tygodni...
Ale jaka frajda...
A potem następuje ostatni ruch i nasza duszyczka aż jęczy z rozkoszy...Finisz...









(Taka sobie tunika mogąca urozmaicić jesienno-zimową sweterkomanię).













 ( Zrobiona z czarnego kordonku, szydełkiem, ściegiem najprostszym z możliwych, a dającym w efekcie końcowym, wizualizację małych kwiatuszków).












 (Żeby tunika nie wyglądała zbyt "statecznie" została "odcięta w biodrach "łańcuszkowym" paseczkiem i szarymi kuleczkami).







Finisz ??
Niekoniecznie...
     Zawsze można przy okazji pomyśleć o jakiś dodatkach...





 ("Obróżka" na srebrnym druciku. Zapięcie przymocowane w ten sposób, że zawsze można zmienić "jedynie słuszną" koncepcję).











 (Od razu się przyznaję, że kolczyki noszę bardzo okazjonalnie. W zimie nie noszę, bo metal w uszach bywa niebezpieczny, a w lecie nie noszę, bo kolczyki ograniczają moje "swobody obywatelskie". Ale srebrne kółeczka na jakąś super okazję...Czemu nie...).




 
     I duma nas rozpiera...
     Taki łaszek to dopiero skarb...Nie jakaś tam masówka...
     W takim ciuszku można wyjść bez obawy, że spotka się Znajomą w identycznym odzieniu...
Na pytanie "gdzie kupiłaś?"" ładujemy akumulator podwójnie...
"Sama zrobiłam"...
Niech "zazdraszczają"...
     Taki ciuszek to jak ogromne pudło czekolady...Same endorfiny...

piątek, 20 września 2013

Jak się Matrona zbiesiła...;o)

     A cóż takiego robi "nawiedzona" Matrona, jak z góry zlezie, a w perspektywie ma "płaskochodzenie" przez kilka co najmniej miesięcy ??
     Matrona kombinuje...
     Ostatnio wykombinowała, że obolałości cielesne, jakie dopadły ją w sposób okrutny, po tatrzańskiej wizytacji, trzeba jakoś okiełznać...
No to nie bacząc na "bolki", "kolki", zastoiny i inne "pukawki" Matrona postanowiła usportowić swe stateczne ciałko...
     W poniedziałek ruszyła po pracy na zajęcia fitness...
Ło Matko i Córko...
     Musi, że Matrona w tych górach resztki rozumu zatraciła, bo na samą propozycję uczestnictwa w zajęciach dla grupy "wolniejszej" obruszyła się okrutnie...
Taka z niej ambitna "bestyja"...
Poszła na zajęcia z Młódkami...
     Co sobie o Matronie jej "pukawka" pomyślała, przytaczać nie będę, bo wielce to było niecenzuralne...
Powiem jedno...I "pukawka", i Matrona przeżyły...
Ufff...
     Na drugi dzień co prawda, współpraca matrony z jej ciałkiem układała się różnie...To znaczy...Matrona musiała iść do pracy, a ciałko to tak raczej chciało poleżeć...
Ale przecież zakwasy rzecz nabyta...
Dzisiaj są, a jutro nie ma...Ot co...
     W czwartek matrona miała spróbować aerobiku-dance...
     Ostrzeżona przez młodziutką Instruktorkę, że tempo zajęć grupy "szybszej" jest rzeczywiście "młodzieńcze", Matrona zgłosiła akces w grupie "wolniejszej"...
Jako żywo, musiał to być ostatni błysk świadomości...
     Idzie więc Matrona w czwartek na tą "wolniejszą" grupę, a tu zonk...Zajęć nie ma, bo się Uczestniczki pochorowały...
Cóż wtedy robi owa "rozsądna" Niewiasta ??
"Rozsądna" Niewiasta idzie na zajęcia grupy "szybszej"...
     Orzesz...(ko)...
Jak nic śladu rozumu w mózgownicy owo Babsko nie posiada...Nic a nic...
     Podskakiwała...Podrygiwała...Łapeczkami machała...
     I przetrwała !!
     Mało tego !! Po zajęciach poczłapała do Biura i poprosiła o przeniesienie z "wolnej" grupy, na stałe...
Się porobiło...
     Z przerażeniem myślę, co owej Matronie jeszcze do łba strzeli...Bo, że strzeli, to pewne...;o) 

czwartek, 19 września 2013

Dzioby w kubeł...

     Podobno Internauci zdenerwowali nasze byłego Prezydenta...
     Podobno, bo w owym wydarzeniu nie uczestniczyłam ani naocznie, ani "nausznie"...Ale, że wyobraźnię mi Bozia dała rozmiarów sporych, to tak sobie owo "denerwowanie" byłego Prezydenta wyobrażam...


"Dzioby w kubeł"

Na podwórku, w słotę, w skwary,
ciągle słychać głośne swary.
Gęś przechwala się swym puchem,
Indor swym statecznym ruchem,
Kaczka pręży kaczą pierś,
nie chce z kurą wspólnie jeść.
Kaczor kręci na to głową,
że dogadać się nie mogą.
Ciągłe waśnie, ciągłe draki...
Taki Naród "byle jaki"...
Stary Kogut zapiał z góry:
Cicho !! Gęsi, Kaczki, Kury !!
Demokrację wszak tu mamy,
więc się szybko dogadamy...
Nie kcem rządzić, ale muszem,
pod mądrości mej przymusem !!
Ja Was wszystkich tu chramolę !!
Jadłem przy "okrągłym stole" !!
I przez płoty skakać umiem !!
Czy mnie aby Drób rozumie ??
Nie z takimi wojowałem !!
Że za sobą Naród miałem ??
Cóż jest Naród bez Koguta ??
(W którym tak potężna buta)
Nie będę przemawiał dłużej !!
Bo Wy to...Te...Móżdżki kurze !!

środa, 18 września 2013

Kiepskie z nami interesy, czyli o kreatywnej księgowości Ministra...

     Czas wracać na ziemię, bo ja sobie w chmurkach wędruję, a w realnym Świecie prawdziwe cuda się dzieją...
Echhh...
     Przyziemienie zacznę od mojego ulubionego Ministra "od pustej kasy"...
     Tworząc tegoroczny budżet, ten Geniusz ekonomii wyliczył, że dochód z mandatów opiewał będzie, na bagatelka, 1,5 mld zł...
Aby ów przychód do narodowej skarbonki nastąpił, zakupiono fotoradary za chorendalne pieniądze...
Wszak Rzeczpospolita katastrof kryzysowych uniknęła, to nas stać...
Poustawiali te fotoradary gdzie się tylko dało i na kasiorkę niecierpliwie czekali...
     Musi, że Pan Minister z naturą Polaka nieobeznany, bo nie przewidział, iż Polak jak się zaprze to nawet Kodeks ruchu drogowego sobie przypomni, albo do okulisty pójdzie po "bryle", żeby tych fotoradarów intensywnie wypatrywać...
No i lipa...
     Mimo usilnych starań wszystkich Służb Mundurowych nawet do miliarda jeszcze nam daleko...
"Misiaczki" w krzakach się wymarzły..."Krokodyle" wszystkie przydrożne rowy zwiedziły...A "SM-y" nie jedną parę butów do tego interesu dołożyły...
     Taki to z Polakami interes...
     Ale tą pustą skarbonę przecież czymś wypełnić trzeba...
     No to Pan Minister "od pustej kasy" wpadł na pomysł kolejny...
     Skoro się Naród na fotoradary zbiesił...Skoro mandacików płacić nie chce...To trzeba tych co na "Ochotnika" jeszcze w składce uczestniczą trochę przycisnąć...
A że każdy się na błędach uczy, to i na Pana Ministra objawienie zstąpiło...
     Co by fermentu zbytecznego nie było, to sobie wydumał, że wysokość mandatu będzie teraz zależeć od zasobności portfela...
Niezła myśl...
Tylko jak tego w praktyce dokonać ??
Wszak Mundurowi wiele mogą, ale wglądu do Skarbówki nie mają...
To może Naród zobowiązać, żeby zeznanie roczne w bagażniku woził ?? 
A żeby sprawiedliwości zadość się stało, to niech wozi zeznania z ostatnich pięciu lat...I zaświadczenie z Gminy o ilości osób na utrzymaniu...I o stanie posiadanych nieruchomości (nie starsze niż trzy miesiące)...I z Sądu notkę o wysokości płaconych alimentów...I...
Orzesz...(ko)...
A w każdym radiowozie niech na "wyposażeniu" będzie Księgowy, bo przecież Ktoś ten stan majątkowy określić musi...
     Czepiam się ??
Poniekąd...
     Ale skoro Ktoś umieszcza w budżecie Państwa wirtualny zapis mający się nijak do rzeczywistości, to przecież uznać to można za przykład kreatywnej księgowości, a z tego co mi się po łepetynce kołacze, to kreatywna księgowość jest w naszym Kraju karalna...

wtorek, 17 września 2013

Podsumowanie, czyli Czerwone Wierchy w 2/4 i Giewont w promocji...

     Nasza wyprawa zakończyła się połowicznym sukcesem...Hmmm...A właściwie...
Co ja piszę ?? 
Nasza wyprawa zakończyła się sukcesem !! 
Ot co !! 
     Przy skromnych możliwościach technicznych, bo zabraliśmy wyposażenie jakie mieliśmy w domowych zasobach, przy braku stabilnego treningu, czegóż więcej wymagać niż dwa z czterech Czerwonych Wierchów i Giewonta w promocji ??
     Nasza trasa wyglądała tak...


     Niezły kawałek drogi jak na pierwszą wędrówkę...
     Kiedy przez lata patrzyłam na górskie szczyty z poziomu "Mieszczucha", czyli z asfaltu, nawet nie przypuszczałam, że kiedyś się jeszcze ośmielę...
     Przeszliśmy według wyliczeń dwadzieścia kilometrów...


     Pokonaliśmy poziom 2000 metrów...
     Byliśmy na szlaku trzynaście godzin...
     I chociaż to się nam w głowach nie mieściło, pierwsze odcinki trasy pokonaliśmy "przed czasem"...
Czyli nie jest z nami tak źle...
No...Może na kozice to się kiepsko nadajemy, ale żółwie też z nas żadne...
Matrona z "błędnikiem wariatem" i Pan N. z "niechęcią" do wysokości...
A tak...
     Pan N. toczył całą drogę dwa nierówne pojedynki...Jeden z Babą, którą przyciągały siłą nieziemską wszelakie granie i przepaście...I z sobą...
     Jeszcze kilka lat temu spojrzenie w studnię było dla Niego kiepską przyjemnością...
A teraz, proszę...
Bryka niczym Koziołeczek i na dodatek pstryka zdjęcia...
     Może to nie Himalaje, ale Czerwone Wierchy traktujemy jak naszą "Koronę"...


     2096 m npm...
Czy bywaliśmy wyżej ??
Pewnie !! Ale nigdy na własnych nogach...
Przed nami jeszcze Krzesanica i Ciemniak...
     Teraz już wiemy na ile nas stać i jak się przygotować, żeby nie być zagrożeniem dla samych siebie...
Czyli...
     Na wiosnę kolejny atak na Czerwone Wierchy !!
I tym razem musi się udać !!  

poniedziałek, 16 września 2013

O tym czego nie pokazuje się Mamie i o Elfie Kłamczuszku...:o)

     Młodzi odtransportowali nas do Kościeliska, a na widok naszego pokoju zakrzyknęli zachwytem…
Że piękny…Że duży…Że wygodny…I że w porównaniu do tego, który zajmowali w Zakopcu to nawet porównania nie ma !!
     Dostaliśmy po ogromnym, czekoladowym chrupku (ciacho takie), żeby kalorie wyrównać i Młodzi rozpoczęli opowieść o swoim urlopie…
     - Mieliśmy Wam tych zdjęć nie pokazywać… - oświadczył w pewnym momencie Młody…- ale po dzisiejszym dniu możemy… - i uśmiechnął się szelmowsko…
No tak…
Dzisiejszy dzień sporo zmienił…
Na widok prezentowanych zdjęć mój żołądek podszedł do gardła...
     - Mamie tego nie pokazuj !!  -krzyknęłam w pewnej chwili do Synowej…
Młodzi roześmiali się głośno…
I tyle było radosnego spotkania…
     Młodzi ruszyli do domu…A my spać…
Z krótkimi przerwami przespaliśmy do 16-tej…
     - Musimy iść zjeść coś ciepłego… - wymruczałam…
     - Musimy…  - odmruczał Pan N.
     Proces ubierania się i schodzenia z pięterka trwał wieki…Przy drzwiach spotkaliśmy Gospodynię…
     - Kiepsko wyglądacie… - stwierdziła z troską w głosie…
     - I dokładnie tak się czujemy… - zakomunikowałam…
     - Ale Syna to macie pierwsza klasa !! – informowała nas dalej Góralka…
     - Mamy !!  - i miód znowu spływał na nasze serducha…
     - Jak On tu wczoraj wpadł !! Jak zadymę zrobił !! To i mnie się udzieliło… - opowiadała ze śmiechem Gospodyni…- Wrzątku na herbatkę dla Rodziców mi trzeba !! – tak wołał…
Słuchaliśmy chciwie tej opowieści…
     - Bardzo troskliwy z Niego Chłopak być musi… - zakończyła swój wywód Góralka…
     - To nasz prywatny TOPR…- odpowiedziałam i pokuśtykaliśmy do Restauracji…
     Następnego dnia postanowiliśmy w drodze do domu wstąpić na Termy…Zakwasy trzeba było wymoczyć w ciepłej wodzie…
     W jednym z basenów Pan N. spotkał owo młode Małżeństwo, z którym los nas zetknął na szlaku do „Miętusa”…
Kobieta zaczęła opowiadać…
     „Idziemy umęczeni już bardzo górską ścieżką, a tu nagle pojawia się przed nami Elf…Wita się grzecznie i w biegu pyta…Widzieliście Państwo Małżeństwo w średnim wieku ?? Nasza odpowiedź dogoniła Go już kilka metrów dalej…Ale to jeszcze nic…Ledwie kwadrans upłynął i nagle Elf przebiega w drugą stronę…My ledwie żyjemy, a On sobie gna po tym szlaku...Mąż tylko zdążył zapytać czy jakiś strumyk jest w okolicy, i czy daleko jeszcze…Strumyka nie było…Ale powiedział, że do Miętusa pół godzinki i żebyśmy na Kiry szli, a nie na Nędzówkę…I tyle żeśmy Go widzieli…Tego Elfa”…
Nasz Misiek dostał nową "ksywkę"...
     - Na którą dotarliście ?? – zapytała…
     - Koło 20-tej… - odpowiedział Pan N.
     - Niemożliwe !! – wykrzyknęła…- My byliśmy kilka minut przed dziewiątą…
     - Bo poszliście na Nędzówkę… - odpowiedział Pan N. – Elfów trzeba słuchać…
     - Hmmm… - zastanowiła się Kobieta… - ale z tym „pół godzinki” do „Miętusa” to On kłamał !!
     No cóż…Czasem i Elfom zdarza się małe kłamstewko…

niedziela, 15 września 2013

TOPR w mokasynach, czyli jak nas Misie ratowały...

     Stanęliśmy dokładnie w miejscu owej „zieloności”, którą widzieliśmy z góry…Widok był niesamowity…Prawie tak samo niesamowity jak ból nóg i stawów biodrowych…

    
     Szlakiem z góry podążało owo młode Małżeństwo…Kobieta po wielu namowach w końcu zeszła po łańcuchach…
     - Nie ma żadnego źródełka ??- zapytał Mężczyzna…
     - Nie ma… - potwierdziliśmy smutny fakt…
Młodzi ruszyli przed nami…
     Szlak robił się coraz bardziej niebezpieczny…Ocienione miejsca pokrywała przedwieczorna wilgoć…
Trasa powoli wchodziła w las…

     
     Znajdowaliśmy się nad Wielką Polaną Małej Łąki…Ale przepiękne widoki coraz mniej docierały do mózgu…
Koncentrowałam się jedynie nad tym, żeby prawidłowo stawiać stopy…Jakikolwiek uraz obolałych nóg mógł się skończyć bardzo źle…
Marsz był jednostajny…
Jeśli to można nazwać marszem…To znaczy…
Pan N. maszerował…Ja człapałam…
     Leśna ścieżka wiła się zboczem…Jeszcze jeden zakręt…I jeszcze jeden…
I nagle…
Tuż przed nami, wyrosła znana nam Postać…
Ło Matko i Córko !!
Stanęła przed nami i radośnie „zaćwierkała”…
     - Oj Wy Głupole !!
     - Synku !! – wrzasnęliśmy jednocześnie i uściskaliśmy Go mocno…
     - Przecież nie mogłem Was bez wody zostawić… - wyjaśniło nasze Dziecię i już rozpinało plecak…
Przyssaliśmy się do butelki niczym dwie pijawki…
Dopiero po chwili zerknęłam na nogi Młodego…
     - Synku !! W mokasynach w góry !! – wyraziłam dezaprobatę…
     - Mamo !!  - zdyscyplinował mnie Młody…
No fakt…Może i w mokasynach, ale to On nas ratował, a nie na odwrót…
     Dowiedzieliśmy się, że biegł do nas dokładnie 28 minut (co pokazał na wyświetlaczu stopera) i że mamy jeszcze połowę trasy do „Miętusa”…Uzgodniliśmy, że podjadą do Nędzówki „dropsikiem”…
Uff…
     Czyżby tatrzańskim niedźwiedziom jednak jakaś gawra została na noc wolna??
     Młody jak się pojawił, tak zniknął…Przed odejściem sprawdził naocznie, że urazów na ciele nie posiadamy…O urazach „na mózgowiu” dyskutować z nami nie chciał…
Ruszyliśmy Jego śladem…
     Po dwudziestu minutach dopadł mnie niesamowity kryzys…

     
     Nogi odmówiły posłuszeństwa…Mimo usilnych starań dwa razy zaliczyłam „glebę”…Jak ze studni usłyszałam głos Pana N.
     - Wyciągnij z plecaka latarki…
Orzesz…(ko)…
Dopiero teraz zauważyłam, że zaczyna otaczać nas mrok…
     - Musimy przyspieszyć… - oznajmił Ślubny ze smutkiem w głosie…
Musimy !!
Ja muszę przyspieszyć !!
Wyłączyłam mózg z opcji „myślenie”…
      Światło latarki skierowałam na nogi Pana N. i wyrównałam tempo do Jego kroków…
Na pohybel…
Zadzwonił Młody…
     - Czy moglibyście iść na Kiry ?? – zapytał… - może czasowo będzie dłużej, ale trasa jest nieporównywalnie lepsza…
     - Możemy ?? – zapytałam Pana N.
     - Mnie jest wszystko jedno… - odpowiedział Ślubny…
     Jeszcze kwadrans i stanęliśmy na Przysłopie Miętusim…Wokół panowała już noc, a niebo usłane było tysiącami gwiazd…

     Siedząca tam Młodzież powitała nas radosnym „dzień dobry” i pytaniem…
     - Słyszeliście Państwo kogoś na szlaku…
     - Niestety nie… - odpowiedzieliśmy zgodnie i odruchowo spojrzeliśmy na czarną ścianę lasu…
     Okazało się, że za nami schodzi jeszcze kilka Osób…Jeśli nie mają światła to w "czarnej mazi" mroku nie widzą nic...
     Ruszyliśmy w kierunku Wyżniej Kiry Miętusiej…
To już był deptak, a nie szlak…
     Pan N. ruszył z kopyta, a ja bez trudu ruszyłam za nim…
Skąd ten nagły przypływ energii ??
     Do mózgownicy dotarła świadomość, że tam, gdzieś w tym mroku są Dzieci !! Może i dorosłe…Może rozsądne i samodzielne…Ale po ciemku !! Ale w lesie !! Ale Dzieci !!
     Minęliśmy szlak na Ciemniaka…
     Skontrolowany przez Pana N. GPS właśnie oszalał...Według jego namiarów znajdowaliśmy się kilka kilometrów dalej...  
     Komórka dźwięcznie zagrała piosenkę o Uszatku…
     - Gdzie jesteście ?? – spytał Młody…
     - Schodzimy do Kościeliskiej… - oznajmiłam…
     - Chyba Was widzę…- głos Młodego zadrżał…
     - Dwie latarki ?? – dopytywałam…
I w tym momencie stanęły przed nami nasze Misiaczki…
Syn i Synowa…
     Uścisnęliśmy Ich serdecznie, a Młody już wyciągał z plecaka butelkę z wodą i termos z herbatą…
     Mimo panującego wokół mroku droga Doliną Kościeliską wydawała mi się piękna…