Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

piątek, 29 marca 2013

Jajcarskich Świąt...:o)


Wielkanocnego "Królika",
co z Wami pobryka...






I strusiego jaja
co Was będzie rozpalać...


A do tego...
Wszystkiego najlepszego...;o)

wtorek, 26 marca 2013

"Lot" na zmiotce, czyli jak Anusia z Dagusią kazamatów uniknęły...

     Święta z reguły wyzwalają w Kobietach nieodkryte dotychczas pokłady energii...
Sprzątają, wymiatając najdrobniejsze nawet prószki kurzu, wystają w gigantycznych "ogonach", żeby tylko na świątecznym stole niczego nie zabrakło i pichcą, pichcą, pichcą...
Tak objawia się miłość...
Miłość najprawdziwsza...
     Ale i od miłości czasem odpoczynek się należy, więc postanowiłam dzisiaj tekścik wrzucić, taki bardziej regeneracyjny...

     Kilka dni temu, Dagusia, jak co dzień udała się bladym świtem do pracy...Do rozpoczęcia obowiązków miała jeszcze kilka minut, kiedy zadzwoniła Jej komóreczka, podrygując radosną melodyjką przypisaną Szanownej Dagusinej Rodzicielce...
Szanowna Dagusina Rodzicielka ma zwyczaj wydzwaniać do Dagusi po kilkanaście razy na dobę, więc oznakowanie tych połączeń wydaje się jak najbardziej zrozumiałym...
Jako, że Dagusia jeszcze obowiązków nie rozpoczęła, więc połączenie odebrała...
     - Co się stało Mamo ?? - zapytała i ze zdziwieniem usłyszała w słuchawce...
     - To nie Mama...To ja, Anusia... - zakomunikował zasapany głosi Dagusinej Siostrzycy, Anusi...
     - Co się stało ?? - to pytanie padło już z Dagusinych usteczek z oznakami stresu...
     - Z Mamą wszystko w prządku, ale ja potrzebuję Twojej pomocy... - i Anusia rozpoczęła przybliżanie rozmiaru swoich kłopotów...

     Anusia rozpoczyna pracę mniej więcej w tych samych godzinach co Dagusia, więc bladym świtem ruszyła odśnieżać swoje autko...
Zapakowała do autka caluśki dobytek, przekręciła kluczyk w stacyjce i uzbrojona w zmiotkę swój nierówny pojedynek z zimą rozpoczęła...
Nagle do Jej uszu doleciał cichutki dźwięk...
     - Klik... - i centralny zamek autka postanowił właśnie zamknąć dostęp do ukochanego przez Anusię pojazdu...
     Anusię ów dźwięk zmroził bardziej niż zima przednie szyby samochodów...
     Zameczki pozamykane, kluczyk w stacyjce, torebeczka z telefonem i kluczami do domeczku leży dumnie na przednim fotelu...
     Z przyborów osobistych pozostała Anusi tylko owa nieszczęsna zmiotka...
     Pozaglądała przez okienka...Podumała chwilkę...I cóż było robić...Postanowiła w dyrdy pognać do Dagusi...
     Widok to musiał być niecodzienny...
     Niewiasta w słusznym wieku gnająca przez miasto ze zmiotką w dłoni...
     Dopadła Anusia Dagusinego domofonu i dzwoni...
     Dzwoni raz...Drugi...Trzeci...I nic...
     Problem w tym, że Dagusiono - Anusina Rodzicielka w opozycji jest do obsługi domofonu i jako żywo postanowiła z owym urządzeniem nie współpracować...
No to Anusia pod owym domofonem stoi i zmiłowania od niebios oczekuje...
Zmiłowały się...
Pani Sprzątaczka właśnie pracę skończyła i blok opuszczała, a że niecodzienny widok Niewiasty ze zmiotką i na Niej zrobił wrażenie, więc Anusię na korytarz wpuściła...
Ufff...
     Gna Anusia korytarzami i w duchu niebiosa o jeszcze jedną przysługę prosi...
Rodzicielka bowiem, jest również w opozycji do dzwonka do drzwi, a pukanie samo w sobie uważa za objaw grubiaństwa...
     Stanęła Anusia pod drzwiami i dzwoni...
     Rodzicielka w domu pomstuje na przerywanie Jej ciszy, ale do drzwi nie podchodzi...
     W końcu jednak i tym razem się niebiosa ulitowały, a właściwie ulitowała się Rodzicielka i z całą litanią wyrzutów drzwi otworzyła...
     Po takich perturbacja Anusia odzyskała kontakt ze Światem, czyli komórkę z numerem do Dagusi...
     - Ratuj Siora, bo mi przyjdzie szyby wybijać... - prosiła zakończywszy sprawozdanie...
     Dagusia zadzwoniła do zaprzyjaźnionego Pana Mechanika, który zdolności obu Sióstr zna dobrze i uzyskała pożądany kontakt do "Speca"...
     "Spec" miał ponoć talent posiadać, że zamki otwiera samą siłą woli...
     Że o wytrychach nie wspomnę...
     Przed Dagusią i Anusią rysowała się perspektywa wkroczenia na drogę przestępczą, bo chociaż zbrodniczy plan dotyczył osobistej własności Anusi, ale włam to włam...
     Pewnie się w całe zamieszanie musiał włączyć Święty Dyzma, Patron Złodziei, bo Pan "Spec" się zaparł i telefonu nie odebrał...
     Pozostała jedyna możliwość...
     Trzeba zadzwonić do autoryzowanego Serwisu i poprosić o pomoc...
     Nie licząc oczekiwania na przybycie, operacja trwała ledwie kilka minut...
     Anusi z ulgą odzyskała resztę swojego dobytku, autko przegrzane do granic wytrzymałości (caluśki czas było przecież włączone) odetchnęło z ulgą otwartymi drzwiami, a Pan Serwisant nadmienił...
     - Jakby coś się z zameczkiem działo to trzeba na Serwis, bo elektronika takich mechanicznych działań nie lubi, a jeśli by kiedyś Pani potrzebowała szybkę wybić, to radzę tą "od Kierowcy"...Najtaniej wychodzi...

     Tak to Anusia z Dagusią kazamatów za włam i wandalizm uniknęły... 
 

niedziela, 24 marca 2013

Panie Generale to jest kura !!

     Właściwie teraz to tak raczej bociany są na "tapecie", że takie biedniuśkie, umarznięte i wygłodniałe, ale że mnie całkiem inne ptaszysko męczy od kilku miesięcy, więc zaniecham dzisiaj troski o bociana...
Moją uwagę absorbuje kura...
Kura dodam, drapieżna...
Że co ?? Że nie ma drapieżnych kur ?? Że to ptaszęta wyjątkowo pacyfistycznie do Świata nastawione, a na dodatek producentki naszych śniadań i obiadków ?? 
Lipa !! 
Też tak myślałam kilka miesięcy temu...
     Zaczęło się od tego, że przed Świętami Bożego Narodzenia przeglądałam magazyny jednego z naszych Dystrybutorów i jakoś mi się tak ręka "omskła" na dział "Dekoracje"...
Przypadeczek...
Czysty przypadeczek...
     Pooglądałam, główką pokiwałam, ale że całkiem co innego zamierzałam u Nich kupować, więc dział "Dekoracje" pozostał dziewiczym...
Ale kura już swoje ziarno zasiała...
Krwiożerczy dziób wbiła mi w duszę...
Pazurami się pamięci uczepiła...
Żeby precyzyjnie rzecz ująć, kur sztuk kilka...



     Boże Narodzenie minęło, Nowy Roczek osiedlił się już na dobre, a mnie przy każdym zamówieniu owe kury pod paluchy się pchały...
     Handlować kurami nie zamierzam, bo się na nich znam kiepsko, ale perspektywa "jajecznych" Świąt ciągle mi się z owym kurzym wizerunkiem nakładały...
No to "klepnęłam"...
Na pohybel...
Wtedy to się dopiero zaczęło...
Ciągle mi się "pod kopułą roiło, jak też owe drapieżne ptaszyska udekorować, żeby wstydu swojemu drobiowemu rodowi nie przyniosły...
Jak nic mi się rozumek do kurzego skurczył...
I znowu zaczęłam swoje dziobanie...
Ale tym razem szpileczkami w styropianie...



     Po dwóch kurzelczych dziełach moje paluchy kategorycznie odmówiły posłuszeństwa...A że widocznie zaspokoiłam drapieżność owej gadziny, więc potulnie poszły zasiąść na grzędzie...







Tfu...Tfu...Tfu...
Na wystawce...







Postanowiłam złowić Wiosnę na kury...;o)

piątek, 22 marca 2013

Nie chcę Pandy !! Chcę "Naguska" !!

     Pamiętacie jak pisałam o "Misiu Filozofie" potocznie zwanym Pandą ?? 
     W życiu nie przypuszczałam, że jego specyficzne cechy ktoś wykorzysta i stworzy urządzenie, wypisz wymaluj, "pandowate"...
A jednak...
     W poniedziałek, zgodnie z ustaleniami ostawiliśmy "Naguska" do "doktora", czyli do autoryzowanego Serwisu, celem usunięcia szkód poczynionych na jego karoserii...
Smutna to była czynność, bo nie lubimy pozostawiać "Naguska" gdziekolwiek...
Ale jak mus to mus...
     Pan Mechanik obejrzał go dokładnie, głową nad naszym nieszczęściem pokręcił i oznajmił, że przynajmniej przez pięć dni będziemy naszej motoryzacyjnej miłości pozbawieni...
     Autoryzowany Serwis mamy na "końcu Świata", więc dostaliśmy samochód zastępczy...
Fiata Pandę właśnie...
     Wybrzydzać nie ma co, bo do domeczku musowo jakoś dostać się trzeba, a z końca Świata do Zaścianka droga daleka...
     Pan N. zasiadł więc za "sterami" owego "pandziątka" i ruszyliśmy, pozostawiając na serwisowym parkingu łkającego "Naguska"...
     Orzesz...(ko)...
     Różnymi pojazdami przyszło mi się poruszać w swoim, nie krótkim już żywocie, ale autkiem "filozofem" jeszcze nie jeździłam...
     Była Syrenka 105L, której z całego serducha nienawidziłam, nienawiścią wręcz genetyczną, za to, że psuła się zawsze nieopodal miejsca parkingowania i zmuszana byłam przez Rodziciela do pchania owej kolubryny...
Trudów owego pchania nie mam Rodzicielowi za złe...Za złe mam to, że odbywało się to zawsze "na oczach" Kolegów i powodowało miliony różnych komentarzy...
Każdy z owych komentarzy ranił moją nastoletnią duszę i pozostawiał trwałe blizny...
     Następcą owej wrednej Syrenki był Fiat 125p, kość słoniowa (kolor ma tutaj ogromne znaczenie)...
Do pojazdu owego, dla odmiany pałałam miłością ogromną...Może dlatego, że to właśnie ów pojazd był pierwszym, który prowadziłam osobiście i nigdy nie sprawił mi motoryzacyjnego psikusa...
Nooo...Może prawie "nigdy"...
W owym Fiacie pobiłam rekord rodzinny w prędkości poruszania się na drogach publicznych...
150 km/h...
Rekordem swym doprowadziłam do palpitacji serca Szwagierkę i Szwagra, po czym, malowniczo zaparkowałam w krzesłach...
Ale o tym wyczynie może jeszcze kiedyś kilka słów wspomnę...
     Pierwszy autkiem, które nabyliśmy jako własność małżeńską był analogiczny Fiat...
Taki sentyment zawładnął naszymi duszami...
     Przy zakupie niewiele interesował nas stan techniczny owego pojazdu, ale właśnie owa "kość słoniowa"...
To fiacisko krwi mi napsuło tyle, że na samo wspomnienie zaczynają mi ręce śmierdzieć smarami...
     Dzięki awaryjności owego wymysłu motoryzacji przeszłam taki kurs mechaniki pojazdowej, że klękajcie Narody...
Od wymiany wszelkich pasków, uszczelek i pomp, do remontu silnika włącznie...
     Musiał nam ów Fiat nieźle w pamięć zapaść, bo potem nastąpiła w naszym życiu długa bezsamochodowa przerwa...
     Potem nadeszła era "Szerszenia", Malucha z charakterem, który co prawda był dziurawy jak ser szwajcarski, albo jeszcze bardziej, ale swoim "charakterkiem" rewanżował się za wszystkie braki...
Zjeździliśmy nim caluśki Kraj...
Warunek był jeden...
Zamiast bagaży woziliśmy ze sobą warsztat samochodowy...
Mimo to pożegnanie z "Szerszeniem" wycisnęło nam łzy z oczu...
     Era "Dropsa" to już była prawdziwa motoryzacyjna rozpusta...Autko nabyliśmy drogą kupna wprost w salonie, więc poznaliśmy rozkosz wyjazdów z bagażami...
Jakaż cisza panowała w "Dropsiku"...
Jak on cudnie sunął nawet po wertepach...
I nawet radio grało przy każdej pogodzie...(W "Szerszeniu" radio grało tylko jak padał deszcz i w instalacji robiło się zwarcie od wilgoci)...
"Dropsik" przeżył z nami wiele...
Buszował po całej Polsce i kilku okolicznych Krajach...Pracował jako "minibus" dowożący Dzieciaki do szkoły...Był również "ciężarówką"...Mieściło się w nim wszystko...Nawet pralka...
Teraz "Dropsik" awansował i pomieszkuje w Krakowie...
A "Nagusek"...
Echhh...
     Retrospekcja moich motoryzacyjnych przygód właśnie się kończyła, a Pan N. dalej "walczył" z "Pandą"...
     - Czuję się jakbym jechała na kole w Jelczu...  - rzuciłam...
     - A ja tego "Jelcza" prowadzę... - wymruczał Pan N.
     - Ciekawe po jakim horrorze ktoś ten samochód zaprojektował... - kontynuowałam i rozglądałam się po wnętrzu...
     - Musisz sobie spróbować...- namawiał mnie Ślubny...
     - Ani myślę... - wymruczałam...
Kiedy zaparkowaliśmy pod blokiem ulga nasza była ogromna...
     - Z wierzchu to on nawet się prezentuje... - Pan N. próbował znaleźć jakieś dobre cechy "przymusowego" pojazdu...
     - Srebrny owszem, ale inne są paskudne...a poza tym lipa... - spojrzałam z niechęcią na "pandziątko"...
     Ani ładne, ani praktyczne...
     Niedoróba w każdym calu...
     Teraz moje spojrzenie na kierujących "Pandami" się radykalnie zmieni...
Współczuć to mało...  
     Jeździć pojazdem, który po każdym manewrze zastanawia się "być albo nie być"...
Filozofia godna...Pandy...
   

środa, 20 marca 2013

Jak się mamina fobia objawiła...

     Kiedy wróciła z popołudniowej zmiany w domu panował radosny nastrój świętowania...W drewnianym łóżeczku pod oknem posapywało śpiące mimo hałasów niemowlę, a przy stole biesiadowało dwóch Panów...
Na pierwszy rzut oka widać było, że biesiada trwa już przynajmniej kilka godzin...
     - Dziecko nakarmiłeś ?? - zapytała przez zaciśnięte zęby...
     - Oczywiście !! - wybełkotał bardzo wstawiony już Małżonek i zwrócił się do Towarzysza biesiady... - pozwól, że Ci przedstawię, moja Żona...
Pan Biesiadnik rzucił się do całowania dłoni podanej z niechęcią...
     - A my sobie tak siedzimy tutaj i czekamy na Ciebie... - kontynuował Mąż...
     - Widzę... -skwitowała oschle i zaczęła rozpakowywać przyniesione siatki...
     Impreza w domu po dwunastogodzinnym, szpitalnym dyżurze nie była tym, czego oczekiwała po powrocie...
Panom stan Jej zmęczenia nie przeszkadzał...
     Biesiadnicy wznieśli jeszcze kilka toastów ku czci "pięknej Gospodyni" i zasnęli zgodnie, każdy w swoim talerzyku...
     Kiedy obudziła się rano Panowie jeszcze drzemali, trzymając w dłoniach napełnione kieliszki...
Obudziła Ich Jej krzątanina...
     Pan Biesiadnik ponownie rzucił się całować Jej "spracowane" rączki, Mąż z widocznymi objawami kaca wykonał malowniczy przewrót w tył, na kanapę...I tyle Go widzieli...
Pan Biesiadnik pożegnał się grzecznie przepraszając za sprawiony kłopot i zniknął...
     Cóż w tej opowiastce godnego jest uwiecznienia ??

     Kiedy Mąż oprzytomniał zapytała...
     - A cóż to za nowy Kolega ??
     - Spotkałem Go na spacerze z Małą...Fajny gość...Grabarz...
     To co nastąpiło później można uznać za Armagedon, albo przynajmniej III wojnę światową...
     Moja Mamciaś, bo Ona jest bohaterką owej opowiastki, spojrzała na Ojca jakby już był martwy, po czym rzuciła się na Niego z pięściami, że "Grabarza" do domu wpuścił !! 
Ojciec totalnie zaskoczony wybuchem, spokojnej dotąd Małżonki, ledwie się bronił...
Kiedy Mamciaś oprzytomniała ze słowotoku, jakie to zarazy ów Kolega mógł sprowadzić na ich małoletnie dziecię, porażona odkrywczą myślą spojrzała na swoje dłonie...
Niczym torpeda rzuciła się do kranu...
Pucowanie i dezynfekcja dłoni trwała prawie godzinę, ale nie przyniosła Mamciaśce ulgi...
Spojrzała z przerażeniem w stronę łóżeczka i kategorycznie zażądała od Męża sterylnych rękawiczek...
Ojciec bez słowa wybył do pobliskiej Apteki...
Kiedy wrócił do domu z całym zapasem rękawic w różnych rozmiarach, całe mieszkanko śmierdziało środkami dezynfekcyjnymi, a Jego małoletnie Dziecię oddane zostało "na służbę" do Sąsiadów...
W wiadrze ze śmieciami zauważył naczynia, z których korzystali z Kolegą dzień wcześniej...Talerzyki, szklanki, kieliszki, widelce, łyżeczki...Wszystko...
     - Wyrzuć mi to natychmiast na śmietnik i klapę zamknij !! A najlepiej wynieś gdzieś daleko !! - kategorycznie zażądała Mamciaśka...
Ojciec potulnie wypełnił polecenie...
Po powrocie do domu zauważył Mamciaśkę stojącą przy moim łóżeczku...
     - Czy ten Człowiek dotykał naszego Dziecka ?? - wysyczała Mamciaś przez zaciśnięte ze złości zęby...
Wizja moczenia mnie w lizolu poraziła Ojca na progu...
     - No coś Ty !! W życiu !! Nawet się do łóżeczka nie zbliżał !! - łgał Ojciec zaklinając się na wszystkie świętości...
Mamciaś odpuściła...
Przynajmniej trochę...
Mnie w lizolu nie zdezynfekowała, ale łóżeczko zostało wyparzone wrzątkiem, pościel wygotowano, a materacyk Ojciec na ochotnika zakupił nowy...Podobnie jak brakującą zastawę...

P.S. Relacja przekazywana przez Ojca ilekroć Mamciaś powoływała się na swoją tolerancję...:o)
 

wtorek, 19 marca 2013

"A jak Anoda", czyli moje spotkanie z Rodowiczami...

     Dzisiejszy dzień rozpoczęłam od przeczytania bardzo wzruszającej relacji na blogu Joasi...


     Tak mi się jakoś wodniście w oczach zrobiło...
     Ma Dziewczyna szczęście należeć do wyjątkowej Rodziny...
     Kiedy jakiś czas temu znalazłam ikonkę Joasi w "Obserwatorach" nie miałam pojęcia ani Kim jest, ani jaki przypadek zetknął nas w sieci...
No cóż...Mawiają, że góra z górą...

     Wiele lat temu, kiedy chodziłam jeszcze do Szkoły, a moja edukacja przebiegała w miarę skutecznie dostałam tak zwanego "historycznego fioła"...
Opisywałam Wam już kiedyś, że mój "fiołek" nie był specjalnie "prawomyślny" i że często powodował moją bytność na "dywaniku"...
Taki to już ze mnie "opornik"...
Z perspektywy czasu mogę jedynie wyrazić podziw dla moich Nauczycieli, że mieli dystans do moich poczynań i obowiązującej wówczas "jedynie słusznej linii ideologicznej"...
     Pewnego dnia, w czasie takiej właśnie "prawomyślnej reprymendy", którą moja Nauczycielka historii wypowiadała z obrzydzeniem, a której ja pokornie wysłuchiwałam (jednym uchem), zauważyłam na Jej biurku leżącą, pożółkłą broszurkę z zatartym drukiem...
Wlepiałam w ową broszurę swoje nastoletnie gały z ogromnym uporem...
Nauczycielka ślepa nie była ...
     - Muszę to dzisiaj oddać...  -zakomunikowała między "wyrzutami"...
     - Dwie godziny ?? - rzuciłam żałośnie...
     - A lekcje ?? - dociekała Nauczycielka...
     - Pani Psor nic nie wie... - uspokoiłam nauczycielskie sumienie mojej Historyczki...
I nie czekając na ostateczne błogosławieństwo porwałam "Broszurkę" z biurka znikając za drzwiami...
     - Dwie godziny !! - usłyszałam jeszcze za sobą...
     Prawie bezszelestnie pokonywałam kondygnacje i korytarze zmierzając do bezpiecznej "przystani"...
Schodów przy kotłowni...
Magicznego miejsca, które zasiedlane było przez "Wagarowiczów" i nigdy nie było nawiedzane przez Nauczycieli...
Przez czystą przyzwoitość...
To była taka nie pisana umowa...
     Dotarłam do magicznego azylu, usadowiłam się na schodkach, wyszperałam z plecaka latarkę (sprzęt niezbędny jeśli się korzystało z tego azylu w celach czytelniczych) i rozłożyłam na kolanach ową "Broszurkę"...
     Publikacja nie miała Autora, rok wydania 1949, tytułu niestety nie pamiętam...
Podtytuł brzmiał: "A jak Anoda"...
Tak poznałam Janka...
     Dwie godziny, których udzieliła mi Nauczycielka wystarczyły, żebym przeczytała "Broszurkę" dwukrotnie...
Nie była obszerna...
Opowiadała o konspiracyjnej działalności Anody, o Jego działalności powojennej i o śmierci...
Taki bardzo skromny rys biograficzny...
     Schody koło kotłowni opuszczałam wściekła...
     Tego dnia już nie wróciłam na zajęcia...

     Po kilku miesiącach moja Psorka zaproponowała mi udział w pewnym konkursie...
     Nie miałam zbyt wiele czasu, żeby się do niego przygotować, bo sezon sportowy był w pełni, ale jak na genetycznego ryzykanta przystało postanowiłam sprawdzić się z "Mózgowcami"...
     Konkurs składał się z dwóch części, test wyboru i praca opisowa...
     Pamiętam jak moja Historyczka przed drzwiami wejściowymi powiedziała:
     - Pamiętaj tylko, że nie wszystko możesz...
Coś takiego do nastoletniej buntowniczki ??
     Testy rozwiązywałam mechanicznie...Moja pamięć do dat, wydarzeń, czy nazwisk była wówczas niezawodna...
A kiedy przeczytałam temat pracy opisowej, "zły" zachichotał mi na ramieniu...
     "Twój historyczny Bohater"...
     Czy zastanawiałam się wówczas co robię ?? Nie...
     Czy zdawałam sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji ?? Nie...
     Czy miałam problem z wyborem Bohatera ?? Nie...
To musiał być Janek "Anoda"...
     Wiedziałam o Nim tyle co z owej "Broszurki" wydanej wieki temu przez jakąś konspiracyjną komórkę i przekazywanej z rąk do rąk...
Biblioteczne półki przeszukiwane pieczołowicie nie zawierały żadnej, nawet najskromniejszej pozycji, a Bibliotekarki pytane przeze mnie o "Anodę" kiwały przecząco głowami...
Mimo to ledwie wyrobiłam się w wyznaczonym czasie...
     Komisja Konkursowa przystąpiła do pracy...
     Wyznaczenie "Zwycięzcy" miało nastąpić w ciągu sześciu godzin...
     Po ośmiu godzinach moja Psorka została poproszona do gabinetu Komisji...
Aż sobie Biedna westchnęła głośno...
     Późnym wieczorem, po prawie dziesięciogodzinnych obradach w końcu poproszono nas do auli na ogłoszenie wyników...
Wyróżnienia, Nagrody specjalne, Nagrody II stopnia i w końcu Zwycięzca...
Kiedy padło moje nazwisko Psorka nawet na mnie nie spojrzała...
Odebrałam swoją nagrodę i potulnie zajęłam miejsce na widowni...
     - "W tym roku nasz Konkurs zakończy się mniej tradycyjnie niż dotychczas, ponieważ Komisja konkursowa... - grzmiał Pan Przewodniczący - postanowiła, iż do następnego etapu zostaje zakwalifikowana praca, która uzyskała nagrodę II stopnia"...
     - Musiałam... - wyszeptała moja Historyczka...- żebyś jeszcze nie pisała o tym patriotyzmie zakłamanym, o tym zbrodniarzach z SB i o kłamstwach historycznych...
     Nigdy więcej nie brałam udziału w takich Konkursach...

     Kiedy poznałam wirtualnie Joasię i poczytałam o historii Jej Rodziny zrozumiałam, że Janek musiał "maczać" swoje sprytne paluszki w naszym spotkaniu...
 
 

niedziela, 17 marca 2013

Trzymam kciuki za Franciszka...

     Kiedy wracaliśmy ze środowego "prania mózgu" nasza droga prowadziła przez małe Miejscowości malowniczo usiane przy drodze...
     Pan N. dzielnie dzierżył kierownicę naszego okaleczonego "naguska"...
     Radyjko zapodawało jakieś tam przeboje i marudziło nieistotnymi wiadomościami...
     A ja siedziałam wyciszona i spoglądałam przez "naguskowe" okienka...
     - Biały dym...- rzuciłam nagle przerywając panującą "prawieciszę"...
     - Mówili ?? - zapytał Pan N. wyrwany ze swojego skupienia...
     - Ja mówię...Tam...-i wskazałam mijaną właśnie posesję...
W "nagusku" zapanowała wesołość...
     - Ciekawe czym palą, że im takie bieluśkie wyszło...- zaczęłam się głośno zastanawiać...
     - Powinni sprzedać patent Watykanowi...Podobno mieli z tym problem... - skomentował moje odkrycie Ślubny...
     Właśnie w tym momencie, w radyjku Komentator nieśmiało zauważył...
     - Jest dym...Proszę Państwa...Jest dym...Chyba biały... - i w eterze zapanowała cisza...
     - O masz...Taki kawał Świata a zauważyli... - powiedział ze śmiechem Pan N.
     - Coś im chyba znowu z tym dymem nie wyszło skoro nie mogą określić czy biały, czy czarny... -stwierdziłam i pogłośniłam odrobinę odbiornik...
     - Jest proszę Państwa !! Biały...!! Teraz już pewne !! Dzwony biją...Mamy Papieża...- zakomunikował radosny głos...
     - Toś wykrakała... - oświadczył Ślubny...
     - To nie ja...To tamci...Ciekawe skąd wiedzieli, że ma być "biały"...- tłumaczyłam się mimochodem...
     Zanim nowy Papież zdążył się przygotować do prezentacji dojechaliśmy do domeczku, wypakowaliśmy poczynione po drodze zakupki i czekaliśmy na owo "objawienie"...
Zaskoczenie panujące w mediach było totalne...
I przyznam, że bardzo mi się to podobało...
Urywane komentarze...
Domysły prowadzące do niczego...
I ta cisza, która zapanowała kiedy ogłoszono wybór...
Cisza na Placu...
Cisza w mediach...
To się nazywa niespodzianka...
     Jezuita na Tronie Piotrowym...
     Jaki będzie ?? 
     Nie wiem...Mam nadzieję, że "inny"...
     Póki co trzymam za Niego kciuki w obu garstkach...
     Jeśli rzeczywiście chce przeprowadzić zmiany w Kościele to każde wsparcie Mu się przyda...

sobota, 16 marca 2013

List do Z.

Witaj Moja Droga...

     Podejrzewam, że mój list ogromnie Cię zaskoczy, ale wierz mi, że dłużej już nie jestem w stanie wytrzymać tego stanu. 
Oczywiście doskonale rozumiem, że są to poniekąd Twoje obowiązki zawodowe, ale musisz przyznać, że nadgorliwość nie jest wskazana w żadnym działaniu, a w niektórych przypadkach, jak mawia Pan N., jest gorsza od faszyzmu...
     Od kilku miesięcy z uwagą przyglądałam się Twoim poczynaniom i przyznam, że jesteś wyjątkowo skrupulatna i dokładna w swoich działaniach. Twój profesjonalizm pozostaje jedynie podziwiać...
Ale...
No właśnie...
     Dzisiaj postanowiłam apelować do Twojej przyzwoitości i uczuć wyższych, jakie zapewne posiadasz...
Odpuść...
Proszę nad wszystko...Odpuść...
     Twój upór w działaniu powoduje jedynie, że Wszyscy z coraz większą niechęcią Cię wspominają, a niektórzy na owo wspomnienie nawet przepluwają przez lewe ramię, traktując Cię Kochana jak dopust...
To przykre...
     Czy nie lepiej abyś pozostała w życzliwej pamięci ??
     Czy nie lepiej, żeby odejść we właściwym czasie i być oczekiwanym z utęsknieniem, a nie wspominanym z niechęcią ??
Rozważ to...
Bardzo Cię proszę...
     Nikt nie odmawia Ci uroku, nikt też nie będzie Ci miał za złe wykonywania obowiązków, ale odpuść...
     Mam nadzieję, że nie uraziłam Cię tymi słowami i nie spowodują one u Ciebie niechęci...
    
     Pozostając w ogromnej do Ciebie Zimo życzliwości...

                                                                                                                   Gordyjka

piątek, 15 marca 2013

Pokoleniowa zmiana mentalności...

     Wiosna jakoś nie chce zagościć na stałe, ale kalendarz nieubłaganie wskazuje zbliżające się Święta...
Panie Gospodynie rozpoczynają ustalanie świątecznego jadłospisu, długachne kartki z zakupami wiszą już na niektórych lodówkach, a co bardziej zorganizowane kończą tak zwane świąteczne porządki...
     U mnie jadłospis nie osiągnął nawet fazy embrionalnej, kartka z zakupami nie wisi, a i z porządkami jakoś tak nie jest mi po drodze...
Echhh...
Żeby tak troszkę słoneczka to i ochota do działania była by większa...
     Ale, czego by nie mówić, coś tam działam...
     Przygotowania "świąteczne" rozpoczęłam od "prania mózgu"...
     A co...
     W środę ruszyliśmy na szkolenie...
     Nawet moja bujna wyobraźnia nie mogła ogarnąć jak przetrwam owo szkolenie...
Siedem godzin prania i wyżymania mózgu...
Echhh...
No cóż...
Nowe technologie wymagają wiedzy, a wiedza wymaga poświęceń...
No to się poświęciłam...
     O prezentacjach opowiadać Wam nie będę, żeby Was już całkiem do siebie nie zniechęcić, ale mam spostrzeżenia takie bardziej ogólne...
     Na podobnych szkoleniach bywam od lat kilku...Organizowane są według stałych standardów...
Kilku Producentów pokazuje swoje najnowsze "dzieci", opowiada o zdolnościach i możliwościach owego "potomstwa" i oczywiście chce nas przekonać, że te właśnie rozwiązania są na rynku najlepsze...
Do kuszenia dokładają kawusię, herbatkę, zimne napoje i coś na ząb...
W sumie dzięki owym szkoleniom mamy niezłe rozeznanie w branży hotelarskiej...;o)
W czym to szkolenie było inne ??
Właściwie wszystko odbywało się standardowo...
Hotel...Prezentacje...Poczęstunek...
Inni byli tylko Uczestnicy...
I wcale nie chodzi mi o zmiany personalne...Zmieniła się mentalność...
     Kiedyś w owych spotkaniach uczestniczyli głównie nasi rówieśnicy, przewaga Panów była zawsze widoczna na sali...Kobiety to był ledwie ułamek...
Jedna na trzydziestu...Czasem na dwudziestu...
Chociaż pamiętam i takie spotkanie, nomen omen w Stolicy, na którym żeńską część słuchaczy stanowiłam tylko ja i prawie setka Panów...
Można by to uznać za moją złośliwość względem prowadzących wykłady...
     "- Witam Panów... - tak to się z reguły zaczyna... - ojej !! oczywiście Panią witam równie serdecznie !! - pada po chwili..."
Tak to jest...
     W środę też nie było lepiej...Było nas dwie...Na osiemdziesięciu Facetów...
     Ale nie w tym rzecz...
     Jeszcze niedawno na takich spotkania Uczestnicy traktowali się jak rywale...Każdy chciał udowodnić w dyskusji, że jest mądrzejszy niż siedzący obok sąsiad...Niektórzy mówili nawet z sensem, inni tylko mówili...
Każdy udowadniał swoją wiedzę i zdolności...
Po co ?? 
Nie mam pojęcia...
My z reguły siadaliśmy zawsze gdzieś na uboczu...
Jeździliśmy na owe spotkania czerpać wiedzę, a nie popisywać się publicznie...
Ale bywało, że tematyka zagrzewała Uczestników "do czerwoności"...
Teraz było inaczej...
     Na sali mało znanych nam twarzy, roczniki odmłodzone w znacznym stopniu i spokój...Panowie chętnie z sobą rozmawiali bez zbędnych emocji, nie było spoglądania "wilkiem" na konkurencję i to co podobało mi się najbardziej...
Panom nie przeszkadzał ani mój wiek, ani płeć...
Po raz pierwszy czułam się na tym szkoleniu...Hmmm...Normalnie ??
Bardzo mi się spodobała ta zmiana pokoleniowa...
     Może nie spowoduje to od razu tłumnej obecności Pań na takich szkoleniach, ale to może być dobry początek...

wtorek, 12 marca 2013

"Paragraf 22" Kodeksu drogowego...

     Kiedy nasz Młody był jeszcze młodszy, a Jego głównym środkiem lokomocji był rower, doświadczaliśmy wielu dodatkowych wrażeń związanych z Jego podróżami...
A to wracał malowniczo udekorowany strupkami i siniakami...
A to ślad po Nim wszelaki ginął w kosmosie...
A to pojazd rozsypywał się z niewyjaśnionych bliżej przyczyn...
To znaczy...Młody owe przyczyny znał doskonale, to tylko dla nas stanowiły one enigmę trudną do odgadnięcia...
     Pewnego dnia Młody wrócił ze swoich wojaży i ledwie próg przestąpił zakomunikował...
     - "Lotna" mnie zgarnęła...
     Spojrzeliśmy na siebie z Panem N. i oczekiwaliśmy od Pierworodnego dalszego ciągu owego komunikatu...
W końcu nie wytrzymałam...
     - Jak to "Lotna" ?? Coś Ty robił ?? - zapytałam...
     - Przekroczyłem prędkość... - oświadczył Młody ze słyszalną dumą w głosie...- prawie dwukrotnie...
     Orzesz...(ko)...
     Drogówka z Zaścianka sławę swoją od dziesięcioleci ma wyrobioną, bo nie jeden Kierowca już swoją głowę pod Jej katowski topór podłożył, ale żeby rowerzystę na radar łapać ??
Szczęka mi opadła prawie do kolan...
     - Coś kręcisz Synu... - delikatnie swoje wątpliwości wyraził Pan N.
     - Nic nie kręcę... - z urazą w głosie oświadczył Młody... - zjeżdżałem z górki koło MDK-u i mnie capnęli...Ograniczenie tam jest do 20km/h, bo wertepy niepojęte, a ja miałem 36km/h...
     Zgodnie ze zwyczajem powinniśmy teraz zapytać ile nas ułańska fantazja Syna kosztowała, ale nam głosy w krtaniach ugrzęzły...
     - Przecież rower nie ma licznika... - Pan N. próbował przytomnie ratować nasz budżet...
     - Nie ma... - potwierdził Pierworodny...
     - To skąd miałeś wiedzieć, że przepisy ruchu drogowego łamiesz...?? - zapytałam dla ścisłości...
     - A tego to nie wiem... - usłyszałam wyjaśnienie...
     - I co dalej ?? -kontynuował dochodzenie Ślubny...
     - Zatrzymali mnie, wynik pomiaru na wyświetlaczu pokazali i pouczyli, że mam zachować szczególną ostrożność zjeżdżając z górek, bo energia mnie rozsadza... -wyrzucił z siebie wreszcie Syn...
     - Iiii ?? - dociekałam...
     - I czuję się pouczony... - stwierdził Pierworodny z szelmowskim uśmieszkiem...
Ufff...
     Owo wydarzenie przypomniałam sobie kilka miesięcy temu, kiedy w mediach ukazała się informacja o Chłopaku, który został złapany przez fotoradar za analogiczne wykroczenie i do dnia dzisiejszego walczy o swoje prawa w sądzie...
Ukarano Go mandatem w wymiarze pięćdziesięciu złotych...
     W pierwszej chwili ów news wywołał w nas wesołość, ale z każdym kolejnym doniesieniem robiło nam się coraz bardziej "niewyraźnie"...
Sąd od miesięcy sprawę bada powołując Biegłych w różnych dziedzinach...
     Czy sprawa jest tego warta ??
     No cóż...Pięćdziesiąt złotych piechotą nie chodzi...
A biorąc pod uwagę zaangażowanie Urzędników "sprawa" warta jest teraz przynajmniej kilkanaście setek...
W końcu to patriotyczny obowiązek o budżet Państwa dbać...
     To będzie bezprecedensowa sprawa...
     Jeśli Sąd zdecyduje na niekorzyść Rowerzysty to klękajcie Narody !!
     Koniec dziury budżetowej...
     Fotoradary staną wreszcie przy ścieżkach rowerowych ( będzie jakaś motywacja, żeby powstawały w trybie przyspieszonym), na skwerkach gdzie Mamy wyprowadzają Małolaty (najlepiej od razu przy instalacji owych fotoradarów zainstalować również sygnalizację świetlną na każdej krzyżówce), a szczególnie polecam ustawienie urządzeń pomiarowych na terenach podgórskich i górskich...Tutaj to nawet na rolkach i wrotkach można znakomicie poszarżować z prędkością...
Echhh...
     To jak "Paragraf 22" Hellera...
     Najpierw wydaje się śmieszne...A później straszne...
 

 

poniedziałek, 11 marca 2013

Obrady Rządu...

Siedzą Panowie przy stole,
jeden się drapie po czole,
drugi w uchu sobie szpera,
trzeci głos zabierze teraz:

- Czas przedsięwziąć jakieś kroki,
   bez zbytecznej dalszej zwłoki,
   bo się Naród nam zbuntuje !! -
   głośno westchnął - Tak to czuję...

Gremium mądre robi miny...

- Może budżet ustalimy ??
- Jaki budżet ?? Dziura przecież...-
  ależ głupio Waćpan pleciesz...
- Autostrady !! I remonty !!
  O remonty wciąż są "wonty" !!
- A masz kasę na naprawy ??
- Nie mam...Budżet jest kulawy...
- EURO przecież mamy z głowy !!
   Wystarczą Im dróg połowy !!
- To niech będzie Służba Zdrowia...
- Oczadziałeś ?? Chcesz chorować ??
  System przecież dobrze działa
  ten od uleczania ciała...
  Naród po Przychodniach siedzi,
  nie ma czasu Rządu śledzić... 
- No to może gospodarka ??

Wychodzi Ministrów parka...

- A Wy dokąd ?? Co ?? Ten tego...
- Do bufetu...Na jednego...
   Z gospodarką tak jest marnie,
   że na trzeźwo nie ogarnie...
- To niech radzi sobie sama !!
   Mam dość wódy !! - proszę Pana...
- Coś uradzić wszak musimy...
- Wiem !! Reformę Im zrobimy !!

Cisza spadła na stół obrad...

- Reforma jest zawsze dobra...
- Ale jaka ?? Co zmienimy ??
- Nic...Tak tylko ogłosimy !!
  Kosztów budżet nie poniesie,
  a nowina się rozniesie,
  że Rząd działa, Rząd pracuje,
  prawie cudów dokonuje !!
- Czy wystarczy to działanie ??
- Jeszcze jedno mamy w planie...
- Sport ?? Kultura ?? Czy rolnictwo ??
- Po troszeczku chyba wszystko...
  Tu się utnie...Tu przesunie...
  Ładna sumka wyjdzie w sumie...
  I za prężne to działanie,
  każdy z nas premię dostanie !!

I w ten sposób moi mili
obrady swe zakończyli...

niedziela, 10 marca 2013

W opozycji do nowomodnego "tytkania"...

     Temat właściwie długo leżał mi na duszy, ale jakoś umykał z percepcji jak zasiadałam przy klawiaturce...
Ludwiczek swoimi wspominkami jakoś tak mnie zmobilizował...
Pośrednio, ale zawsze...
     Opowiadałam Wam kiedyś o Cioteczce, z którą przyszło mi podróżować, i która w czasie owej podróży usiłowała mnie przekonać, iż nazywanie Jej Cioteczką jest wielce niewskazane...
Pamiętam jak siedziałam w tym przedziale, patrzyłam na mijane krajobrazy i nijak pojąć nie mogłam w czym Cioteczka widzi problem...
Nabzdyczyłam się i postanowiłam, że wcale się nie będę odzywać...
Taki bunt nastolatki...
Nie chce być Cioteczka Cioteczką to nie...
Bunt buntem, a że pamiętliwa jestem to od tego pamiętnego dnia do Cioteczki zwracałam się bezosobowo...
Chociaż wolałam się nie zwracać wcale...
Rodzinka była raczej liczna, więc nikt dysonansów mojego zachowania nie zauważał...
     Cioteczka miała jeszcze dwie młodsze Siostry...
     Różnica wieku między mną a Nimi wynosiła ledwie kilka lat...
     Łaziłam z nimi po drzewach, plątałam się po wiejskich zabawach i poznawałam Świat z perspektywy tych "plus kilku lat"...
     Nawet mój pierwszy papieros to "zasługa" owych nieletnich Cioteczek...
     Jak się do Nich zwracałam ??
     A wyobrażacie sobie wisieć na jakimś konarze i wrzeszczeć: Ciociu złaź !!
     Forma per "Ty" była naturalna...
     Kiedy "Cioteczki" dorastały i wchodziły w tak zwany "dojrzały wiek" zakładając swoje Rodziny po prostu pytałam...
     - Chcesz teraz być Cioteczką ??
     W dorobku miałam nawet Ciocię, która była ode mnie młodsza o lat dziewięć...
To był szczególny przypadek, bo Jej Rodzice starali się o Dziecko przez wiele lat...
Urodziła się kilka miesięcy po mojej Komunii...
Stan posiadania Cioci w pieluchach ogromnie mi się podobał...
     Kiedy wyszłam za mąż Teściowie jakoś naturalnie stali się Rodzicami...
     Może Teściowa Mamą stała się "lżej", ale z Teściem też właściwie problemów nie miałam...
     Problem z nazewnictwem pojawił się  po narodzeniu Pierworodnego...
     Mieszkaliśmy z moimi Rodzicami, więc hierarchia domowa została zachwiana...
Kiedy Młody dorósł trochę nie mógł tego wszystkiego okiełznać...
Czasem byłam Mama, a czasem "Onka", Pan N. czasem był Tatą, a czasem "Ysiem"...
Rozpoczęliśmy batalię o hierarchię...
     Rodzice przyswajali z trudem i pewnym buntem fakt, że mają się do nas zwracać "Mamo", "Tato", swoje "Babciu", "Dziadku" przyjmowali z lekceważącym uśmiechem...
Ale podziałało...
Młody w miesiąc pojął kto jest kto...
Z Córcią patent został wdrożony automatycznie...
     Jakiś czas temu spotkaliśmy się w rodzinnym gronie z dawno nie widzianymi krewnymi...
     W czasie rozmowy zauważyliśmy, że Dzieciaki owych Krewnych zwracają się do nich w formie per "Ty", a czasem jakimiś "ksywkami"...
Czułam się dziwnie...
Dziwnym również było, że do nas zwracali się w jakiś niesprecyzowanych formach...
A to po imieniu...A to bezosobowo...
Różnica wieku spora...
Hmmm...
     Kiedy opuściliśmy owo spotkanie nasze Dzieciaki zaczęły dyskusję między sobą...
     - Dziwaki... - stwierdziła Córka...
     - Ciotka kazała mi mówić sobie po imieniu...- oświadczył Syn...
     - I co odpowiedziałeś ?? - zapytałam z ciekawości...
     - Nic... - odpowiedział Syn...- przestałem gadać...
Hmmm...Czyżby genetyczny bunt ??
     - Jak usłyszałem to "zwierzątko" to miałem ogromną ochotę wstrząsnąć nimi... - włączył się do dyskusji Pan N.
No cóż...
Wychodzi na to, że jesteśmy konserwatywni...
Rodzinnie...
Ale przecież po części to również nazewnictwo tworzy więzi rodzinne...
Ktoś jest Ojcem...Ktoś jest Matką...Ktoś Wujkiem, a Ktoś Cioteczką...
Tego się po prostu nie "tytka"...
 

sobota, 9 marca 2013

Wynalazki u spowiedzi...

     Bij kto w Boga wierzy, a kto nie wierzy też ostatecznie może sobie jakimś kamcorkiem walnąć...
Trudno...
     Dopuściłam się zaniedbań niewyobrażalnych i nijak faktu tego wytłumaczyć nie umiem...
Wedle powiedzenia..."Obiecałaś...Obiecałaś..."
Obiecałam i lipa...
Jakoś ciągle coś innego mi pod paluchy włazi...
     Dzisiaj postanowiłam być w opozycji do moich zapędów grafomańskich i uzupełnić zaległości...
     Wnioski końcowe gordyjskich wynalazków...

     1. Pierwszym wynalazkiem był e-papieros, w którym osobiście pokładałam spore nadzieje...
Pokładałam bo nie pokładam...
Korzystam z owego wynalazku, oczywiście że korzystam, bo w niektórych sytuacjach jest po prostu wynalazkiem genialnym, ale są to sytuacje sporadyczne...
Dlaczego ?? 
Bo jako wywrotowiec mam alergię na płyn stosowany w e-papierosach...
Peszek taki...
     Jeśli więc ktoś by Was informował, że owe substancje są dla organizmu obojętne, to wciska Wam ciemnotę i ściemę...
Liquidy zawierają jakiś alergen i tyle w temacie...

     2. Drugim wiekopojmym wynalazkiem była woda utleniona...Jej magiczne moce doczekały się wręcz naukowych opracowań, a zastosowania napawały mnie ogromną nadzieją...
I nie ma co mówić...
Woda utleniona jest w naszym domu płynem niezbędnym...
Katar ?? 
Dwadzieścia cztery godziny i nosek czyściutki...
Roztwór stosowany do przemywania skóry ?? 
Genialna sprawa !! Skóra odpowiednio dotleniona , a mikrourazy leczone automatycznie...
Czy się namiętnie korzysta z makijaży czy nie, działanie owego specyfiku jest zauważalne...
Stosowanie wewnętrzne ?? 
Nie wiem...
Kurację przerwałam bo smak mikstury był dla mnie obrzydliwy...Pan N. wytrzymał dłużej, ale w końcu i On poległ tuż przed finiszem...
Być może jeszcze spróbujemy...

     3. Trzeci w kolejce do naszego "Nobla" był olej kokosowy...
Klękajcie Narody !! 
Hołd owemu olejowi należy się codzienny !! 
Naleśniki ?? Placki ziemniaczane ?? Kotlety ?? 
Cud miód i obraza boska :o)
Koniec ociekających tłuszczem racuchów, koniec smrodu w całym "pionie"...
Zmiana smaku niezauważalna, a czynniki zdrowotne nieodzowne...
Słoik oleju zajął poczesne miejsce obok buteleczki z wodą utlenioną...
     Oczywiście korzystam z niego również kosmetycznie (genialny na duży mróz, bo świetnie chroni skórę), ale to jest jeszcze w fazie doświadczalnej...

     4. Książka o chińskiej medycynie, którą otrzymałam od Siory spowodowała u mnie początki depresji...Każdy rozdział pogłębiał ją coraz bardziej...
O durna babo !! 
O tumanie genetyczny !! 
Osiole na osiołami !! 
Wszak to wszystko wiedziałaś...
     O tym mówiła Babcia Józia...To stosował Bieszczadzki Dziadek przez całe życie...A tamto Mamciaś próbowała przeforsować w naszym domu...
To się nazywa uwstecznienie !! 
Wiedzieć i odsunąć w niebyt, a później złorzeczyć !! 
     Chińczycy po prostu naukowo udowadniają to co według tak zwanej medycyny "cywilizowanej" jest uważane za zabobon...
Komplikujemy rzeczy proste jak konstrukcja cepa...
     Lektura prostą nie jest bo nie czyta się tego "jednym tchem"...Trzeba to przemyśleć, przeanalizować...Zastanowić się co można zmieć w codziennym życiu...
Bez rewolucji...
Bardziej świadome stawianie kroków (śmiesznie brzmi)...Inny sposób noszenia torebki (szczególnie przy problemach z kręgosłupem)...Stosowanie samomasażu...
Drobiazgi...
Uświadomienie sobie, że każdy problem zdrowotny to zwykłe zachwianie równowagi pierwiastków w organizmie...
I tutaj kolejne z wielu podziękowania dla Pierworodnego i Synowej za namiary do pewnego Laboratorium...
     Książka była uzupełnieniem dla "dziobaka" i "padalca"...Genialne urządzenia...Prawie codziennie dostarczają nam wrażeń...Walka z moimi "blokadami" nabrała sensu i chociaż "łyżewki" w tym roku niestety ciągle tkwiły w pudle, to mam nadzieję, że do sezonu kajakarskiego postawię się do pionu...
     
     Ufff...
     Więcej grzechów nie pamiętam...;o)
 

piątek, 8 marca 2013

Najbielszy z kruków...

     Właściwie to nie wiem, czy owa "publikacja" na miano "białego kruka" zasługuje, ale jako miłośniczka słowa drukowanego mam do owego dzieła stosunek wręcz serdeczny...A egzemplarz jest rzeczywiście unikatowy...
Może nie zawiera zbyt dużo treści i przesłań...
Może jest skromny w szacie graficznej...
Może nikt inny by na owo "dzieło" uwagi nie zwrócił...
Ale dla mnie jest bardzo ważne...
     Jak wszystkie "białe kruki" stronice ma pożółkłe...Druk z czasem płowieje...Zapach z papierowego robi się "nostalgiczno-kurzowy"...
Kiedy jednak kładę dłoń na chropowatej fakturze wyobraźnia przenosi mnie w fantastyczną krainę...
Jest i radość wybuchająca dziecięcym śmiechem...
Są łzy kapiące czasem bez powodu...
Jest troska, która nie daje zasnąć...
I duma z niespodziewanych osiągnięć...
Mój "biały kruk" jest jak brama do krainy wspomnień...





To pierwsza strona "białego kruka"...
W końcu każde "dzieło" trzeba od czegoś zacząć...




A potem słowa same zaczynają układać się w zdania...
Pisane bardziej sercem niż atramentem...
Ważne dni...
Ważne wydarzenia...
I najważniejszy Bohater...
Bez Niego ta pożółkła kartka z kalendarza nie miała by żadnej wartości...

 
Wszystkiego najlepszego Synku w dniu urodzin...

P.S. Na zdjęciu ma miesiąc i kategorycznie sprzeciwia się chlapaniu wodą...;o)

czwartek, 7 marca 2013

Rok walki o człowieczeństwo...

     Zaczynam przyswajać, że tak zwana "dorosłość" w XXI wieku oznacza całkiem coś innego niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu...
     Politycy pajacujący za publiczne pieniądze...Celebryci gotowi sprzedać się za kilka srebrników...Kapłani wykorzystujący seksualnie Nieletnich...Matki uśmiercające swoje Potomstwo i chowające je w beczkach...
Upodlenie...
Upodlenie najgorszego gatunku...
     Może to są jednostkowe przypadki, które nagłaśniane przez Media mają dać nam obraz współczesnego Społeczeństwa, ale sam fakt ich istnienia doprowadza do furii...
Światem zaczyna rządzić syndrom "gdyby"...

-Gdyby zrobiono badania małemu chłopcu choremu na białaczkę miał by szansę przeżyć...
      - Gdyby Lekarz poświęcił diagnostyce odpowiednią uwagę...
           - Gdyby Szpital miał na uwadze dobro Pacjenta, a nie rozliczenie z NFZ-et...
                - Gdyby w końcu Rodzice mogli przewidzieć, że Ich Dziecko nic nie znaczy w trybikach systemu...

Ludzkie życie warte było dziesięć złotych...

- Gdyby biurokracja i sprzeczne procedury stały się mniej istotne w naszym życiu niż zwykłe człowieczeństwo to pewna mała Dziewczynka żyła by dzisiaj...
     - Gdyby Matka histeryzowała do słuchawki telefonu zamiast udzielać zwięzłych odpowiedzi na pytania...
          - Gdyby Pani Dyspozytorka przez chwilkę pomyślała logicznie odkładając procedury...
               - Gdyby Ośrodek nie spisywał lipnych umów z Lekarzami, żeby wyłudzić kilka groszy z systemu...
                    - Gdyby Lekarz zamiast "spycholipy" wsiadł w samochód i podjechał zobaczyć co się z tym Dzieckiem dzieje, a nie twierdził, że Jego obecność nic nie zmieni...

Ludzkie życie warte było kilka litrów paliwa...

Niewiele trzeba było, żeby znaleźć dobre zakończenie...
A może właśnie zbyt wiele...
Człowieczeństwo przecież nie jest błahą sprawą...
Być człowiekiem brzmi dumnie...
     Uboga Rodzina nie radzi sobie ekonomicznie...Zwracają się o pomoc do OPS-u...Sprawa trafia na wokandę i nim zrozpaczeni Rodzice pojmują sytuację Ich Dzieci trafiają do Rodziny Zastępczej...
Niebagatelna kwota zostaje przeznaczona na obsługę Dzieci przez ową Rodzinę...
Kwota, która zapewniła by byt i Dzieciom i Rodzicom...
Łzy Rodziców...
Trauma Dzieci...
OPS wykonał zadanie...
Sąd zgodnie z prawem wydał wyrok...
Na wokandzie nie stanęli Ludzie...
Na wokandzie stanęła sprawa, numer, itd...

- Gdyby OPS wyznaczył Opiekuna dla tej Rodziny...
     - Gdyby przeznaczono środki na Ich walkę z biedą...
          - Gdyby spróbowano dać "wędkę", choćby w postaci prac interwencyjnych...
               - Gdyby Sędzia uruchomił proces myślowy obejmujący coś więcej niż interpretację przepisów...

     Krakowska sprawa "uprowadzenia" przez Policję ze Szkoły trójki Nieletnich jest jeszcze bardzo gorąca...
Rodzice nie mieli problemów ekonomicznych...
Coś funkcjonowało "nie tak" i postanowili poszukać pomocy...
Zgłosili się dobrowolnie ponad rok temu na terapie...
Podjęli walkę o Małżeństwo, o Rodzinę...
Po roku zrezygnowali z owej terapii...
Jaka była przyczyna rezygnacji ??
Tego nikt nie dochodził..Nikt nie zapytał co Ich zniechęciło...A może po prostu pokonali problem...
Wszak sami weszli w "trybiki" Instytucji, a Instytucja zawsze ma rację, wie lepiej...
Instytucja napisała donos...
Sąd wydał wyrok...
Policja prawo wyegzekwowała...
Każdy zrobił wszystko zgodnie z procedurami...

- Gdyby...??
     - Gdyby Rodzice przypuszczali z czym się będzie wiązać Ich decyzja o szukaniu wsparcia to by pewnie najpierw się z mostu do Wisły rzucili...

     Czy tumaniejemy z wiekiem...??
     Czy zwykły odruch człowieczeństwa będziemy już niedługo pokazywać w kinach i to jako symulację komputerową z zamierzchłych czasów...??
     Czy musi dojść do jakiś ekstremalnych nieszczęść żebyśmy przypomnieli sobie co tak na prawdę jest najistotniejsze...??
     Czy jest jakaś szansa, żeby "gdybanie" przestało być syndromem epoki...??

     Może po prostu zacznijmy wyciągać rękę do Człowieka...
Każdy z nas...
Może trzeba zacząć uśmiechać się do Sąsiada...
Ustąpić miejsca w autobusie...
Przepuścić Pieszego na pasach...
Zapytać Znajomą dlaczego jest smutna...
Cokolwiek...
     Zróbmy cokolwiek by nasze człowieczeństwo nie zginęło jak mamuty...
     Może niech ten rok będzie Rokiem walki o człowieczeństwo...
 

środa, 6 marca 2013

Papierowa rzetelność...

     Zawodowo wyznaję dziwne zasady...Właściwie można powiedzieć, że jestem nieżyciowa...
Nie przeprowadzam żadnych agresywnych akcji reklamowych, bo wierzę święcie, że reklama tzw. "językowa", czyli przenoszona na językach zadowolonych Klientów jest najlepsza...
Nie staram się też o żadne certyfikaty potwierdzające moją uczciwość i rzetelność...
Wiem, wiem...
Archaik ze mnie niedzisiejszy...
Ale...
     Od kilku lat współpracuję z pewną poważną Firmą, która w dorobku ma nie jeden certyfikat uczciwości, rzetelności i różnych innych "ości", szczycąc się nimi gdzie tylko można i ile można...
Może nawet troszkę więcej niż "ile można"...
Współpraca jest sporadyczna, bo jakoś szczęścia do siebie nie mamy...
     Pod koniec lutego zadzwonił do mnie Przedstawiciel owego "przedsiębiorczego ciała" i zapytał:
     - Dlaczego nie chcecie naszego towaru ??
     - Nie macie nic co mogła bym oferować moim Klientom... - odparłam zgodnie z prawdą...
     - Ale to dobre produkty... - przekonywał mnie Pan Przedstawiciel...
     - Nie przeczę, ale oferujecie go po cenach z kosmosu, a ja kosmonautką nie jestem, moi Klienci też nie są... - oświadczyłam...
     - Ale mamy pakiety... - kontynuował urabianie Przedstawiciel...
     - Od stu sztuk ?? -zapytałam...- dla mnie hurt w przypadku tego towaru to sztuk dziesięć...
     - Przygotuję dla Pani ofertę...- usłyszałam... - mogę na maila ??
     - Proszę bardzo... - zakończyłam dyskusję...
     Po przeczytaniu oferty przesłałam zamówienie (zaoferowano wyjątkowo przystępne ceny) i zadzwoniłam uzgodnić szczegóły płatności i przesyłki...
     - Paczka wyjdzie pocztą jeszcze dzisiaj, płatność przelewem...- zaproponował Pan Przedstawiciel...
No to czekamy na przesyłeczkę...
Jeden dzień czekamy...Drugi...
Przesyłeczka nie dotarła...
W weekend cudów nie ma, bo przecież wszyscy odpoczywają...
Pewnie dotrze w poniedziałek...
Przesyłeczki brak...
We wtorek zaprzyjaźniona Pani Listonoszka okrążyła naszą "norkę" wielkim łukiem...
Dzisiaj nie wytrzymałam i zadzwoniłam do Pana Przedstawiciela...
     - Czy wie Pan może gdzie jest moja przesyłka ?? - zapytałam...
     - Nie dotarła ?? - precyzował...
     - Nie dotarła... - potwierdziłam...
     - Sprawdzę i oddzwonię... - zakomunikował Pan Przedstawiciel...
Po kilku minutach dzwoni...
     - Nie wiem jak Panią przepraszać... - zaczyna... - Dział wysyłek zmienił zamówienie na "za przedpłatą" i czekają na pieniążki...- wyjaśnia...
     - Aaaaa...To proszę pogratulować Działowi wysyłek i życzyć "mu" miłego oczekiwania... - odpowiedziałam...
     - Bardzo Panią przepraszam...- jęczał do słuchawki Chłopak...
     - Wasza rzetelność jest wręcz mityczna...- odpowiedziałam...
     - Słucham ?? - zdziwił się mój Rozmówca...
     - Twierdzę, iż Wasza rzetelność jest wręcz mityczna...Można ją między mity włożyć... - sprecyzowałam...
     - To przez Dział wysyłek...- próbował obrony Przedstawiciel...
     - Za każdym razem tak jest, więc się przestaję dziwić...Współpracę z Wami traktuję jak zjawisko ekstremalne...- przyznałam i rozmowa się skończyła...
     Po kiego czorta Im te certyfikaty potrzebne pojąć nie mogę...
Może zamiast wierzyć bezgranicznie w ich treści zaczęli by rzetelnie pracować ?? 
A może to jest właśnie standard dzisiejszych czasów ??
Nie ważne jak pracujesz i co masz do zaoferowania, ważne na co masz certyfikat...