Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

czwartek, 28 lutego 2013

Odrębne zdanie...

     Czy się narażę ?? 
     Zapewne...
     Stereotypy ogólnie przyjęte nie pozostawiają wiele miejsca na osobiste przemyślenia...
Powinno mi być smutno...
Nie jest...
Jestem raczej zniesmaczona...
     Tym co wierzą bezgranicznie mój tekst krzywdy nie zrobi...Tym, którzy ośmielają się na ten temat mieć osobiste przemyślenia może da powód do jeszcze głębszych rozważań...
     Dwa tygodnie temu Papież złożył wypowiedzenie...
     Nazywajmy rzeczy po imieniu...
     Media oszalały w domysłach cóż takiego w Watykanie się wydarzyło, że nastąpiła ta "dziwna" sytuacja...
Jedni ubolewali nad złym stanem zdrowia Papieża, inni doszukiwali się spisków i knowań, którym w ten właśnie sposób Papież postanowił się przeciwstawić...
Rozważano kim się stanie po abdykacji, jak będzie się Go tytułować, gdzie będzie spał, co będzie jadł i w co się będzie ubierał...
Wierni z całego Świata mieli za zadanie Papieża wspierać w Jego decyzji i ze schylonymi głowami czekać na wynik tego, czego by nie mówić, eksperymentu...
Ruszyła giełda domysłów...
Dzisiaj Papież przestanie być Papieżem...
Tak zdecydował...
     Czyli Urząd ten to w końcu mianowanie, a nie powołanie...
Teoretycznie za kilka lat możemy mieć kilku Papieży Emerytów...
     Jak się ma do tego Duch Święty, który ponoć objawia swą wolę ??
     Jak teraz argumentował będzie Kościół (Organizacja), że każdy z nas podlega owej woli i ma nieść swój "Krzyż" w imię Boga ??
     Jak przyjąć, że kolejny wybór będzie bardziej trafny ??
Nasz Proboszcz mawia: " W Kościele rządzi Ksiądz i kropka"...
Nie ma miejsca na przemyślenia, na dywagacje, na odmienne stanowiska...
Przynajmniej dla tych, którzy Kościół tworzą...
Nie Organizację, ale Wspólnotę...
Tak zdecydowano...
A ja się z tym nie zgadzam...
Nie zgadzam się i pytam...
     Quo vadis Benedetto XVI ??

środa, 27 lutego 2013

Był jak powietrze...

     Opowiadałam Wam niedawno o Dzidziusiu, który ze wszystkich sił starał się "nie dorosnąć"...
Jak Jego los się dokonał ?? 
Nie mam pojęcia...
     Ostatni raz rozmawiałam z nim kilka lat temu, kiedy upominał się o część spadku po moim Ojcu...
Bardzo mnie kusiło, żeby się tym spadkiem z Nim podzielić, bo Ojciec pozostawił po sobie spory wymiar długów, ale odpuściła...
Niech sobie powyrzeka na moją wrodzoną wredotę...
     Dzidziuś jak wspomniałam miał "Niewidzialnego Brata", który był dla Baba Jagi uczuciowym "powietrzem"...
Był bo był, ale żeby się nad Jego obecnością zastanawiać ?? 
To już niekoniecznie...
     Kiedy dorosłam do swych "nastu" lat akceptowałam uczuciowy chłód Baba Jagi wobec mnie, chłodu wobec Andrzeja zaakceptować nie umiałam...
Może dlatego, że własne uczucia ulokowałam jako dziecko właśnie w Nim...??    
     To Jego kolana zasiedlałam najchętniej...
     To z Nim omawiałam najważniejsze wydarzenia życia...
     To On w końcu wysłuchiwał opowieści o moich porażkach i sukcesach...
Andrzej zawsze znajdował dla mnie czas...Nawet milczało się nam świetnie we dwójkę...
     Kiedy chorowałam to On przybiegał pierwszy z rozpaczą w oczach i prezentem pod pachą (Jego prezenty zawsze były trafione)...
     Kiedy startowałam w zawodach zawsze siedział na trybunach i wrzeszczał jak "oczadziały"...
     Kiedy się "zabujałam" to Andrzej łagodnym głosem koił skołatane serce...
I vice versacze (jak mawia Siora)...
Ja za Andrzejem gotowa byłam skoczyć w ogień i nawet nie pytać czy trzeba...
     Andrzej miał w życiu trzy miłości...
     Książki...Film...I pewną Panią o imieniu Wandzia...
     Zatopiony w lekturę mógł przesiedzieć dwie doby totalnie odcięty od rzeczywistości...Nie jadł...Nie pił...Nie istniał...
Czytał wszystko...
W Bibliotekach zwracano się do Niego po imieniu, dostawał nieograniczoną ilość woluminów i oczywiście "nowości" spod lady...
Kiedy zasiadał przed TV reagował podobnie...
Ilość wiedzy jaką posiadł była przeogromna...
Pytanie zadane Andrzejowi nigdy nie pozostawało bez odpowiedzi...Odpowiedzi poprawnej...
Kiedy odrabiając lekcje miewałam jakieś dylematy ubierałam trampki i biegłam do Andrzeja...
Historia...Biologia...Geografia...Polski...
Wszytko poza matmą...Do matmy to On raczej głowy nie miał...
     Wandzia była miłością Jego życia...
     Była przeuroczą Blondyneczką, która pasowała do Andrzeja jak nikt...
Bardzo Ją lubiłam i niepojętym wydawał mi się fakt, że jakoś nie umieją poukładać sobie życia...
Rozstania...Powroty...Kłótnie...Godzenie...Miłość...Nienawiść...
     Z czasem zauważyłam, że mój idealny Andrzej ma skazę...
     Andrzej był alkoholikiem...
Wandzia walczyła z tą "skazą"...W końcu zrezygnowała...
Ja próbowałam walczyć do dnia, kiedy Andrzej patrząc mi w oczy powiedział...
     - Prędzej mnie wóda zabije niż przestanę...
Kilka lat później Jego słowa się spełniły...
Umarł upojony do nieprzytomności leżąc pod moim portretem...
     Pamiętam jak wieszał go z dumą nad łóżkiem...
     - Teraz mam swojego osobistego anioła stróża... - powiedział, a ja uśmiechałam się do Niego z komunijnego zdjęcia spowita w biel...
Nawet nie wiem gdzie został pochowany...

wtorek, 26 lutego 2013

"Rotundą" przez Morza i Oceany...

     Promienie słońca zniknęły już za pociemniałą ścianą lasu...Wśród szmeru szuwarów słychać głosy układających się do snu ptaków...Woda delikatnie chlupocze o bale pomostu...Jeziora połyskują blaskiem przybrzeżnego ogniska...Milkną echa pracowitego dnia...
I nagle...Wśród tego wyciszenia...Rozlega się śpiew...
Nie ma piękniejszego instrumentu na świecie nad ludzki głos...
No cóż...
Pozostaje mi jedynie ogłosić rozpoczęcie sezonu "Szwędaka 2013"...
     "Szwędak" to dziwna przypadłość...Właściwie małowybredna...Siedzi sobie cichutko, ale kiedy poczuje "zew" nie ma zmiłuj...Musowo mu trzeba wrażeń odpowiednich dostarczyć...
Nasz właśnie się obudził z zimowego snu i domagał się pożywki...A przecież każdy przyzwoity Człowiek "głodnego nakarmi", "spragnionego napoi", "nagiego odzieje"...
Ruszyliśmy więc w niedzielkę "nakarmić" naszego Szwędaka...
     W krakowskiej "Rotundzie" gościliśmy nie pierwszy raz...Ta Impreza to też nie był nasz debiut...Ale na Koncercie finałowym "Shanties" byliśmy po raz pierwszy...
     Zaczęło się niefortunnie, bo pół godziny przed Koncertem sala "nabita" była ponad miarę...Znalezienie wolnego miejsca graniczyło z cudem, a cuda jak wiadomo zdarzają się stosunkowo rzadko...
Pozostało nam zagospodarować wolnostojące siedziska z sali projekcyjnej i dostawić się "na krzywego"...
A nam się dwa lata temu wydawało, że "Rotunda" osiągnęła apogeum ścisku...
Naiwniaki...
     Ilość "pogłowia" była niewyobrażalna jak na tak małą powierzchnię...
     Jakim sposobem "Rotunda" się nie "rozpukła"...?? 
     Nie mam pojęcia...
     Za rok będzie pewnie jeszcze gorzej...
Jak było...??
Niewyobrażalnie...
     "Rotunda" ma ten niesamowity klimat, którego chyba nie da się odtworzyć w żadnym innym miejscu...
Pierwsze dźwięki muzyki i Słuchacze przenoszą się pod pokład ogromnego żaglowca...
Może to nie jest miejsce najwygodniejsze, ale to właśnie tutaj można odetchnąć od trudów rejsu...
Jest ścisk jak pod pokładem, jest duszno jak pod pokładem, jest gwarno jak pod pokładem...i jest cudownie, jak pod pokładem...Tak myślę...
Z racji niewyobrażalnej choroby morskiej unikam jednostek pływających nawet w zasięgu wzroku...
W "Rotundzie" staję się Wodniakiem...
Przemierzam odległe oceany...Poluje z harpunem na wieloryby...A twarz smagają mi wszystkie sztormy i nawałnice...
I nie muszę składać hołdu Neptunowi...
Chociaż lekko nie jest...
     Po trzech godzinach umęczona jestem jak po wachcie...
     Od tupania bolą mnie nogi (tupanie jest czynnością nieodzowną przy słuchaniu szant), od klaskania mam napuchnięte dłonie (jakbym jednoosobowo ciągnęła liny na trzymasztowcu),gardziel piecze jak przy ropnej anginie (pośpiewałam sobie za wszystkie czasy), brzuch boli od nieustannego śmiechu (Wykonawcy oprócz śpiewu serwują Widowni opowiastki, dowcipy i anegdotki)...
Po prostu ledwie żyję...
Ale mam nadzieję, że do "Portu" jeszcze daleko...
     "Rotunda" to chyba jedyne miejsce, w którym w śpiewaniu "pierwsze skrzypce" grają Panowie (chociaż akurat w tym roku, to Panie grały na skrzypcach)...Wiadomo...
Prawdziwa szanta to pieśń śpiewana a cappella wyłącznie przez Panów...
     Kiedy powstawały pierwsze szanty ?? 
     Tego nie widzą nawet najstarsi Egipcjanie, chociaż to podobno na Ich okrętach powstał zwyczaj zaśpiewów żeglarskich...
Pierwszy zapis oficjalny datowany jest na rok 1493...
Pewnym jest również, że na statkach Szantymeni byli cenieni ponad wszystko...
To Oni nadawali rytm pracy...To Oni organizowali życie Załogi...To Oni przede wszystkim panowali nad nastrojem wśród Marynarzy...
     Na estradzie "Rotundy" w tym roku zebrało się nam zacne grono Szantymenów...

https://www.youtube.com/watch?v=J-XlctUxqmM



https://www.youtube.com/watch?v=ErA7UynTgVI



     I oczywiście Rosyjska Szanty Grupa, której niestety jeszcze nie ma w sieci, a która podbiła Widownię występując z repertuarem śpiewanym przez Żeglarzy Kozaków...Dodam, że w tradycyjnych strojach...

     Kiedy wręczono Im jedną z nagród Festiwalu (czapkę krakuskę) Widownia szalała...
Kozak w krakusce ?? 
Kościuszko przewracał się w grobie...
     Ale nie tylko tradycja panowała na sali...Nastrój "podsycali" Wykonawcy pieśni i piosenek żeglarskich...

https://www.youtube.com/watch?v=dTKRxa8V6j4

https://www.youtube.com/watch?v=7tfDXH_oF8Y



                                            (Prawdziwe Wodniaki rodem z Wrocławia)...;o)

I oczywiści Mistrz nad Mistrze...Bajarz nad Bajarzy...Jerzy Porębski...

https://www.youtube.com/watch?v=siY6Yof4SbE

     Co prawda, zaparł się jak "Kłapouchy" i akurat tego zaśpiewać nie chciał, ale rozumiałam Go dobrze...
Ta najpopularniejsza z żeglarskich piosenek mogła zakończyć wieloletnią działalność "Rotundy"...
Taka ilość decybeli mogła obrócić ją w ruinę...
     Pan Jerzy ma 74 latka i urodził się w Sosnowcu...;o)
     Jest Twórcą i Wykonawcą najbardziej znanych pieśni i piosenek żeglarskich, i Człowiekiem z Pasją...
     Na zakończenie wystąpił Chór Akademii Morskiej w Gdyni...
     Co prawda Ich nagrań też nie wyśledziłam, ale możecie wierzyć na słowo...Było pięknie...
Tłumek młodych Ludzi...Malownicze mundury...Dźwięki nie skalane instrumentami muzycznymi...I Pani Małgosia...Nietuzinkowy Dyrygent, który przeogromnym urokiem osobistym oczarował wręcz Publiczność...
Było nawet "sto lat" śpiewane gromko...
Gdynianie zawładnęli krakowską Publicznością, a kiedy na estradzie pojawił się najprawdziwszy Komandor (Opiekun Grupy i Zastępca Rektora AMG) to odległość z Gdyni do Krakowa stopniała do ledwie kilku kilometrów...

                            Pan Jerzy wśród Wykonawców 
                            przy piosence finałowej...
     "Shanties" to wyjątkowa Impreza...Nie ma tutaj sztampy, sztywności, sztuczności...Nikt nie obrusza się za dialog Wykonawca - Publiczność...Nikt nie zwraca uwagi na wpadkę z tekstem, czy lekki dysonans...
Najważniejsza jest miłość "do wody" i świetna zabawa...
I tak szczęśliwie dotarliśmy do "Portu"...
 

piątek, 22 lutego 2013

Kosmetyczne rozważania, czyli jak zostać mnichem...

     Ostatnio z wielkim zaangażowaniem roztrząsałyśmy z Dagusią zawartość naszych kosmetyczek...
Co prawda z próżnego to i Salomon ponoć nie naleje, ale jak się Baby uprą to i "próżne" roztrząsną...
A uporu to nam odmówić nie można...
Wytężałyśmy więc mózgownice wspominając co też w owych kosmetyczka zalega...
Można by to uznać za masochizm, bo niektóre wspomnienia sięgnąć musiały do czasów wręcz prehistorycznych, ale jak mus to mus...
Bodźcem do owej pracy umysłowej stała się zastosowana właśnie przez Dagusię maseczka, którą nobliwa Niewiasta (niby Dagusia) stosuje raz do roku, a której termin przydatności do użycia minął ledwie dwa lata temu...
Prawie świeżynka...
     Nasza inwentaryzacja kosmetyczkowa mizerne przyniosła efekty, bo jakoś obie nie pałamy sentymentem do "maziajstw" i "paćkajstw", ale skrzętnie wypełniła czas wymagany do upiększenia Dagusi...
W końcu na "gadule" ukazało się:
     - Czekaj !! Idę to zmyć...
No to czekałam...
Po kilku minutach Dagusia zakomunikowała...
     - Wywaliłam toto do kosza !! Nic piękniejsza nie jestem !! 
     - Nie dziwota !! Toż ideału żadna maseczka nie poprawi !! - odpowiedziałam... - ale swoją drogą, pomyśl, jakbyśmy żyły w jakiś historycznych czasach, to trzeba by było z tym "paćkajstwem" chodzić codziennie...
Dagusię chyba na chwilę moje wynurzenie przytkało, bo okienko "gaduły" świeciło pustką, aż w końcu odpisała...
     - Ja się na żadną arystokrację nie pcham !!
     - Chłopem pańszczyźnianym byś wolała ?? - zapytałam dla ścisłości...
     - Z moim genetycznym zamiłowaniem do "nicnierobienia" ?? -odpowiedziała Dagusia...
     - Nikt by Cię o zdanie nie pytał !! Grabie i w pole !! - precyzowałam...
     - To chłopem pańszczyźnianym też nie chcę !! - oświadczyła Dagusia...
     - W sumie racja...Na arystokratki się nie nadajemy...Do pańszczyzny ciągot nie mamy... - analizowałam... - Ale kimś być trzeba...Może zbójcą ?? Chcesz być zbójcą ??
     - Mowy nie ma !! Ja się na zbójcę nadaję jeszcze mniej niż na arystokratkę albo chłopa...- kategorycznie zaprotestowała Dagusia...
     - No to ja będę zbójcą !!  - podjęłam decyzję... - A Ty ??
     - Mnichem... - odpowiedziała Dagusia...- Nie pozostaje mi nic innego jak być mnichem...
     Aż się zachłysnęłam ową odpowiedzią...
     Dagusia rozwiązała odwieczny problem tak zwanych "powołań"...

czwartek, 21 lutego 2013

Niebieski blask wolności...

     Jak wiecie Baba Jaga nie należała do wielbicielek dziewczynek w ogóle, a jedynej wnuczki w szczególności, ale szczerze rzecz biorąc wkupić się w Jej łaski łatwo nie było...
     Jej względami nie cieszył się prawnie zaślubiony Małżonek, którego nazywała oficjalnie "Starym Piekurotem" (cokolwiek to znaczy)...
     Nie pokochała ślepą miłością Pierworodnego, który według Jej opinii marnowanie życia rozpoczął od dnia narodzin, a apogeum osiągnął żeniąc się z "Tym"...
     Powicie Córki uznawała za ujmę na honorze, więc ta szans nie miała żadnych...
     A potem było jeszcze dwóch Synów i Dzidziuś...
     Dwóch Synów to ledwie "liczebniki", bo jeden zmarł jako niemowlę, a drugi mimo starań traktowany był przez Babę Jagę jak powietrze...
     Za to Dzidziuś...
     Na punkcie Dzidziusia Baba Jaga oszalała...
     To, że Dzidziuś ma na imię Wojciech dowiedziałam się w wieku mniej więcej dziewięciu lat...Dzidziuś miał wówczas latek dwadzieścia trzy...Szkoły żadnej nie skończył bo nauka była nudna, a Nauczyciele wredni...Do pracy się nie pchał, bo strasznie Go męczyło poranne wstawanie...
Za to kochał motocykle i akordeony...
     Baba Jaga znana w Rodzinie z chorobliwej wręcz skłonności do oszczędzania dla Dzidziusia łamała swoje zasady...
Dzidziuś marzy o akordeonie...Proszę bardzo...
Dzidziuś chce motocykl...Proszę bardzo...
Dzidziuś chce się oświadczyć...Baba Jaga już pędzi do złotnika robić pierścionek na zamówienie...
Brała pożyczki...Pożyczała od Ludzi...Prawdziwy obłęd...
     Kiedy nie spełniała marzeń swojego Dzidziusia to błąkała się po Znajomych i "załatwiała" Mu pracę...
Ale dla Niego żadna oferta nie była dość dobra...Czasem pracował kilka godzin, czasami kilka dni...Raz jedyny dotrwał do "wypłaty"...
Przez miesiąc mój Ojciec holował Go na dniówkę i pilnował w pracy...
Kiedy Dzidziuś wziął wypłatę zniknął na dwa tygodnie, więc zwolnili Go za niestawienie się do pracy...
Żadne argumenty nie przemawiały ani do Niego, ani do Baba Jagi...
     Jego podejścia do życia nie zmienił nawet ożenek...
     Piękną sobie znalazł Żonę, bo i sam urodziwy jakoś tam był...Dziewczyna była niegłupia...Wszyscy czekali z niecierpliwością jak to wszystko się potoczy...
Potoczyło się...
     Ona pracowała...On balował...Ona "zaciążyła"...On balował...Ona urodziła...On balował...
     Po trzech latach Ona powiedziała "basta", a On wrócił do Baba Jagi i stał się znowu Dzidziusiem...
Dokąd żyła był bezpieczny...Miał dach nad głową, wikt, opierunek...Kiedy umarła sprzedawał co miał...
Czasem kradł...Czasem żebrał...
     Wtedy nazywano takich Ludzi "Niebieskimi Ptakami"...
     Podobno wolność cenili sobie ponad wszystko...

środa, 20 lutego 2013

Dieta cud...:o)

     - To jest po prostu niemożliwe... - oświadczył Pan N. przerywając moją krzątaninę przy kuchennych blatach...
     - Co jest niemożliwe ?? - zapytałam, usiłując sobie jednocześnie przypomnieć czy wodę na makaron soliłam, czy nie...
     - Od rana przytyłem półtora kilo... - zakomunikował Ślubny...
     - To coś Ty jadł ?? - zapytałam bezrozumnie, bo jadłospis Pana N. na dzień bieżący znałam dobrze...
     - Od wczoraj pączka, trzy markizy, dwie kawy i pół litra mineralnej gazowanej... - wyliczał Skrupulatnie Małżonek...
     - Może waga jest zepsuta ?? - dociekałam przyczyn zawyżenia mężowskiej wagi, bo spożyte pokarmy w sumie nie ważyły nawet połowy nagłego skoku kilogramów, a dodajmy że był już wieczór...Pan N. na owym "pączku" hulał kilkanaście godzin...
     - Taaa...Jak waży Ciebie to jest dobra, a jak waży mnie to świruje... - z goryczą oznajmił Pan N.
     Dietetyczne problemy Ślubnego są u nas tematem prawie codziennym...
Ja przed obiadem i po obiedzie ważę owe magiczne 50kg, Pan N. wystarczy że pomyśli o posiłku i waga wychwytuje to perfekcyjnie...
Jesteśmy niestandardowi...
To Pan N. z reguły zna nowości na rynku dietetycznym, na pamięć wie, które minerały wpływają na przemianę materii, a diet przeszedł różnorakich w swoim życiu multum...
Do wymarzonego pomiaru ciągle mu jednak daleko...
Nie zmienia to jednak faktu, że kiedy staje na wadze wynik pomiarów powoduje u Niego dyskomfort...
     Dyskusja zawrzała zagorzała...
     A może to...A może tamto...I w końcu mnie oświeciło...
     - Już wiem !! - zakrzyknęłam radośnie...
     - Co wiesz ?? - podejrzliwie zapytał Pan N.
     - Dlaczego przybrałeś na wadze nic prawie nie jedząc... - satysfakcja biła z mojej twarzy...
     - Hmmm...?? - Pan N. w dalszym ciągu odnosił się podejrzliwie do mojego odkrycia...
     - To od wiedzy !! - oświadczyłam...
     - Że co ?? - mina Pana N. warta była miliony...
     - Caluśki dzień przesiedziałeś dzisiaj na serwisie i studiowałeś te nieszczęsne schematy do drukarki !! Szare komórki Ci napuchły i waga poszła do góry !! - argumentowałam...
Pan N. osłupiał...
     - Raniutko szare komórki ledwie się obudziły to widać, że takie lekko przysuszone były, a w ciągu dnia napakowałeś je nową wiedzą to się "rozpukły"...- kontynuowałam...- Ty wcale nie tyjesz od jedzenia, tylko od wiedzy !! - zakończyłam przedstawianie swojej teorii...
     Oczywistość przedstawianych przeze mnie faktów ogłuszyła mi Ślubnego całkowicie...
     - W tym coś jest... - wyznał po chwili...
     - Ha !! Logika !! Przecież mi nie wmówisz, że masz na Serwisie bardziej kaloryczne powietrze... - i bardzo usatysfakcjonowana wróciłam do przygotowywania posiłku...
     - Podoba mi się ta teoria... - oświadczył Pan N., a mnie przez myśl przemknęło, że zgodnie z owym założeniem, mój stan umysłowy nie rozwinął się od szesnastego roku życia...
Na pohybel...
Widocznie ja przyswajam wiedzę bardziej skompresowaną...
A Wy się nie dajcie ogłupić kolejnym dietom cud !! 
     Tyjecie, bo Wam się szare komórki "rozpukają", a nie jakieś tam kalorie i inne tkanki tłuszczowe...
I tej wersji się trzymajmy...;o)
 

wtorek, 19 lutego 2013

Hop sasa na zapasa...

     Rękami i nogami broniłam się przed rzeczywistością przez ostatnich kilka tygodni. 
Natłok pracy i kilka innych, niezależnych ode mnie czynników, sprawiły, że myślami wolałam błądzić w "niebycie" niż analizować wydarzenia bieżące...
I z nagła przyszło otrzeźwienie...
Niczym kubeł lodowatej wody na skołowaną moją "makówkę"...
Koniec z błąkaniem się po Parnasie...
Nasłuchiwania miłych dla uszu kroków wiosny...
     I któż mnie w realny Świat ściągnął tak okrutnie...?? 
     Pani Ministra M. !! 
     Któż by inny się ośmielił...
     Ta "Gwiazda" nad "Gwiazdami" zajmująca się, tak lubianym przez Nią sportem (HA HA HA) oświadczyła ostatnio, iż wyczyny Pani Pałki (srebro) na Mistrzostwach Świata w biathlonie są czystym przypadeczkiem...
     Dumałam nad owym oświadczeniem kilka godzin i muszę Pani Ministrze rację przyznać...
Po kiego diabła spędzać na trasach narciarskich po kilka godzin dziennie...??
Po kiego czorta siedzieć na strzelnicach w każdej wolnej od treningów narciarskich chwili...?? 
Niech rządzi przypadeczek !! 
     Siedzi sobie taki delikwent na kanapie, kawusię popija, głupawo się w TV wgapia, a kiedy termin startu się zbliża to nartki ubiera, karabin zarzuca i hajda w pola...
     Jakby się tak wszyscy tej zasadzie podporządkowali to luzik...
     Każdy "Kowalski" ma zadatki na Mistrza Świata...
     Można to przeprowadzić jeszcze inaczej...
     Staje powiedzmy pięćdziesiąt Zawodniczek...
Dziesięć usypiamy gazem na trasie...
Dziesięciu podajemy środki na przeczyszczenie (korzyść podwójna, bo przy okazji nawożą okoliczne pola i lasy)...
Dziesięciu można rozkalibrować karabiny, tak żeby im się muszka ze szczerbinką w życiu nie spotkały...
Dziesięciu rozlewamy jakąś maź na trasie, tak żeby się na stałe do torów przykleiły...
I już mamy pierwszą dziesiątkę zapewnioną...
Teraz to już musimy bardziej subtelnie do problemu podejść...
     Porwania w grę nie wchodzą, bo co kawałek błąkają się jakieś kibicowskie dusze, ale to można załatwić dyskretnie...
Konarek pod nartki rzucamy...Bach i delikwentka w zaspie leży...No to konarek chowamy i powtarzamy czynność dowolną ilość razy na każdej z Rywalek...
Tylko uważać trzeba niezmiernie, żeby owej kłody pod własną Zawodniczkę nie władować...!!
Zalecane by było również posiadanie zapasowego konarka...
     To jest właśnie "przypadeczek"...
     Wypisz, wymaluj taki jak Pani Pałka zmajstrowała...
Żadne tam treningi !! 
Żadne poświęcenia !! 
Przecież nikt lepiej na sporcie znać się nie może niż Minister Sportu !! Tfu...tfu...Tfu...
Ministra Sportu...
     A pamiętacie moją teorię, że przypadeczki jak nieszczęścia chodzą parami ?? 
No to teraz mam potwierdzenie na 100 %, bo zaraz po Pani Pałce, Pani Hojnisz (brąz MŚ) też medal zprzypadeczkowała...
     Dlaczego Pani Ministra z takim lekceważeniem do osiągnięć naszych Medalistek Mistrzostw Świata podchodzi...??
     Otóż, kilka tygodni temu ogłosiła swoją sławetną listę sportów strategicznych, a biathlon na tej liście potraktowany został nawet nie po macoszemu, ale jak to niebożątko co ląduje w "oknie życia"...
Może ktoś biedaka adoptuje...
     Nakłady na biathlon zawsze były znikome...Wiem bo miałam zaszczyt jako Amatorka borykać się z tą biedą...
Odebranie "biedzie" 30% budżetu to jak eutanazja...
Ale za to będziemy mieli ponad miarę rozwinięte zapasy !! (Które właśnie Komitet Olimpijski zamierza wycofać z rozgrywek...)
     Pozostanie nam trenowanie owych zapasów ku idei, najlepiej w sypialni, a Pani Ministra nasze starania doceni...  

poniedziałek, 18 lutego 2013

Carcassonne...każda podróż ma swój cel...

     Nie da się ukryć, że moja nabyta w niewyjaśnionych okolicznościach miłość do Twierdzy w Carcassonne spowodowała jedno...
Kiedy Młodzi powrócili ze swoich wojaży zasypałam Ich gradem pytań...
     - Jak tam jest ?? 
     - Jak pachnie ?? 
     - Co słychać ?? 
     - Co się czuje ?? 
     Jakbym oczekiwała, że będą uczestnikami jakiejś potyczki z Saracenami, albo poznali przez przypadek osobiście Pepina Krótkiego...
Syn ze świętą cierpliwością odpowiadał na moje pytania, a Synowa uśmiechała się wyrozumiale...
Fioł to fioł...Swoje prawa ma...


     Od 1659 roku Twierdza pozostawiona sama sobie niszczała powolutku. Jak widać na "pomieszkiwanie" nadawała się kiepsko, a koszty utrzymania budowli, nie służącej właściwie niczemu, były ogromne.
W 1849 roku Rząd francuski zdecydował, że Twierdza zostanie rozebrana...
Cegiełka po cegiełce...
Kamień po kamieniu...
     Za sam pomysł darła bym z nich pasy i solą posypywała...
     Widocznie i we Francji trafiają się w Rządach pomyleńcy...
     Nie były to sobie takie czcze zarządzenia, bo do niszczycielskich czynów rzeczywiście doszło. 
Część murów zniknęła...


     Wówczas podniósł się protest społeczny...
     Historyk Jean Pierre Cros-Mayrevielle i Pisarz Prosper Merimee rozpoczęli batalię o Twierdzę.
     Kampania na rzecz zachowania budowli i jej rekonstrukcji zakończyła się sukcesem, a ja osobiście uznaję ów fakt za ostatnie militarne zwycięstwo Twierdzy...
Każdy wie, że z Politykami walka jest trudna...
Saraceni to przy Nich "Pikuś"...
     Do pracy przystąpił Architekt Eugene Viollet-le-Due...


     Pięknie mu to wyszło...Nie ma co...
     Twierdza stała się znowu Głównym miejscem Miasteczka...
     Carcassonne to niespełna pięćdziesięciotysięczna "Mieścinka", którą rocznie odwiedza ponad trzy miliony Turystów...
Ale Twierdza nie stała się zamkniętym obiektem...
     Między murami zewnętrznymi, a fortyfikacją główną prowadzi droga łącząca części Miasta, i jak twierdzą Młodzi, chwilami jest tam taki ruch jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu...


Można również skorzystać z bardziej ekologicznych środków transportu...


     Wygląda to co prawda trochę jak na parkingu pod Morskim Okiem (i podobnie "bije" po kieszeni), ale dwa elementy różnią nasze kultury...
     Koń jaki jest każdy wie, ale koń w nausznikach ?? 
     Do tego z tabliczką mówiącą o kategorycznym zakazie klepania, głaskania i innych czułościach ??
Z owych środków transportu korzystają ponoć głównie Niemcy, Amerykanie i Japończycy...
Polacy chodzą na piechotę...
I szczerze powiem, że zrobiło to na mnie wrażenie, bo mury obronne ciągną się kilometrami, a zwiedzenie Twierdzy to "dniówka" z nadgodzinami...
     Kiedy jednak zdecydujemy się na podróż owym "dyliżansem" ominie nas powitanie przez rezydentkę Twierdzy Carcassonne...


Nie zauważymy również swojskiego widoku, który jest tak bliski sercom wszystkich polskich Turystów...


Nie spotkamy również Białej Damy sunącej powabnie między murami Warowni...


Chociaż niewątpliwie pozostanie nam więcej sił na zwiedzanie urokliwego Miasteczka...





     Dzięki swojej pięknej historii i jeszcze piękniejszemu wyglądowi Twierdza Carcassonne doczekała się uwiecznienia w kilku całkiem niezłych książkach...Jacek Komuda opisał ją w "Imieniu bestii", Kate Mosse w "Labiryncie", a Peter Berling w powieści "Czarny kielich. Tajemnica Templariuszy". 
Jednak prawdziwą sławę u Współczesnych Twierdza zyskała z całkiem innego powodu...




     W 2000 roku została wydana gra planszowa, która podbiła Świat i do dzisiaj zajmuje pierwsze miejsce w rankingach popularności...
Prosta i wciągająca, rozbudza wyobraźnię i emocje...
     
     - I wiesz Mamo... - opowiadał Młody... - udało się nam zrealizować nasze marzenie...
     Spojrzałam na niego lekko ogłupiałym od nadmiaru przyswojonych zdjęć wzrokiem...
     - Zagraliśmy w Carcassonne, pod murami Twierdzy, partyjkę...Wśród tłumów Turystów...Na chodniku...To było niesamowite !!



     A ja naiwna, przez tyle lat żywiłam nadzieję, że zaszczepiłam Pierworodnemu bakcyla historii...
Echhh...


niedziela, 17 lutego 2013

Carcassonne...Kilka zdań o platonicznej miłości...

     Dlaczego akurat to miejsce ?? 
     Nie mam pojęcia...
     Nawet nie pamiętam od kiedy mam "fioła" na jej punkcie...Nie pamiętam również dlaczego ów "fiołek" rozkwitł z taką mocą...
Pewnym jest jedynie, że na sam dźwięk nazwy moja dusza łka tęsknie, a przed oczami pojawia się nieziemski obraz...
Chociaż moja stopa nigdy nie stanęła na tej historycznej ziemi...
     Kiedy Młody ogłosił cel podróży poślubnej zaniemówiłam...
     Południe Francji...Zamki nad Loarą...I Ona...
     Twierdza w Carcassonne...
     Miejsce moich westchnień i tęsknot nieopisanych...


     Już w 100 roku p.n.e. Rzymianie upodobali sobie właśnie to malownicze wzgórze i to za Ich sprawką powstały na francuskiej Ziemi pierwsze fortyfikacje. 
     Budowniczowie z Rzymian byli pierwsza klasa, więc północne wały będące Ich dziełem można podziwiać do dzisiaj.






     Kiedy w VI wieku tereny zajęli Wizygoci, skromne rzymskie fortyfikacje doczekały się rozbudowy, a Twierdza odpłaciła im bezpiecznym schronieniem i w 589 roku Frankowie ponieśli pod jej murami sromotną klęskę.




     Wygląd Carcassonne znacznie odbiegał wówczas od współczesnego, a że sława Twierdzy rozpowszechniona była głównie w Europie, więc kiedy nieświadomi jej potęgi Saracenowie zaatakowali w 724 roku, Twierdza padła. Obce rządy sprawowane były przez 35 lat...
     Musiało "Francuzom" ogromnie na niej zależeć bo w 759 roku została z rąk saraceńskich odbita przez Pepina Krótkiego.



     Historia Francji ma szczególny charakter. U nas są to głównie walki, wojny, powstania, zdrady...Francuzi opiewają raczej romanse, małżeństwa i romantyzm tamtych czasów, chociaż militarnych sukcesów nikt Im odmówić nie może. 
Jednak to właśnie małżeństwa i koligacje spowodowały, że Twierdza stała się własnością Rodu Trencavel, a Jego członkowie zapisali się pięknie na kartach Carcassonne. 
W Twierdzy wybudowano potężny warowny Zamek i bazylikę Saint-Nazaire (o niej być może też uda mi się coś nie coś nabazgrać).





     Kiedy wyruszają krucjaty przeciw Albigensom Twierdza staje się symbolem siły, a jej sława rozbrzmiewa w daleko poza frankońskie granice.
Opinia "niezwyciężonej" wydaje się mieć bezsprzeczne podstawy...
     Ale i tym razem trafia się Ktoś, kto nie zważa na ogólnoprzyjęte opinie i w 1209 roku Twierdza kapituluje przed wojskami Simona de Montforta.
     Kolejny Właściciel...Kolejne fortyfikacje...





     Aż do 1247 roku Twierdza jest granicznym obiektem strategicznym pomiędzy Francją i Aragonią...A potem ??
     Nastają rządy Królestwa Francuskiego...
     Ludwik IX funduje nową część Miasta na drugim brzegu rzeki Aude, Filip III rozbudowuje zewnętrzne wały obronne...





     Budowy i rozbudowy Twierdzy przynoszą wymierne efekty. 
     W czasie wojny stuletniej (1355r.), kiedy pod murami pojawiają się wojska Czarnego Księcia (Edwarda), Twierdza pozostaje niewzruszona, chociaż Miasto jest doszczętnie zrujnowane.
     I to właściwie ostatni chwalebny zapis...
     W 1659 roku Francja podpisuje pokój pirenejski i na jego mocy anektuje Roussillon. 
     Militarne i strategiczne znaczenie Carcassonne maleje.





     Miasteczko staje się ośrodkiem handlowym, a Jego Mieszkańcy trudnią się produkcją tekstyliów. 
Na okolicznych wzgórzach powstają winnice.
I tak właściwie jest do dzisiaj...





                                                                                                    cdn...



sobota, 16 lutego 2013

I tak bywa...

     Często czytuję historie Kobiet, którym życie się rozsypało, albo które przez wiele lat tkwiły w tak zwanych "związkach toksycznych"...
Czasem aż łza się w oku kręci...Czasem chciała bym potrząsnąć Autorką...
No cóż...
Nigdy do końca nie pozna się drugiego człowieka, a owych wyborów dokonujemy po niezbyt długiej znajomości...
Ale czy Kobiety mają patent na związki nieudane ??
     W naszym sąsiedztwie mieszka para...Ludzie w średnim wieku...On zawsze uśmiechnięty i pełen życzliwości...Ona ...No właśnie...
     Odkąd pamiętam prowadzą działalność gospodarczą...Lata temu zaczynali od małego jarzyniaka...
On zajmował się dostarczaniem towaru, prowadzeniem buchalterii, w wolnych chwilach stawał za ladą...
Ona koncentrowała się na robieniu "piekiełka"...
Ciągłe konflikty o towar, o wydane pieniądze, o wrednych Jej zdaniem Klientów...
Nikogo nie dziwiło, że Klienci wyczekiwali momentu kiedy to On staje za ladą...
Uśmiechnięty...Sympatyczny...
Wytrzymał kilka lat i w końcu zamknął firmę...
     Piekło przeniosło się do domu...
     Pieśń pretensji zmieniła tylko tekst...Melodia pozostała bez zmian...
Mało pieniędzy...Już Jej nie kocha...Nie zależy mu na Dziecku i Jego przyszłości...
Przeanalizował wszystko i wrócił na rynek gospodarczy...
     Mały sklepik spożywczo - warzywny...
On zajmował się towarem i buchalterią...Za ladą stanęła Sprzedawczyni z praktyką...
Ona miała zająć się domem i Dzieckiem...
Całe dnie nie było Go w domu, więc stara śpiewka otrzymała nowy tekst...
     On Ją zaniedbuje...Zaniedbuje Dziecko...Ma romans ze Sprzedawczynią (de facto starszą o prawie 20 lat)...
Tłumaczył...Prosił...Udowadniał...
W końcu dopięła swego i stanęła za ladą...
     Po kilku miesiącach wrócił stary refren...
     Wydaje zbyt dużo...Kupuje zły towar...Klienci są wredni...
Było Mu coraz trudniej...
Zapanowała "era" komórek, więc piekło miał na bieżąco...Dwadzieścia...Trzydzieści...Czterdzieści połączeń dziennie...
     Kiedy Znajomi pytali Go jak wytrzymuje, odpowiadał ze smutnym uśmiechem...
     - Kochałem Ją, złożyłem przysięgę i mam Dziecko...Więcej argumentów nie potrzebuję...
Ale po kilku latach nie wytrzymał...Zamknął sklep...
Piekło w domu było wystarczające...
Przyjaciel zaproponował mu spółkę...
Widząc w tym jakieś rozwiązanie przyjął ofertę z radością...
     Całe dnie siedział w pracy...Córka była już samodzielna...Sytuacja finansowa była lepsza niż dobra...Wieczorno - nocne koszmary jakoś można było wytrzymać...
     Firma się rozwijała i kilka lat temu otworzyła jeden ze sklepików w sąsiedztwie...
Ona przyrzekała, że może Jej zaufać, że teraz dojrzała i jest innym człowiekiem...
On znowu dał szansę...
Po miesiącu wylądował na OIOM-ie...
Cudem się wykaraskał z rozległego zawału...
     Przyszedł ostatnio i stwierdził na progu...
     - Nie wyrabiam... - i chociaż się uśmiechał wiedziałam, że mówi bardzo poważnie...
     - I co dalej ?? -zapytałam...
     - Przecież Jej nie zostawię...Ona nic nie ma...Nic nie umie...Poza robieniem z życia piekła...- wyliczał ...
     - Klienci zaczynają omijać Wasz sklep... - wyznałam...
     - Wiem...Widzę po obrotach... - potwierdził...
     - A w domu ?? - zapytałam...
     - Jeszcze gorzej...Mam romans ze wszystkimi Sprzedawczyniami...Ciągle Je zwalnia...Niepohamowane wybuchy...Nawet z pięściami się rzuca...- opowiadał...
     - Może jakaś terapia ?? - próbowałam Mu doradzić...
     - A co Ty myślisz, że nie próbowałem ?? Jest zdiagnozowana, ale leków nie chce przyjmować...Dobrowolnie się na leczenie nie zgodzi...Niewiele mogę... - wyznał...
     Wyszedł równie smutny jak wszedł, a na progu rzucił...
     - Może mnie szlag trafi...
Zdrętwiałam...
     Kilka dni temu jedna ze Sprzedawczyń szepnęła mi na ucho...
     - Szef zwolnił Szefową i dał Jej zakaz zbliżania się do sklepu...
     - Kiepsko to wygląda... - skomentowałam...
     - Kiepsko... - poświadczyła Sprzedawczyni... - wczoraj się spakował i wyprowadził...
     Jego smutny uśmiech stanął mi przed oczami...

piątek, 15 lutego 2013

Przepis na wrzącą Gordyjkę...

Składniki:
- 1 szt. Gordyjki,
- 1 szt. "naguska",
- 1 szt. Opla Astry (kolor dowolny),
- 1 szt. przygodnego Kierowcy,
- 1 szt. Rzeczoznawcy,
- 1 szt. Towarzystwa Ubezpieczeniowego,
- 1 szt. maila (koniecznie z załącznikami).

Sposób przygotowania:
     Przygodnego Kierowcę wsadzamy do Opla Astra (dowolnego koloru), który w skutek osobistej działalności, zamiast parkować na wolnym miejscu, wjeżdża w bagażnik "naguska". 
W ten sposób otrzymujemy zaczyn do dalszej obróbki.
Bierzemy Gordyjkę i dokonujemy prezentacji "zaczynu".
Efektem będzie znaczne podniesienie jej ciśnienia i temperatury.
     Aby kontynuować proces obróbki dobę po "parkowaniu" doprowadzamy do kontaktu Gordyjki z Towarzystwem Ubezpieczeniowym. 
Ciśnienie powinno pozostać w stanach podwyższonych, temperatura również.
     Stan ten powinien się utrzymać przez kolejną dobę, aż do kontaktu bezpośredniego z Rzeczoznawcą.
     Następnie pozostawiamy Gordyjkę do dojrzewania (proces może trwać kilka dni), proces dojrzewania kończy mail z Towarzystwa Ubezpieczeniowego z kosztorysem i wyceną.
     Po przeczytaniu maila Gordyjka jest gotowa...
     Stan wrzenia uzyskany...

Cena części : 1000,00 zł brutto
Wycena TU:    136,00 zł brutto

Cena usługi (wymiana i malowanie): 800,00 zł brutto
Wycena TU: 160,00 zł brutto

     Gordyjka w stanie wrzenia jest w stanie zakupić części i opłacić usługi warte 5000,00 zł brutto, za jedyne 1800,00 zł brutto oferowane w wycenie przez TU.
     Cuda...Prawdziwe cuda...

     P.S. Przez zawirowania losowe będące ostatnio moim udziałem, moja pusta mózgownica kompletnie odmówiła posłuszeństwa i zapomniała o mojej ukochanej Walentynce...
     Siora !! Bij !! Wstydu oszczędź !! Ale przebacz...
     Niegodnam nosić miana siostrzanego...
     Kocham Cię ogromnie moja Walentynko !!
(Komentarza Pana N. dotyczącego mojej sklerozy przytaczać nie będę ze względu na dobre obyczaje).
 

czwartek, 14 lutego 2013

To musiał być Walenty...;o)

     - Kiedyś trzymałeś mnie za rękę, kiedy byliśmy młodzi.
 

Mąż bierze ją za rękę, a potem odwraca się i zasypia.
Ledwie zasypia, słyszy żonę:
     

     - Miałeś również zwyczaj mnie pocałować.
 

Trochę zirytowany, daje jej buziaka w policzek i
odwraca się do snu.

Kilka minut później słyszy:
 

     - Czasem nadgryzałeś mi szyję.
 

Rozdrażniony mąż odrzuca nakrycie i gwałtownie wstaje, zdenerwowany.
Zaskoczona żona go pyta:
 

     - Ale gdzie ty idziesz? 

     - Po zęby !!! - odpowiada Mąż...



  Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek...:o)


wtorek, 12 lutego 2013

Uziemienie nie z tej ziemi, czyli jak Gordyjka walczy z czasem...

     Po traumatycznych doświadczeniach z niedzielnego wieczoru, poniedziałek rozpoczęłam pracowicie od kontaktów telefonicznych...
Musowo trzeba było szkodę poczynioną na "Nagusku" zgłosić do Ubezpieczyciela...
Udzieliłam wszelkich niezbędnych odpowiedzi na rzeczowe pytania Pani z Działu Likwidacji Szkód i nim rozłączyłam się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zapytałam...
     - Ile będziemy czekać na Rzeczoznawcę ??
Pani coś w pamięci przeanalizowała, chrząknęła i usłyszałam wyrok...
     - Terminy mamy w okolicach siedmiu dni...
Ło Matko i Córko...
     - Siedem dni !! - wyraziłam swoją rozpacz... - Królowo kochana...Toż to jedyne firmowe autko...Jak ja mam cokolwiek teraz załatwić ?? Jak sprzęt do Klienta przewieźć ?? Na plecach ?? Miejcie litość, bo mi przyjdzie przez jedną stłuczkę działalność Firmy zawiesić na kołku...
Ufff...
     Mój słowotok chyba poczynił odpowiednie wrażenie, bo Pani zapytała...
     - To autko firmowe ??
     - Firmowe Kochana...Firmowe...I to na dodatek jedyne jakie Firma posiada...Jesteśmy uziemieni... - wyjaśniłam...
     - Samochody firmowe są dla nas priorytetem...Trzy- cztery dni... - oświadczyła Rozmówczyni i stwierdziła... - dopiszę w systemie, że to pilna sprawa...
     Moje serdeczne podziękowania chyba Operator telefonii komórkowej zarchiwizował, bo takiego entuzjazmu to pewnie jeszcze nie słyszeli na łączach...
     Kiedy po godzinie zadzwonił telefon nie spodziewałam się takiego Rozmówcy...
     - Rzeczoznawca w sprawie szkody... - usłyszałam w słuchawce...
     - Jak ja Pana lubię... - wyrwało mi się z westchnieniem...
W odpowiedzi mój fonek roześmiał się dźwięcznie, a Pan Rzeczoznawca zapytał...
     - Czy oględziny jutro, czyli we wtorek, odpowiadają Pani...??
     - Jeśli Pan dzisiaj nie może to jutro będzie w sam raz...- potwierdziłam...
     - A czy droga Pani reflektowała by na godzinkę ósmą rano, czy jeszcze o tej porze śpimy ?? - konkretyzował termin Pan Rzeczoznawca...
     - Ósma rano ?? Toż to noc prawie ciemna... - wyrwało mi się z wnętrza... - ale zdolna jestem i do tego poświęcenia... - potwierdziłam...
     - Proszę przygotować dokumentację... - poprosił Pan Rzeczoznawca... - jutro o ósmej czekam na parkingu, dam Pani znać telefonicznie o swoim przybyciu...
     - Gdyby nikt telefonu nie odbierał to wdzięczna bym była za ponowne wybranie numeru, a nawet skorzystanie z dzwonka domofonu... - poprosiłam... - dla mnie ta pora to prawie środek nocy...Mogą mi się oczęta nie otworzyć...
     - Może Pani liczyć na ewentualne budzenie... - ugodowo do sprawy podszedł Pan Rzeczoznawca i pożegnaliśmy się sympatycznym "Do jutra"...
     Musiałam rzeczywiście wykazywać objawy załamania nerwowego i stanów depresyjnych w rozmowie z Panią z Działu Likwidacji Szkód...
     Niech Ci Bozia da zdrówko Dobra Kobieto...
     Jesteśmy terminowo tydzień do przodu...:o) 
 

poniedziałek, 11 lutego 2013

Jak nas uziemił pewien dzwonek domofonu...

     Siedziałam sobie cichutko, niczym ta myszka i obrabiałam papierzyska, które mocy urzędowej nabierały przez ostatnie tygodnie...
Gdzieś w zakamarkach duszy żywiłam nadzieję, że się może ta makulatura ulituje i albo zniknie tak nagle jak się pojawiła, albo znajdzie się wśród Krasnoludków kilku ochotników...
Lipa...
Nawet się nie pojawiła Dziewczynka z zapałkami...
     Pan N. siedział sobie równie cichutko przeglądając najświeższe wydarzenia w sieci i czekał na projekcję jakiegoś trillerka...
     Magiczną ciszę niedzielnego wieczoru przerwał dźwięk domofonu...
     - Ki czort ?? - zapytałam Pana N. w nadziei, że posiada jakieś zdolności nadprzyrodzone i oczami duszy widzi Zakłócacza naszego miru domowego...
Mina Pan N. wskazywała, że po ciemku to nawet oczy duszy widzą niewiele...
     - Słucham ?? - rzuciłam w słuchawkę...
     - Czy to Pani jest autko o numerach... - usłyszałam w słuchawce męski głos...
     - Tak... - odpowiedziałam i serducho mi się nagle skurczyło w spazmatycznym szlochu...
     - Ja przepraszam...Uszkodziłem go...Przepraszam... - męski głos ledwie szeptał do słuchawki...
     - Zaraz zejdziemy... - zakomunikowałam, a w przestrzeń kosmiczną poleciało...
"Orzesz...(ko)..."
     - W samochód nam walnęli... - poinformowałam Ślubnego i bez zbędnych komentarzy zaczęliśmy się odziewać...
     Pan N. dokonał oględzin wstępnych, ja wydzwoniłam naszego Ducha Opiekuna od ubezpieczeń, a sprawca stał ze smutkiem w oczach, rozpaczą na twarzy, jakby to Jemu dyndał zderzak tylni...
Nieźle przygrzmocił...
     - Stało Ci się coś ?? - próbowałam zinwentaryzować szkody...
     - Mnie nic...- odpowiedział prawie szeptem...Ale wizualnie przedstawiał sobą obraz rozpaczy...
     - To trzeba dziękować Opatrzności... - odpowiedzieliśmy zgodnie... - samochód można naprawić... - dodałam...
Ale i moje serducho krwawiło...
     Nagusek potraktowany tak okrutnie pokazywał swoje rany nawet w kiepskim świetle osiedlowych latarni...
Zderzak dyndał jak złamana ręka...
Pokruszone plastyki niczym ślady krwi zasypały śnieżną skorupę parkingu...
Nawet komorę bagażnika lekko wgniotło...
     - Zaczep zamka też uszkodzony... - obwieścił Pan N. kończąc oględziny...
     - Tak mną rzuciło na tym zakręcie, że szans nie miałem... - próbował tłumaczyć nieszczęśliwy Kierowca...
     - Bo za szybko jechałeś... - podsumowaliśmy zgodnie...
     Spisaliśmy co trzeba, porozmawialiśmy chwilę, żeby emocje lekko opadły i uzgodniliśmy kto co załatwia, żeby szybciej było...
     No cóż...Ułamek sekundy...Chwilka...
     I jesteśmy uziemieni na kilka tygodni...
 

niedziela, 10 lutego 2013

O kobiecych przeczuciach, czyli "Wróg numer jeden"...

     Czy tego się spodziewałam ?? 
     Szczerze mówiąc nie...
     Kinematografia amerykańska przyzwyczaiła mnie raczej do spektakularnych widowisk z gloryfikacją bohaterskich postaw i linią melodyczną Hymnu w tle...
No cóż...
Co Kraj to obyczaj, a Amerykanie tak lubią...
     Czy polubią wyważony obraz z przemawiającym do Widza realizmem ??
     Jedno jest pewne, Pani Kathryn Bigelow dobrze przemyślała swój film...
     "Wróg numer jeden"...
     Fakt, że starała się nie rozdrapywać ran, nie zrobiła zamętu, nie włożyła tego przysłowiowego "kija w mrowisko"...
Chociaż...
No cóż...
     Przyszedł czas, żeby wyjaśnić jak to rzeczywiście wyglądało z tymi więzieniami CIA w naszym Kraju...
Wiadomo gdzie, wiadomo kto, a jakoś nie ma jednego odważnego, który podjął decyzję...
Wychodzi na to, że więzienia były, tyle, że CIA sama je sobie zorganizowała, samoloty bez naszej wiedzy lądowały gdzieś na polnych drogach, Więźniów trzymali w piwnicy u "Kowalskiego", a nasze biedne Władze świadomości nijakiej nie miały...
Ale to w sumie tylko wątek poboczny, przemawiający raczej do nas, niż do Amerykanów...
Głównym wątkiem jest dochodzenie dotyczące wykrycia gdzież to się podziewał OBL przez dziesięć lat...
     Jak na amerykańskie możliwości techniczne to kawał czasu, ale jak spojrzy się na całokształt to lekko być nie mogło...Obca kultura, obce środowisko i biurokratyczny marazm panujący wokół dochodzenia...
W sumie budujące, że się Im w końcu udało...
     Czy film ukazuje prawdę ?? 
     Pewnie jakieś 10%...
     Jak zawsze...
Jedno jest pewne...
Gdyby OSL widział, że "wpadnie" przez Babę to by się poddał pierwszemu lepszemu Agentowi, byle uniknąć takiej hańby...
Gorszego końca nie mógł sobie wymyślić...
Szkoda tylko, że zginął bez tej świadomości...
     A tak poza tym...
     Dwa helikoptery lądują na terytorium suwerennego Państwa...Żołnierze zabijają mieszkańców jakiejś posesji...I odlatują w nieznane...Akcja oparta na przeczuciach...
     To daje do myślenia...