Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

sobota, 24 czerwca 2017

Cztery nogi...

     Odległość to rzecz względna...Wiadomo...
     Dla Kosmonauty parę kilometrów to ledwie mrugnięcie powiek, dla Lotnika to ziewnięcie, ale sześć i pół kilometra dla Trzylatka ?? To dopiero kosmos !!
A i do tych trzech latek jeszcze troszkę brakuje...
Nie brakuje jedynie ochoty na zabawę i prawdziwego genu zdobywcy...
     Ucięliśmy sobie z Księciuniem poobiednią drzemkę, a właściwie drzemkę między obiadową i kiedy wsunęliśmy sporą porcję makaronu z truskawkami, zapytałam...
     - Ruszamy na wielką wyprawę ??
     Księciunio jest chętny na wszystko czego nie zna, więc zanim spakowałam plecak, dreptał niecierpliwie w przedpokoju...
     - Babcia chodź !! Na wielką wyprawę !! - poganiał mnie nieustannie...
No to Babcia ruchy przyspieszyła...
     A potem były polne drogi, leśne gęstwiny, górki, dolinki i...Zamek !! Najprawdziwszy z prawdziwych...
     Księciunio zdobył Zamek w Rabsztynie !!


     Jak na prawdziwego Rycerza przystało...
     Był nawet na baszcie z herbowym sztandarem...Mimo, że nikt takich małych Turystów nie uwzględnił budując schody...;o)
     A potem była drożdżówka z soczkiem i zdjęcie upamiętniające ten wielki wyczyn...

 
     Ciekawe ile jeszcze tras pokonają te "cztery nogi"...;o)

czwartek, 22 czerwca 2017

Ojcostwo...Męska sprawa...

     Dzień Ojca...Trochę w cieniu...Trochę "przy okazji"...A przecież ojcostwo to najbardziej męska z męskich spraw...
Bez tej "Drugiej Połówki Jabłka" nawet ogryzek by nie powstał...
     Tak się złożyło, że w naszym rodzinnym archiwum męska część Rodziny jest bardzo skromnie prezentowana...Może dlatego, że ruszyli w podróż do Nieba zbyt szybko ?? A może fotografowanie się uznawali za mało męskie...
     O zdjęciach naszych Pradziadków mogę pomarzyć...
Ale...


Tak...
     To Pradziadek naszego Pierworodnego, czyli mój Bieszczadzki Dziadek...
Ojciec ósemki Pociech...
Dziadek piętnastki Wnuków...
Kiedy odszedł miał szóstkę Prawnuków...
     I chociaż spędzałam u Dziadków swoje najpiękniejsze wakacje, to nigdy nie patrzył na mnie tak, jak na naszego Syna...Jakby klapka "czułości" otworzyła się po latach...(Nie wspominając, że pozwalał Mu na wszystko)...;o)
     Ja po Dziadku odziedziczyłam włosy, upór i zamiłowanie do siadania na drabinie...;o)
     Może to wrodzony urok Pierworodnego, ale "maślane oczy" robił na Jego widok również Dziadek...


     Ten "ważniejszy" !! Którego nazwisko nosił "Mały Rozbójnik"...
     Był Ojcem dwójki Dzieci...A właściwie Matką i Ojcem, bo Teściowa zachorowała kiedy Pan N. był kilkuletnim Chłopcem...
Radził sobie z tym najlepiej jak umiał...
     Ale prawdziwą eksplozję uczuć wywoływał u Niego ten mały Człowiek...
Mógł wszystko !!
Grać na instrumentach muzycznych, których Teść miał sporo...Nie wyłączając skrzypieć, które w tym zestawie były "perłą w koronie"...Mógł kruszyć ciastkami, chociaż Teść był bardzo czuły na punkcie porządku...A z czasem pojawiła się "szuflada", w której Dziadek przechowywał smakołyki dla Wnuka i pasł Go nimi, mimo naszych sprzeciwów...
Doczekał czwórki Wnuków, ale ten jeden Wnuk był szczególny...
     Drugi Dziadek nie pozostawał w tyle...


     Jako Ojciec spisywał się nieźle...Chociaż w rodzicielstwie popisał się skromnie...
Miał jedną Córkę...
     Po urodzeniu mnie kąpał, bo Mama wykazywała w czasie kąpieli zbyt mało czułości (!!)...Godzinami chodził na spacery i opowiadał w tym czasie nieziemskie historie...Pokazał góry i nauczył pokory względem ich potęgi...
Był dumny ze mnie kiedy w wieku trzech lat wlazłam na słup energetyczny...Był dumny kiedy w wieku sześciu lat spadłam z płotu i nie uroniłam nawet jednej łzy, chociaż Mamie brakło opatrunków na rany od starych gwoździ...
     Nauczył jeździć na łyżwach (a nawet zrobił prywatne lodowisko w ogródku)...Nauczył jeździć na nartach...Na rowerze...Na wrotkach...Przeskakiwać płoty...Włazić na drzewa...
     To z Ojcem "załatwiałam" wybite szyby i szkolne "incydenty"...
     Był "ostatnią instancją", która dowiadywała się o moich kłopotach..."Instancją" od spraw "nie do załatwienia"...Z resztą radziłam sobie sama...
     Z tym durszlakiem spędził prawie cały urlop, bo Pierworodny pokochał karmienie kur...Rankiem zbiegał z ganku i właził prawie cały do króliczych klatek...Potem następowało karmienie kur...A potem...


     Moi Faceci ruszali w Świat...
Uwielbiam to zdjęcie...
     Pierworodny spędzał w nosidełku większość czasu...Złaził w ten sposób Beskidy i Bieszczady...Na "grzbiecie" swojego Taty...
     Tata Go kąpał (bo tylko Tata umiał tak "otrzepywać" po kąpieli, że całe mieszkanie wypełniał radosny śmiech), Tata sypiał w łazience siedząc na muszli klozetowej, bo szum wody usypiał Gagatka w czasie kolek, tylko Tata umiał naprawić "kota w butach"...
     No i był perfekcyjnym krokodylem...


     Popłoch na kąpielisku był tak ogromny, że nawet "obce" dzieciaki czmychały w popłochu...Chociaż prym w sprintach dzierżyła nasza Córcia...Pierworodny ze stoickim spokojem sześciolatka czeka, aż Tata wypłoszy "Dzieciarnię" i będzie można poskakać z ojcowych ramion "na główkę"...
Bywało również tak...


     Pod czujnym okiem Taty, Córcia czyni pierwsze "kroki" za kierownicą...Jej mina jest szczególna...Do pedałów Jej trochę brakowało, więc Tata pilnie śledzi tor jazdy, żeby pierwsza jazda nie zakończyła się kraksą...
     Wtedy jeszcze nie było "mody" na bycie Ojcem...
     Nikt nie nagłaśniał roli rodzicielskiej i wychowawczej...
     Ojców częściej spotykało się w piwiarniach niż na placach zabaw...
Bycie Ojcem to męska sprawa...
Niewiele o tym wiem...
     Ale wiem, że kiedy Facet wie jak być Ojcem, to życie Matki staje się łatwiejsze, a życie Dzieciaków piękniejsze...
     Ot, i cała tajemnica...

niedziela, 18 czerwca 2017

Moja podróż z Jadwinią...

     Panią Jadwigę Ślawską-Szalewicz poznałam wiele lat temu, na pierwszym, gordyjskim blogu...Zajrzała, przeczytała i zostawiła komentarz...
Wiele blogowych znajomości zaczyna się właśnie tak...
Kiedy zajrzałam na Jej bloga:



pomyślałam sobie:
"Taka Kobieta, a ja do Niej "walę" Jadwiniu"...
Ale nasza blogowa znajomość trwała dalej...
     Ona lubiła moje opowieści z "Autobiografii w krzywym zwierciadle" (teraz już wiem dlaczego)...
     Ja lubiłam Jej opowieści o sporcie, którego była "Organizatorką"...
Właściwie, to więcej nas dzieliło, niż łączyło...
     Jadwinia mogła by właściwie być moją Mamą (gdyby się pospieszyła)...Kochała od zawsze swoje Wielkie Miasto (a mnie bliżej do Zaścianków)...Sport zna od podszewki (ja go ledwie musnęłam z wierzchu)...
     Ale to co przypadkowo scalił blog, rozkwitło długimi rozmowami telefonicznymi, zaowocowało wieloma serdecznymi mailami, a w lutym 2016 roku zebrałyśmy "owoc" tej znajomości i mogłam w końcu uściskać moją Jadwinię...Kobietę Nietuzinkową...


     Już wtedy pracowała nad swoim nowym projektem...Kompletowała materiały...
     Jakim cudem ogarnęła ogrom tych materiałów, nie mam pojęcia, ale musiało to być niewyobrażalnie trudne zadanie...
     Potem dostałam zaproszenie na "prapremierę", z którego niestety skorzystać nie mogłam...
     A potem Jadwinia napisała maila...
"Wysłałam Ci pocztą, napisz kilka słów"...
     Przesyłka dotarła po dwóch dniach...



     I chociaż, od kilku miesięcy czekałam na tę książkę, zasiadłam do czytania z niepokojem...
     Mój "czytelniczy gust" jest specyficzny...
     Po Prologu, moje wątpliwości jeszcze wzrosły...
Nie "mój" styl...
I taki jakiś "mało Jadwiniowy"...
     Przecież czytywałam Ją przez kilka lat...Teksty z polotem...Wpisy z dowcipem...
     Po kolejnych stronach wsiąkłam...
     Błądziłam po ruinach Warszawy...Jeździłam starym autobusem z Tatą Jadwini...Siedziałam z Nią w szkolnej ławce...A po kilku setkach przygód zostałam razem z Jadwinią przedstawiona Królowej Elżbiecie II...Trochę mnie to zdeprymowało, bo siedziałam w piżamie...
     Z każdą stroną odkrywałam nową kartę życia tej Nietuzinkowej Kobiety...A właściwie, Kobiety Niesamowitej...
     Jadwinia podzieliła się tym, co ma w sobie najwspanialszego...Podzieliła się swoim życiem...Pełnym miłości do najbliższych...Pełnym zaangażowania do pracy...Pełnym życzliwości do ludzi...I pełnym pasji tworzenia...
     A potem usiadła i wszystko to ubrała w słowa...Proste słowa...
     Zabrała Czytelników w podróż niesamowitą, odkryła miejsca, w których nigdy nie bywali, a nawet nie przypuszczali, że te miejsca istnieją...
     Prosiłaś Jadwiniu o kilka słów...
     I cóż ja mam napisać ??
     Że wzruszenie zatykało mi gardło ?? Że łzy kapały kiedy cierpiałaś ?? Że zanosiłam się śmiechem, kiedy robiłaś rzeczy niesamowite ??
     Napisałaś piękną Książkę, o pięknym życiu, pięknej Kobiety...Książkę, która opowiada o sile Ludzi w ciężkich czasach...Książkę, która otwiera duszę na wspomnienia...
     Dla wielu Ludzi możesz być Jadwigą Ślawską-Szalewicz...
     Autorką...Prezeską...Animatorką...Działaczką...
     Dla mnie od pierwszego dnia jesteś Jadwinią...

środa, 14 czerwca 2017

Nie jest dobrze...

     Na "rytualne" powitanie przybiegł sam Misiek...Siadł przy podjeździe, przymilnie pomerdał ogonem, a widząc brak reakcji z naszej strony, dokładnie obwąchał miejsce, w którym wysypuję "dary"...
     - Filip nas przegapił ?? - ze zdziwieniem rzucił pytanie Pan N.
     - Może go Sąsiad w domu zamknął...- dociekałam...
     Trochę smutne są te przyjazdy bez filipowych powitań...
     Wypakowaliśmy samochód, sprawdziliśmy co zmalował krecik w czasie naszej nieobecności, wypiliśmy kawusię na leżaczkach i ruszyliśmy do pracy...
Przy kolejnym "pit stopie" na ścieżce pojawiła się ulubiona, psia mordka...
     - Filip...- serdecznym głosem powitał go Pan N.
     - Flipcio...- powitałam go ja...
I głosy zamarły nam w krtaniach...
     Filip ledwie szedł ścieżką, łapy stawiał z widocznym trudem, a kiedy chciał przejść nasz "potoczek", stracił równowagę i wpadł między kamienie...
Znamy taki stan...
     Podszedł w końcu do nas, ale zamiast radosnych, powitalnych "zaśpiewów" filipowych, usłyszeliśmy pełne bólu skamlenie...
     - Jak on schudł !! - zauważył Pan N. - Kiedy myśmy byli ostatnio ?? - dociekał...
     - Trzy dni temu...- odpowiedziałam prawieszeptem, bo Filip patrzył mi w oczy...
     To czego mogłam nie zauważyć kiedy szedł, co mogłam przegapić kiedy skamlał, teraz mogłam przeczytać jak w księdze...
     Cierpię...Cierpię...Cierpię...
Oczy Filipa były przepełnione bólem...
     - Mamy coś "la psa" ?? - zapytał Ślubny, głaszcząc podsunięty łebek...
Ruszyłam w stronę "Orzeszka"...
     Wydłubałam z "przesyłki" wszystkie miękkie kawałki i wbrew regułom, które sama ustanowiłam, wysypałam dary koło naszych leżaków...
     - On umiera...- wypowiedział na głos moje myśli Pan N.
     - Tak...Umiera...- odpowiedziałam i wcale nie było mi z tym lżej...
Oboje znamy taki stan...
     Kiedy Cezary stracił czucie w tylnych łapach nosiliśmy go na spacery, albo na balkon, żeby mógł wyglądać na świat...Antybiotykami i kroplówkami "kupiliśmy" jeszcze dwa lata psiego żywota...
     Znamy to radosne merdanie ogona, którym wita nas Filip...
     Znamy te oczy przepełnione bólem...
     - Pewnie Dziadek za nim tęskni...- wymruczałam pod nosem "pocieszankę"...
     Dziadek, nasz Sąsiad "zza płotu" zmarł miesiąc temu...To On był "Szefem" Filipa (Syn Dziadka jest "Szefem" Miśka)...
     Teraz Filip został w swoim, nie swoim domu...
     Tęsknił do swojego Pana, to było widać od pierwszego dnia, kiedy Sąsiada zabrała karetka...Nie rozumiał co się dzieje...Żył naszymi przyjazdami...
A my z coraz większym niepokojem spoglądaliśmy na niego w czasie pożegnań...
     Tak źle, jak tym razem, jeszcze nie było...
     W czasie naszego wyjazdu przy samochodzie stał samotny Misiek...
     Filip nie dał rady przejść ponownie tych kilkunastu metrów...
     Kiedy głaskałam ten zasmucony pyszczek przy porannym posiłku, szeptałam słowa zachęty...
     - Walcz...Walcz...Za kilka dni przyjedziemy na dłużej...Będziemy przy tobie...Ale musisz wytrzymać...
     Czy wytrzyma ??
     Wrzosowisko byłoby smutne bez tego psiego rezydenta...Opustoszało by bez tej rudej kity...
     Walcz Flipciu...

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Całkiem niezłe kawałki...

     Macie już dosyć Wrzosowiska ??
Hmmm...
Tak może być...
     Ale gordyjski satelita krąży jedynie po orbitach : Zaścianek - Wrzosowisko - Księciunio, więc trudno, żeby było inaczej...
     Księciunio gości sporadycznie, żeby nie napisać incydentalnie, bo raczej słowem, niż wizerunkiem (nie jestem zwolenniczką umieszczania zdjęć dzieci w necie)...
     Zaścianek staje się w sezonie jedynie "stacją dokującą", gdzie się pierze, prasuje i przepakowuje...W życiu nie przypuszczałam, że można mieć dość pakowania (które genetycznie uwielbiam)...
     Wrzosowisko...
Aaaaa...
Macie dość Wrzosowiska...
     To dzisiaj będzie o Wrzosowisku inaczej...
Część z miłych Czytaczy pamięta...


Tak, tak...
     To Wrzosowisko, we wrześniu 2014 roku...
     Na to "coś" porwaliśmy się z motyką i szpadlem...
Kiedy porządkowałam zdjęcia, aż mnie przytkało...
Wiedziałam, że było źle, ale wizualizacja bezpośrednia zrobiła wrażenie...
     Teraz to miejsce wygląda tak...


     Trochę się różnią...
Litry potu...Kilka opakowań przeciwbólówek...
I coś jeszcze...
     Sezon 2015 przetrwałam dzięki temu...

     Czasem bywałam tak poobklejana, że trudno było znaleźć miejsce bez plastra...Plecy, barki, ramiona, biodra, kolana...
Ło Matko i Córko...
Na Winbledonie nawet takich "cudaków" nie było...
Ale przetrwałam...
     Sezon 2016 to już było nacieranie kapsaicyną (pieprz cayenne)...Zużycie drastycznie nam wzrosło, a na widok opakowań "gramowych" śmialiśmy się z lekceważeniem...


I znowu było nacieranie pleców, barków, ramion, bioder i kolan...
     Jakoś w środku sezonu spojrzałam na konar jednego z orzechów i zaświtała pewna myśl...
Pomoże ??
Wiszenie na orzeszku weszło w rytuał...
Kręgosłup wyraził wdzięczność po kilku zwisach...A właściwie, nie wyraził, bo z nagła przestał kłóć rozżarzonymi szpilami...
     Sezon 2017...Trwa...
Kilka rolek taśm gdzieś się poniewiera...Pieprz wrócił do przyprawnika...
I chociaż to, cieszy duszę...


Wrzosowisko dało mi coś jeszcze...
     Wolność od porażającego bólu...Wolność od blokad w kręgosłupie i barkach...Wolność od zawrotów głowy, spowodowanych kilkoma skłonami...
     To, że zapłaciłam potem ??
No cóż, nie ma nic za darmo...
     Zaoszczędzone na masażach i aerobikach pieniążki przeznaczę na kolejne roślinki...
I znowu Wrzosowisko wypięknieje...
     Bo już ma całkiem niezłe kawałki...;o)

piątek, 9 czerwca 2017

Ludzie zejdźcie z drogi, bo listonosz jedzie...

     Dzisiaj to niech lepiej listonosz schodzi z drogi Gordyjce...
Ot co...
     Nie mam pojęcia co się ostatnio z poczta dzieje, ale na własnej skórze odczułam, że coś jest na rzeczy...
     Kilkanaście dni temu nadawałam zwykły list, cudów w nim nie było, ale że chciałam, żeby przesyłka w miarę szybko dotarła, szarpnęłam się na priorytet (chociaż jakiś czas temu miałam już z tymi "priorytetami" złe doświadczenia)...
Ponoć się człek całe życie uczy...
     Przesyłka nadana, Adresat zawiadomiony, żeby oczekiwał cierpliwie...
I zonk...
     Po tygodniu, list wraca do mnie, a sympatyczna Pani Listonosz informuje, że aby go otrzymać muszę uiścić pięć zeta, że o dwudziestu groszach nie wspomnę...
Jakie licho ??
List awizowano, ale nie podjęto...
     No to dawaj sms-ka do Adresata, że wiarołomcą jest i plik dokumentów zbagatelizował...
     Okazało się, że Adresat codziennie skrzynkę monitorował, ale żadnej bumagi nie dostał...I nawet podejrzewał, że nadać zapomniałam !!
Ło Matko i Córko...
     Tydzień temu zrobiliśmy zakupy w necie...Przesyłka pocztowa, bo "po kosztach" i nie muszę warować na Kuriera...
Po czterech dniach zaczęłam się niepokoić...
Piątego dnia Pan N. wysłał zapytanie do Sprzedawcy...
No ale, że weekendzik był w środku, odpowiedź przyszła w poniedziałek...
     Przesyłka została awizowana...
Ki czort ??
Już mnie ślepota totalna ogarnęła i awiza nie widzę ??
Komórka też mi się zbiesiła, że powiadomienie nie przyszło ??
     Ale, pokornie buty ubieram i na pocztę biegnę...
A juści !! Jest !!
     Pytam, czy to jakieś nowe praktyki z tymi awizami, pani robi oczy jak pięć złotych i informuje, że przecież jak w system wklepuje, to powinien sms-ek z automatu wyjść...
Jasne !!
Tyle, że nie wyszedł...
     Czyli co ??
     Teraz przechodząc koło poczty trzeba będzie profilaktycznie wstępować i o ewentualne przesyłki pytać ??
     - Tylko tą jedną Pani miała ?? - pyta mnie Pani z poczty...
     - A mnie skąd wiedzieć ??  - odpowiadam...- Wasz system, Wasza sprawa...Niech sobie Pani sprawdzi...- syczę "życzliwie"...
     Dwie wpadki w ciągu miesiąca...
Kiepskie rokowania... 

środa, 7 czerwca 2017

To dopiero "łapówka"...

     Co miało być posiane...Posiane...
     Co miało być posadzone...Posadzone...
     Co miało być wypielone...Hmmm...

Nasze poziomeczki tak się prezentują...
 Czeka na pielaczkę ??
     Rosarium nas opętało...
     Z założenia wyszło na to, że jeśli skończymy ten kawałek, to nie tylko będzie nam przyjemniej odpoczywać w cieniu śliwy, ale odpadnie nam notoryczne pielenie i kwaśne miny, kiedy spoglądamy na kwietniki...
Na pohybel !!
Motyka w kąt...
Szpadelek w kąt...
     Zabieramy się za upiększanie...
     Pan N. ruszył z piłą na stertę drzewa, którą składowaliśmy przez te trzy lata...Zebrało się tego sporo...
I z mozołem zaczął przygotowywać nasz budulec...
Krążki drewniane...
     Te krążki Gordyjka układa na piaskowych alejkach, żeby jakieś dojście cywilizowane do kwietniczków było...
     - Ubije drania !! - wrzasnął z nagła Pan N. - Dzidę zrobię i ubiję !! W lawendę polazł !!
     I Pan N. ruszył w stronę lawendy z mordem w oczach...
Kto Mu tak podpadł ??
Hmmm...
Wiadomo...Kret !!
     Od trzech lat Pan N. cierpliwie walczy z kretem...Walczy środkami humanitarnymi...Bo w sumie, szkoda zwierzaka...
Tylko, że zwierzak zrozumieć nie chce, że jak się święta cierpliwość Pana N. skończy, to jego los może być drastycznie drastyczny...
Póki co, kret przebywa "pod ochroną", i to nie tylko tą ustawową...;o)
     Ale wojowniczy okrzyk Ślubnego zwizualizowałam tak...



Na miejscu kreta zwiewałabym gdzie pieprz rośnie...
To już nie są żarty !!
     Ale wracajmy do układania krążków...
Krążek, krążek, krążek, piasek, pielenie, krążek, krążek, krążek...
     Pan N. krąży z jakimś morderczym narzędziem w dłoniach, wypatrując nowych ścieżek ślepego lokatora...
     - To Ty tak rozgarnęłaś ?? - pyta mnie z nagła, a ja szukam w niebycie moich trzech szarych komórek, żeby odpowiedzieć z sensem...
     - Nic nie kopałam...- mruczę...
     - To pewnie ON !! - i zabrzmiało to jakby Hannibal Lecter nawiedził Wrzosowisko...
Hmmm...Dziwne zjawisko...

     Wiórów śliwkowych tam nie sypałam, obok jeżyna, więc zaprzyjaźniać się nie mam potrzeby...Ki czort ??
Ślepa jestem jak ten kret prawie, więc mi te "rudości" niewiele mówiły...
     Pan N. ruszył toto szpadlem...


Masz babo kłopot !!
A właściwie darmowy wkład na rosół...
     - Lis ?? - zapytał Pan N.
     - Raczej Misiek...Lisy zapasów nie robią...Zjadają na miejscu...- odpowiedziałam...
     Pan N. dzielnie kuraka ucapił za zimne nóżki i poczłapał do Sąsiada zapytać, czy Mu czasem pogłowie drobiu się nie skurczyło...
Skurczyło się, a juści...
Tyle, że Sąsiad jest z tych, co Mu wszystko jedno, czy ma kur czterdzieści, czy cztery...
Nam się marzy, żeby wcale ich nie posiadał, bo wiecznie mamy z nimi jakąś zadymę...
     Sąsiad truchło przejął, polazł z nim we własne chaszcze i historia ukatrupionego kurczaka doczekała się zakończenia...Pewnie w miśkowej paszczy...
     Różne dary żeśmy od zwierzaków otrzymywali...
Kury wiecznie znosiły jaja w miejscach zaskakujących...
Kot znosił nam myszy, nornice i krety, i układał pięknie...
Filip w darze przynosi pchły...

Jakimś cudem nie zauważył, że sięgam po komórkę...;o)

Ale w kurczakach "łapówek" jeszcze nie było...

niedziela, 4 czerwca 2017

O kwietniku "mimochodem" i przydomowej Niagarze...

     - Panie !! Co Pan budujesz ?! - zapytał bardzo zaaferowany kierowca wywrotki, kiedy na parking koło Orzeszka spadło kolejne sześć ton piasku...
     Pan N. uśmiechnął się tajemniczo, a ja z chichotem schowałam się za domkiem...
     Zużycie piasku mamy kolosalne !! Sami wiemy...
     Najpierw "podłoga" w warsztacie, otoczka wokół Orzeszka, piaskownica...
     A po ostatnim ugryzieniu mnie przez nieznany obiekt, które to ugryzienie zaowocowało niewyobrażalną opuchlizną i unieruchomieniem kończyny górnej na trzy dni, Ślubny oświadczył...
     - Nic Cię bezkarnie żarło nie będzie !!
     - Ha...- myślę sobie...- ma pomysł...
     Pan N. postanowił wybudować mi ścieżki w "rosarium"...
     Wybiera ziemię, uzupełnia kanały piaskiem, a potem poukładamy tam krążki drewniane...
     Oczami wyobraźni już widzę te królewskie ścieżki...Ogrody wersalskie wymiękają...;o)
     Póki co, układamy na piasku deski, żeby się nie zapadać...


     Normalnie plac budowy...
     I po skończeniu tych ścieżek znowu trzeba będzie zamówić piasek...;o)
Ale, ale...
Miało być o roślinkach, które cierpiały w "rozsadówkach"...
     Dzień pracy, i mieszkanko dla roślinek gotowe...



     A ta roślinka jest pod szczególnym "nadzorem"...
     Jedyna, którą osobiście wybrał Pan N., i pożądał ją posiadać...


     Jak widzicie, znowu będę musiała jechać na targ !! Bo mam wolny metraż dla jakiś bezdomnych zieloności...;o)
Prawdziwe opętanie...
     - Braknie Ci kamieni na "skalniaka"...- zauważył Pan N., kiedy podziwialiśmy stworzone "dzieło"...
Ło Matko i Córko...
Kamienie ?!
     Rzuciłam się ku stercie z obłędem w oczach...
Ufff...
Na to mi wystarczy...
     A że zakładam, że Pan Los nigdy naszych ścieżek aż tak daleko nie zaprowadzi, więc kiedy Pan N. przekopywał kolejne ścieżki, ja zabrałam się do budowy...
Ojciec zawsze mi powtarzał...
     - Ucz się !! Bo jak się nie będziesz uczyć, to będziesz układać kamienie...
     Po kiego zmarnowałam kilkanaście lat życia na zakuwanie ??
     Trzeba było na siłownię chodzić, to by mnie przynajmniej grzbiet mniej bolał od taskania wiader...
Ale wyszło sensownie...
     Pan N. wsparł mnie organizacyjnie...


I nasza osobista Niagara zadziałała !!


Ślubny domajstrował jeszcze tymczasową kładkę...


I mogłam zacząć cmokać z zachwytu...


Ale nie cmokałam, bo już mi na cmokanie sił zabrakło...;o)

piątek, 2 czerwca 2017

Niewidzialni dywersanci...

     Zaczęło się właściwie niewinnie...
     Pojechaliśmy z Wrzosowiska na pobliski targ, gdzie kupić można dosłownie wszystko...Takie targowiska funkcjonują już tylko w małych Miasteczkach...Warzywka i owoce prosto z grządek, mleko prosto od krowy, jajka prosto od kury...Prawdziwa skarbnica dóbr wszelakich...
     Tym razem lista zakupów była dosyć spora (trudno nam zsynchronizować wyjazdy z terminami targu), jaja, mleko, kremówka (na masełko), warzywa, owoce...
     Weszłam i zamarłam...
     Połowa targowiska to sadzonki !!
Ło Matko i Córko...
     - Kupimy coś ?? - zapytał Pan N., bo chyba pożądanie miałam wypisane na twarzy...
     - Kupimy...- wymruczałam...
Wiedziałam, że to będzie trudna misja...
     Co wybrać ??
     Szczególnie, że ceny na targowisku są czasem bardziej niż skromne...
Sadzonki po 15 groszy ??
Za drogo ??
To można się targować...
     Pielenie truskawek wywietrzało mi z głowy, a wyobraźnia zaczęła podsuwać coraz bardziej malownicze obrazy...
     Może zamiast "praktycznie", tym razem hasłem będzie "piękniej" ??
     Na pierwszy ogień poszły lawendy...
Pierwszych 15 wyhodowałam sama, od ziarenka...
Teraz zaczyna brakować czasu na "zabawę"...
Poszło tak...


Lawendzie towarzyszyły pomidorki...


Papryczki...


Kalafiorki, brokułki, kapustki...
Ale to takie mało "upiększające"...
     Upiększające wyszło tak...


I tak...


     A potem wpadliśmy na pomysł ukwiecenia kawałka, który od dwóch lat stanowi dla nas zagadkę...Czego tam nie posadzimy, usycha...Marnieje w oczach...
Domysłów, kto powoduje te straty mieliśmy multum...
Środek chwastobójczy, którego używamy tylko w tej okolicy (bo nie ma nic jadalnego)...Nie nasze psy...Wstrętne kociska...Kret złośliwiec...A nawet Słońce, które na tym kawałku operuje całodziennie...
     Postanowiliśmy zakupić nowe roślinki, przekopać wszystko, uzupełnić ziemią ogrodową i zabezpieczyć jak tylko się da...
     Ruch szpadelkiem i włosy stanęły nam dęba...
     Cała skarpa to jedno ogromnych rozmiarów...Mrowisko !!


     Ponadgryzani lokatorzy zostali przeniesieni do "szpitala" (o jałowcu żeśmy zapomnieli, ale przeniesiemy biedaka następnym razem) i...Rozpoczęliśmy walkę z mrówkami...
Ale, ale...
     Przecież mamy zakupione roślinki !!
     Zmarnieją bidulki w malutkich "rozsadówkach"...
Hmmm...
     Czyżby nadszedł czas na kolejny "wiekopojmny" pomysł ?? ;o)