Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

czwartek, 29 marca 2012

Jak obrzucona zostałam błotem...

     No to zostałam obrzucona błotem...
     Tak, tak...
     Nie ma co ukrywać...
Nie dość, że obłocona, to na dodatek obrzucona owym błockiem przez kogo ?? 

Przez własnego, osobistego, prawnie zaślubionego Małżonka...
Echhh...
     Za te wszystkie obiadki, deserki, karczuś pieczony na ostro w charakterze afrodyzjaka...
Błocko...
A zaczęło się tak niewinnie...

     Umęczona już niemiłosiernie bólem barku zdecydowałam się na krok radykalny...
Zadzwoniłam do zaprzyjaźnionej Apteki...
     - Macie może na stanie maść końską ?? - nie to, żebym się z nagła zainteresowała weterynarią...Wujaszek Googl podpowiedział mi łaskawie, że ów ziołowy specyfik powinien mi w moich boleściach przynieść ulgę...
     - Mamy...a co mamy nie mieć, ale mamy chyba dla Pani coś lepszego...proszę przyjść... - głos w słuchawce brzmiał niczym balsam na obolałe kostumaszki...
Jeszcze palec nie zdążył wyłączyć telefonu, a już zakładałam kurtkę...
Kilkadziesiąt kroków i wparadowałam do Apteki z promiennym uśmiechem na twarzy...
     - Dawać !! - wrzasnęłam radośnie...
W pomieszczeniach aptecznych zapanowała ogólna wesołość...
     Pani Aptekarka (Najgłówniejsza) w sposób prosty i zrozumiały wyjaśniała mi działanie właśnie otrzymanego specyfiku...
     - Sama go na sobie wypróbowałam... - najważniejszy certyfikat działania pozostawiła na koniec...
     - A ile to cudo ?? - zapytałam, bo panacea "na wszystko" z reguły mają kilka zer i jakąś wartość bezwzględną...
     - Jedenaście złotych ?? - usłyszałam radosny głosik...
Orzesz...(ko)...
Jak to się ma do środka, który przepisał mi Lekarz ?? 
Nie dość, że tubka była maleńka niczym plasterek gumy do żucia, to na dodatek kosztowała ponad pięćdziesiąt złotych...
Dziewczyny w Aptece na widok recepty pokiwały głową z dezaprobata...
     - Ta maść to lipa, a te tabletki to psychotropy... - usłyszałam...
Wiedziały, że na hasło "psychotropy" dostaję furii...
To było kilka tygodni temu...tyle wytrzymałam...
Dzisiaj byłam gotowa pożreć nawet te psychotropy...miałam dość...
     - Do tego żelu by się przydał plasterek z borowinki... - rzuciła Pani Magister...
     - No to jak trzeba to biorę... - moja determinacja była gotowa skorzystać z każdej możliwości...
     - Skończyły się nam...będą na jutro...- rzekła zatroskana Aptekarka...

     Kiedy wieczorem Pan N. wysmarował mnie owym magicznym żelem byłam gotowa wybudować pomnik ku chwale "Dzielnych Aptekarek"...
Ulga przerosła moje najśmielsze oczekiwania...
Było cudnie...
Na drugi dzień podreptałam uszczęśliwiona po plasterki...
Na widok pudełka paszczęka mało mi z zawiasów nie wyskoczyła, a kiedy paczucha wylądowała w moich rękach z wdzięcznością pomyślałam, że pójście do Apteki ze Ślubnym było świetnym pomysłem...
"Plasterki" ważyły przynajmniej z pięć kilo i miały pokaźne rozmiary...
Wieczorkiem przystąpiliśmy do bardzo skomplikowanego procesu ogrzewania, rozcinania i przykładania "plasterków"...
I wtedy to właśnie Pan N. obrzucił mnie błotem !! 
Błotem borowinowym co prawda, ale błoto to błoto !! 
A kto lubi być owym błockiem obrzucany ?? 
Nikt !! 
I żeby Ślubny w Żonkę tak ?? 

     A tak na marginesie...To trzeba będzie chyba jakiś "karczuś" upiec, albo deserek, albo chociaż ruskie pierogi, żeby się Ślubnemu to "żelowanie" i obrzucanie błockiem nie znudziło...;o)

środa, 28 marca 2012

O fotelach, szemrankach i śnieżnobiałych uśmiechach...

     Pamiętacie ten stary dowcip…

     Dwie Kobiety wychodzą z więzienia po piętnastu latach odsiadki i żegnając się pod bramą wykrzykują:
     - Jak się spotkamy to sobie pogadamy ??

     Hmmm…Jak Świat Światem Kobieta lubi sobie pogadać…Niektóre to nawet swój słowotok na bloga wciskają ;o) 
Ale tym razem wcale nie o długich kobiecych jęzorach będzie…
O jęzorach jak najbardziej, tyle, że nie kobiecych…
     Od kilku dni media z prawdziwym rozrzewnieniem i ogromną satysfakcją pokazują pewne migawki, z pewnego spotkania…
Antyczny stoliczek, dwa gustowne fotele i dwóch Panów…Dwóch bardzo ważnych Panów…
Pan Prezydent O. i Pan Prezydent M. …
Siadły sobie Chłopaki i od serca pogadały…
No cóż, czasem każdy potrzebuje pogadać od serducha, więc sytuacja zdziwienia budzić nie powinna, tyle, że owi bardzo ważni dla Świata Panowie gadali sobie od serducha tak bardziej publicznie, bo Ich dyskretne uwagi poszły w medialny Świat…
Ich szeptanki usłyszały miliony…
Echhh…
To się dopiero nazywa dyskrecja…
     Jakie będą konsekwencje owego „przecieku”…?? 
     Żadne !! 
     Media sobie odrobinę poużywają, kilku Polityków wyrazi swoje ubolewanie o niestosowności zachowań, kilku Analityków zaistnieje w mediach i Świat zachłyśnie się następnym newsem…
     Prezydent M. już niedługo „pałeczkę” przekaże, zasiadając zapewne na jakimś innym eksponowanym stanowisku, Prezydent O. będzie się pięknie uśmiechał swym śnieżnobiałym uzębieniem, bo walka go o stołek czeka…
No może niekoniecznie o stołek…
     Pięknie to dzisiaj Pan Sawka powiedział…
      Politykom wcale o te stołki nie chodzi, chodzi Im o fotele…
     Otóż to !! 
     Przecież się nie godzi aby Prezydent takiej potęgi jak USA na jakimś zydelku zasiadał…
No to uśmiechać się trzeba pięknie…
Mówić przy tych uśmiechach też można…Niekoniecznie z sensem…
     Jak do Pana Prezydenta M. mamy stosunek raczej negatywny, bośmy te negatywne emocje z mlekiem Matek wyssali, to do Pana Prezydenta O. pałamy sympatią i chętnie na Jego zabójczy uśmiech uśmiechami odpowiadamy…
Mało uśmiechami…
My swój sentyment potwierdzamy czynami, zaangażowaniem, poświęceniem…
Powiecie, że bez wzajemności ?? 
No cóż…Miłość bywa trudna…
Ta jest…
     Prezydenci USA z reguły przypominają sobie o naszym Kraju w czasie kampanii wyborczych, bo nijak zrezygnować z tak licznego Elektoratu jak Polonia…
Po wyborach Ich pamięć z reguły opanowuje jakiś amok i nijak przypomnieć sobie nie mogą co też rzucili w eter w czasie wyborczej gorączki…
Pamięć powraca Im przy następnej kampanii…
     Ten mechanizm jest tak regularny, że powinien być przykładem zachowań cyklicznych istniejących w przyrodzie…
Jedno jest pewne…
Interesy robione z Amerykanami są interesami świetnymi…
Szczególnie dla Nich. 
     Przyznam szczerze, że jak słyszę hasełko „wizy” to aż mi się „falki” wywalają…
Ludzie !! 
Miejcie litość !! 
Po kiego czorta Wam owe wizy skoro cały współczesny Świat stoi przed Wami otworem, a Ameryka już dawno przestała być wyśnionym Edenem ?? 
Po kiego czorta wsadzamy Elektom amerykańskim ową kartę przetargową w łapy ?? 
Nie pojmuję…
Baba jestem i mogę sobie nie pojmować…
     Jedno jest dla mnie pewne, gdyby Ameryka chciała zrobić z nas potęgę to by zrobiła w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku…
Ale nikt nie robi z nikogo potęgi wbrew własnym interesom…
A interes Ameryki jest sprzeczny z przyznawaniem nam wiz i umacnianiem naszej siły obronnej, te dwa elementy to jedynie karty przetargowe w dyplomacji, nic więcej…i to niekoniecznie naszej dyplomacji.
     Może i nam w końcu trafią się Rządy, które będą bardziej pilnowały naszych interesów, niż jakiś dziwnych dyplomatycznych szemranek…
     Nie zmienia to jednak faktu, że nasza Ojczyzna potęgą nie jest i na dyplomatycznych salonach gra raczej drugie skrzypce...
Potęgą byliśmy za czasów Bolesława Chrobrego…i tyle. 
Czas skończyć z historyczną czkawka…i się uśmiechnąć... 

poniedziałek, 26 marca 2012

Bardzo ważna Ochotniczka...


     Czasem człowiekowi utkwi coś w pamięci…Przypląta się z zakamarków i nijak się tego pozbyć…
Lata mijają, a to się pląta i pląta…
Takie pamiętliwe „nico”…
Dzisiaj znowu „wylazło”…
     Może jak wychlapię to na bloga to odpuści odrobinę…
     Zaczęło się wiele lat temu jak Młody poszedł do szkoły średniej i na pierwszym zebraniu miała być wybierana sławetna „Trójka Klasowa”…
Orzesz…(ko)…
Każdy kto na owych spotkaniach bywał to wie jaką traumę w Rodzicach owe „trójki” powodują…
Nauczyciel rzuca temat i czeka na Ochotników…
Ochotnicy, wiadomo, wymarli wiele lat temu, więc w klasie panuje magiczna cisza…
U Młodego było inaczej…
Kiedy Wychowawczyni rzuciła temat owej „trójki”, spojrzała na mnie wymownie i zapytała:
     - Pani to mama Młodego ??
     Po tak rzuconym stwierdzeniu nijak się było z rodzicielstwa wyplatać, więc potulnie przytaknęłam i skromnie opuściłam oczęta…
     - Bardzo jesteście do siebie podobni… - wyjaśniła mi Wychowawczyni swoją żyłkę detektywistyczną… - mam nadzieję, że się Pani zgodzi…- dodała.
     Wiłam się niczym ten piskorz…
     "Pracuję na kontraktach"..."Mam nienormowany czas pracy"..."Często bywam w rozjazdach"...
Na nic...
Musowo, że Młody wpadł w oko Wychowawczyni, a ja za to okup mam zapłacić...
     - Klasa Pani pomoże... - rzuciła Nauczycielka i spojrzała wymownie na Klasę...
Klasa zawtórowała gromkimi potakiwaniami...
Ofiara została złożona...
A że "Trójki klasowe" składają się, jak sama nazwa wskazuje, z trzech osób, więc do kompletu dostałam Pana Ochotnika, który miał w tej szkole już trzecia Pociechę i Panią Ochotniczkę...taką z krwi i kości, która od początku "wyborów" usiłowała zwrócić na siebie uwagę szanownego Gremium...Zwróciła...
     Kiedy chodziłam do szkoły jako uczennica, nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale kiedy chodziłam do niej w charakterze rodzica w oczy rzucił mi się jeden fakt...
     Czym mniej zgrana Klasa, tym bardziej zgrani Rodzice...
     Nie mam pojęcia dlaczego tak jest, ale doświadczyłam tego wielokrotnie...
Tym razem też...
     Zebrania były okazją do spotkania, żartów, pogaduch, i co najdziwniejsze, nikomu jakoś się nie spieszyło...
Ot taka rodzicielska symbioza...
Jedyną Osobą, która miała problemy z aklimatyzacją była owa Pani Ochotniczka...
Ubzdurała sobie Bidulka, że owa funkcja wiąże się z jakąś "władzą"...
Z jaką ?? 
Nikt tego pojąć nie mógł...
W każdym razie byłam tą "jednątrzecią" przez trzy lata...Pani Ochotniczka zrezygnowała po roku, a Jej rezygnacja spotkała się z ogromnym entuzjazmem Rodziców...
     Po trzech latach zakres moich obowiązków zawodowych osiągnął apogeum i kategorycznie zażądałam zmian...
Klasa ze zrozumieniem przyjęła mój opór...Wychowawczyni również...
Klasa była maturalna i wszyscy zdawali sobie sprawę, że obowiązków przybędzie...
     Do dzieła przystąpiła Pani Ochotniczka...
     Rodzice zgrani byli świetnie...Zarówno organizacyjnie jak i finansowo...
Przed nami było dzieło twórcze w postaci "Studniówki"...
Na zebraniu ustaliliśmy stawkę składki, Rodzice podzielili się kto co ma do zorganizowania od owego balu począwszy, na maturach ustnych skończywszy...
Dzieciakom pozostało zakuwać...
     Trzy dni przed egzaminami ustnymi zadzwoniła do mnie Wychowawczyni...
     -Musi nas Pani ratować ...- wyjęczała do słuchawki - ta Kobieta wydała już wszystkie pieniądze, a teraz zadzwoniła do mnie i oświadczyła, że Ona już nic organizować nie będzie bo wyjeżdża...Pojutrze pierwsze ustne, a my nawet na mineralną kasy nie mamy...
     Wychowawczyni Syna nie należała do "Panikar" i raczej umiała zachować zimną krew, sytuacja musiała rzeczywiście być poważna...
Była...
Klasa zostałam wystawiona do wiatru w najgorszy z możliwych sposobów, w najgorszym z możliwych momentów...
     Dzieciaki miały spędzać w szkole po kilka, a nawet kilkanaście godzin...Nerwy...Stres...A tutaj taka "brocha"...
No ale byliśmy podobno najbardziej rodzicielko zgrana klasą...
     Operatorzy telefonii komórkowej chyba do dzisiaj zacierają ręce na wspomnienie owych profitów...Linie telefoniczne rozgrzały się do czerwoności...
Ale w dzień pierwszych egzaminów ustnych o świcie pod szkołą stała cała ekipa Rodziców, z koszykami pieczywa, tacami wędlin, zgrzewkami napoi...no i drobnymi na jakieś "nieprzewidziane" wydatki...
Dzieciaki pociły się w salach egzaminacyjnych, a my uwijaliśmy się jak w ukropie szykując sterty kanapek...
Wiecie ile potrafi zjeść Nastolatek w stresie ?? 
Nastolatek w stresie kanapki pochłania niczym "czarna dziura" przestrzeń kosmiczną...!!
A Rodzice z radością na to patrzą...
Może radość była by większa, gdyby nie to całe zamieszane...
     Pani Ochotniczka wróciła z zagranicy dokładnie na rozdanie świadectw i wkroczyła do auli wielce z siebie zadowolona...
Nawet nie rozumiała, dlaczego Klasa nie okazuje entuzjazmu na Jej widok...
Okrutnie również była obruszona na Dyrekcję szkoły, która nie uhonorowała Jej trudu podziękowaniem wręczanym w czasie uroczystości...
     Dlaczego tak mi się owa postać po życiorysie pląta ?? 
     Bo owa Pani Ochotniczka jest jedną z moich Klientek i wierzcie mi na słowo, że mimo upływu lat nawet dzisiaj trudno mi Ją powitać z uśmiechem...

piątek, 23 marca 2012

"Gdzie ta brama na szeroki świat"...

     Wzięło nas…Normalnie nas wzięło…
     Pewnie to wina wiosny, Słoneczka i tego lekkiego tchnienia wietrzyku, ale gadać nie ma co, wzięło nas „po całości”…
Tęsknie zerkamy przez szybę witryny, wzdychamy głęboko, tupiemy rytmicznie i mruczymy pod nosem…
Tak, tak…
Mruczymy…
Niczym te kocury marcowe…
     W sumie to nawet nie mogę powiedzieć, że to jakieś zjawisko nadprzyrodzone, bo objawy uwidaczniają się od czasu do czasu, ale teraz to nas złapało jednocześnie, zbiorowo i dobitnie…
Dostaliśmy „szantowego bzika”…
     Od kilku dni w sklepie rozlegają się rytmiczne pobrzękiwania mandolin, śpiewne melodyjki harmonijki i tamburynki…
Echhh…
Normalnie ”po całości”…
Pod nosami mruczymy o morskich topielach, zachodzącym Słoneczku, odległym horyzoncie, tawernach, rumie, no i oczywiście o tych tęskniących w porcie dziewczynach (ja to się na taką tęskniącą dziewoję średnio nadaję)…
Lepiej nie będzie…
Nie będzie bo już ustalone, że w najbliższym czasie robimy sesję gitarową i zaczynamy trenować nowy repertuar…
A co !! 
Niech się Brać sąsiedzka rozwija prawidłowo, a nie mruczy pod nosem znane kawałki…
     Ewidentnie brak nam urlopu…
     Orzesz…(ko)
     Trzeba chyba kupić Sąsiadom jakieś środki psychotropowe, bo do najbliższego, wyjazdowego urlopu mamy piętnaście miesięcy…
I wtedy będzie „biorę wór na plecy i przed siebie gnam”…
Ahoj !!

P.S. Czy ktoś wiem ile wynosi mandat za zakłócanie porządku publicznego ??...;o)

czwartek, 22 marca 2012

Biało - czerwona...z bezsilności i złości...


     Coraz częściej dopada mnie myśl, że być Patriotą to znaczy…po prostu żyć w naszym Kraju…
Tak zwyczajnie żyć i patrzeć na to co z tym naszym Krajem się wyprawia…Wstawać rano i po prostu podejmować swoje codzienne obowiązki…
Bez bohaterskich czynów, bez spektakularnych dokonań, bez uniesień…po prostu żyć codziennością…
Ot, bohaterstwo…
Ciąg absurdów jakimi jesteśmy codziennie raczeni dobił by herosa, ale Polaka ?? 
Polak potrafi…
     W jednym z polskich miast Radni postanowili na posiedzeniu, że w przedszkolach zostaną zlikwidowane kuchnie, a posiłki Podopiecznym będą przygotowywane przez firmy cateringowe i dostarczane na miejsce. 
Firmy cateringowe mają zakładać na przykład Kucharki z owych przedszkoli…
Prywatyzacja dobra rzecz, tyle że gdyby te Kucharki chciały sobie firmy pozakładać to by pewnie już dawno pozakładały…
Czy zrobiono kalkulację owego pomysłu ?? 
Wątpię…
Przypuszczam, że był to pomysł raczej z gatunku „jak grom z jasnego nieba”, na wzór ostatnich zachować Ministra Rostowskiego, który na posiedzeniu rządu w sprawie emerytur robił kalkulacje „kosztów” na poczekaniu…
Ot…taka polska rzeczywistość…
     W sumie może i ten zewnętrzny catering to dobry pomysł, tyle że nie rozumiem pewnej sprawy…
     Zgodnie z wymogami Unii Europejskiej do 1 stycznia tego roku przeprowadzono generalne remonty pomieszczeń kuchennych wszystkich przedszkoli, zgodnie z obowiązującymi w owej Unii przepisami…
Część środków dała Unia, część dołożyły Gminy…Kwoty opiewają na miliony...
Po co ?? 
Tego to nie wiedzą nawet najstarsi Górale, skoro po kilku miesiącach pada pomysł zamykania owych kuchennych przybytków…
     Można założyć, że owe pomieszczenia będą wynajmowane owym przedsiębiorczym Kucharkom…
Można…
Ale co, jeśli owe Kucharki wypną się malowniczym łukiem na potrzeby finansowe Gmin i owe zupki będą przygotowywać w jakiś suterynach, czy innych garażach, żeby koszty obniżać i przetargi przedszkolne wygrywać…?? 
     A może, skoro już osiągamy apogeum głupoty przegłosować przerwę obiadową dla Przedszkolaków ?? 
Niech człapią do domów o godzinie 13:00 i wracają na leżakowanie, przypuśćmy o 14:00 ?? 
Skoro się Rodzice na Dzieci decydowali to jakoś sobie poradzą ?? 
Jak to mawia Pan N.: 
…"Scyzoryk się w kieszeni otwiera"…
W sumie mój to jak się otworzył kilka lat temu to nijak się zamknąć nie chce…
Ale na pohybel…
Wiecznie się przedszkolakiem nie jest…Osiąga się „wiek” i idzie się do szkoły…
A tam…?? 
A tam oszczędności…
     Wczoraj właśnie rozmawiałam z pewną moją Znajomą, która rzuciła mi na gadule…
     - Ależ się we mnie bulgota…
     - A cóż tak wrze ?? – zapytałam.
     - Od przyszłego roku zabierają mi „godzinę” z etatu…będę pracownikiem nieetatowym… - wyjaśniła…
     - I…?? – zapytałam, bo przepisy w oświacie już dawno stały się dla mnie enigmą.
     - I teraz właściwie nic mi nie przysługuje…nawet urlopu „zdrowotnego” nie dostanę…a godzin mi nie dołożą, chociaż mam uprawnienia różne, bo by musieli innym zabrać… - wyjaśniła mi skrótowo.
     - A co z emeryturą ?? – konsekwencje owej „godziny” wydawały mi się porażające.
     - 500 złotych…zamieszkam pod mostem… - przeczytałam w odpowiedzi…
     To się nazywa perspektywa na przyszłość…
     Nie mam pojęcia jak to się ma do czekającej nas reformy, wiem jedno…Kalkulacje znowu zostały zrobione na kolanie…
Czy owa Znajoma ma teraz zmienić zawód na Hydraulika, czy Spawacza ?? 
A może ma zostać Operatorem wózka widłowego ?? 
Przecież Twórcy owych przepisów mają chyba świadomość, że skoro Kobieta przepracowała w zawodzie lat dwadzieścia i następne dwie dekady ma w perspektywie, musi wiedzieć na czym stoi…Musi widzieć jak będzie wyglądała Jej przyszłość…I to nie jest „pobożne życzenie”, to jest szara rzeczywistość…
     - Dorzucę Ci coś jeszcze… - zabłysło na mojej gadule…
     - Dawaj… - rzuciłam zgodnie z zasadą „co nas nie zabije to nas wzmocni”…
     - Od lat korzystam z dofinansowania na zakup leków, leków niestety nie refundowanych, więc ich koszt nie jest na pensję Nauczyciela…Od lat składałam wniosek o refundację, bo zdrowsza nie będę, a renty na to nie przyznają…W tym roku zażądano ode mnie zaświadczenia lekarskiego z dokładnym opisem schorzenia…
     - No i…?? – zapytałam…
     - No i nie dostanę dofinansowania bo zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych i zasadą tajemnicy lekarskiej żaden Lekarz mi takiego zaświadczenia nie wystawi bo to niezgodne z prawem i stracił by prawo do wykonywania zawodu…
     - Orzesz…(ko)… - wyrwało mi się pod nosem, a do Znajomej napisałam – "to się nazywa cudowne uzdrowienie"…
     - Noooo…już jakby mi lepiej… - odpisała…
     W całym chaosie organizacyjnym jaki panuje powszechnie podobne „perełki” trafiają się nam co dnia…Jakiś Urzędnik coś tam wymyślił, coś tam napisał, wdrożył biurokratyczne procedury i pognał do pobliskiego marketu wydać kasiorę z premii…
A my ?? 
My żyjemy w świecie owych bzdurnych procedur, wykluczających się przepisów i legislacyjnych bubli…
Żyjemy codziennym życiem i okazujemy swój wrodzony lub nabyty patriotyzm…
Żeby Polska była Polską…

środa, 21 marca 2012

Taki sobie zwykły gest...


     Co prawda przyrzekłam sobie, że póki co, o piłce nożnej pisać nie będę, żeby przesytu przed EURO nie powodować, ale wczorajsze wydarzenia wymogły na mnie zmianę owego postanowienia…
Muszę !! Po prostu muszę !! 
     Ja wiem, że większość moich Czytaczy widząc „czołówkę” rozpoczynającego się meczu rzuca się biegiem na pilota, żeby zmienić kanał w TV, ale nie oglądać wczorajszego meczu Legii Warszawa z Gryfem Wejherowo to był błąd !! Żeby nie powiedzieć grzech !! 
Grzech prawie śmiertelny, bo owo widowisko spektaklem było cudnym, cudnym i ogromnie wpływającym pozytywnie na psyche Oglądaczy…
     Kwestie sportowe omówię w kilku słowach, żeby zarys spotkania nakreślić, bo całkiem co innego ważnym było w czasie owego meczu…
     Owo spotkanie było „rewanżem”…W pierszym meczu, rozgrywanym w Wejherowie, Legia wygrała 3:0, więc scenariusz na wczorajszy mecz był przez wszystkich rysowany według schematu…
    ”Gryf” w Warszawie, na stadionie Legii dostanie przynajmniej 6…
     Echhh…
     Nie lubię takich meczy ze „scenariuszami”…
     Przyznać muszę jeszcze, dla wyjaśnienia, że w takich pojedynka zawsze „trzymamy” z Panem N. ze „słabszym”…
Tym razem „słabszy” podobał nam się ogromnie, bo Chłopaki z Wejherowa „pazury” i „zębiska” pokazali w innych spotkaniach pucharowych…
     Po pierwszej połowie nasze kciuki aż bielały od zaciskania…0:0…
     ”Gryf” grał pięknie, „Legia” czekała, aż Jej bramki same powpadają…
     Amatorzy grający jak Zawodowcy i Zawodowcy grający jak Amatorzy…
     Kiedy „Gryf” strzelił bramkę, w naszym mieszkaniu rozległ się niebotyczny wrzask i oklaski…
Cieszyliśmy się ogromnie, chociaż przyznam się szczerze, że w Wejherowie byłam raz, przejazdem…lata temu…
     ”Żeby wytrzymali” – plątało mi się po głowie i chyba nawet mniej mrugałam, żeby niczego nie uronić z widowiska…
Pod koniec spotkania Zawodnicy „Gryfa” zaczęli „wymiękać”…
Ich mięśnie, trenowana ledwie kilka razy w miesiącu „po pracy” zaczęły odmawiać posłuszeństwa…
Padali na murawę powalani skurczami…
Aż czułam te skurcze leżąc na kanapie…
     ”Jeszcze kilka minut” – zaklinałam rzeczywistość…
     I wówczas stałam się świadkiem czegoś, czego nie widziałam od lat, a już na pewno nie widziałam na boiskach Ekstraklasy…
     Kiedy jeden z zawodników  „Gryfa” padł porażony owym skurczem, Pan Żewłakow (Legionista), podchodzi do Niego i „naciąga” obolałą nogę…Pan Żewłakow się uśmiecha, mimo bólu uśmiecha się kontuzjowany Zawodnik...
     Ten gest był tak niewyobrażalnie ludzki, że aż mnie zatkało…
     To był chyba najpiękniejszy dowód szacunku i podziwu dla Zawodników „Gryfa” jakiego można się było spodziewać…
Zwykły ludzki gest zaciskający gardło…wzruszeniem…
Dla tego gestu złamałam postanowienie…
     Legii udało się strzelić w ostatniej minucie wyrównującego gola…”Gryf” zremisował…Ale ten remis to piękne zwycięstwo…
Chłopaki z Wejherowa pokazali, że to nie kasa gra, nie „kontrakty” strzelają gole, a sport to nie profity, ale zwykła ludzka rywalizacja…
Pięknie grali…
Bez aktorstwa…Bez gwiazdorzenia…Bez fauli…
Grali dla swoich Kibiców, którzy przez caluśkie spotkanie dopingowali swoich Piłkarzy z całych sił, całą mocą swych gardeł, całą serdecznością swych serc…I pięknie Im za to spotkanie podziękowali…
     Ja też dziękuję, bo tak wspaniałego meczu dawno nie widziałam…

wtorek, 20 marca 2012

Ku przestrodze...

     Wiosna sama w sobie powoduje, że nam się w głowach "kanarki lęgną", więc postanowiłam dzisiaj na poważnie...
     Co prawda temat miał być inny, ale że Krzysiaczek pierwszy klawiatury dopadł i o motocyklach nabazgrał to się powtarzać nie wypada...Chociaż przyznam się szczerze, że jak Siora mi dzisiaj na gadule rzuciła, że sobie Siostrzenica nabyła swoje marzenie w kolorze słonecznym to aż mi się dusza skurczyła !! 
Ja wiem, że Dziewczyny magicznie wyglądają na motocyklach, że otoczenie aż dech wstrzymuje gdy ściągając kask rozrzucają malownicze loki na widok publiczny, ja wiem, że marzenia trzeba realizować...Ale...
Echhhh...
No dobra...Miało nie być o motocyklach...
     Kilka dni temu wszedł Klient i poprosił o zamienniki tuszy do drukarki pewnego modelu na literkę "L"...
Spojrzałam na numerację, sprawdziłam u Dystrybutorów i...
     - Nie mam...  - odpowiedziałam...
     - Tyle tuszy Pani ma, to może się i te gdzieś zapodziały...- Klient próbował odwołać się do mojej sklerozy...
     - Mogę zapomnieć zjeść śniadania, ale jakie mam tusze to pamiętam... - odpowiedziałam zgodnie z prawdą...
     - A tak orientacyjnie ile mogą kosztować ?? - dopytywał szczęśliwy posiadacz drukarki na literkę "L"...
     - Komplet oryginałów trzysta złotych, zamienniki około dwieście pięćdziesiąt...- wyrzuciłam jednym tchem i patrzyłam na reakcję Klienta...
     - Co ??!! - wyrwało mu się z piersi...- ja mniej za drukarkę dałem... - wyjęczał...
     - Pewnie promocja była... - mruknęłam pod nosem, ale Pan miał dobry słuch...
     - Była...w markecie... - potwierdził...
     - A Panu się wydaje, że ktoś Panu będzie robił prezenty w tym markecie ?? Czym tańsza drukarka tym droższe tusze...taka to i promocja... - wyraziłam sprawdzone już poglądy...
     - Orzesz...(ko)...- wyrwało się Biedakowi...
     - Zanim się kupi drukarkę trzeba sprawdzić jak wygląda późniejsza jej eksploatacja... - wyrzuciłam powtarzaną po wielokroć formułkę...
     Pan wyszedł w kiepskim nastroju "nabitego w butelkę", a właściwie "w drukarkę", a ja wzięłam się za układanie na półkach...
     - Następny "oszczędny"...?? - zapytał Pan N. z serwisu...
     - Nooo...to była promocja przez duże "p"..."płać pieniądze"..."płać pieniądze"..."płać pieniądze"...

poniedziałek, 19 marca 2012

Prawie jak Mamusia...a jednak różnica...

     Jako,że już niedługo dopadnie mnie pewna przypadłość, więc jak na człeka odpowiedzialnego i poważnie podchodzącego do obowiązków społecznych przystało, przeprowadzam pewne badania socjologiczne...
Badam, mianowicie fenomen społeczny jakim jest Teściowa...
Wiem, wiem, Teściowa to Matka Żony, więc praktycznie rzecz ujmując na taki awans społeczny szans nie mam, jednakże postanowiłam na ochotnika temat zgłębić...
     Wzorzec w życiorysie miałam jeden i to nie bardzo udany, bo moja Mamciaś na Teściową się nijak nie nadawała, a poprzeczkę ustawioną w "górnych pułapach" mój Ślubny pokonał w tydzień po ślubie...
Mamciaś poczuła się urażona na swej "teściowskiej duszy" i nijak już było jakąś płaszczyznę porozumienia zbudować...
To było jak "Strefa Gazy", konflikt trwał w trybie ciągłym, ale ofiar nie było...
Ślubny w ogóle lekko nie miał, bo wbrew obowiązującym standardom Teść też raczej był "opozycjonistą"...
Ale, na pohybel, przecież Pan N. nie żenił się z Rodzicami...
Dla równowagi ja z Jego Tatą też lekko nie miałam, więc żeśmy zawiązali małżeński sojusz "anty"...
Jedynym życzliwym nam Człowiekiem była Świekra (Mama Pan N.)...Człek tak dobry z kościami, że nie przypuszczam, żeby kiedykolwiek skrzywdziła choćby malusiego żuczka...
Ale wracajmy do owej "Teściowej"...
     Od kilku miesięcy pasjami zaczytuję się tekstami dotyczącymi owej rodzinnej zależności" Teściowa - Zięć", "Świekra - Synowa" i pewne wnioski same się w temacie nasuwają...
     Po pierwsze, Zięciowie wykazują się ogromnym poczuciem humoru i swoje traumatyczne przeżycia przekształcają w całe tomy dowcipów "na temat"...
     Po drugie, Synowe poczucia humoru nie mają, bo o Świekrach ani jednego pociesznego tekstu przez te miesiące nie znalazła, znalazłam za to multum "gorzkich żali", jakimiż to "padalcami" owe Świekry bywają...
     Dowcipów "w drugą stronę" w netowych czeluściach nie wyśledziłam...
     No to jak nic trzeba będzie spoważnieć...chyba że...hmmm...
     Chyba, że będę pierwszą Świekrą uczczoną dowcipem...;o) 

No to może coś na rozgrzewkę...

     - Kogo będą chować? - pyta jakiś przechodzień, widząc kondukt pogrzebowy, na czele którego idzie mężczyzna z wilczurem, a za nim kilkudziesięciu mężczyzn.
     - Teściową tego z psem...
     - A na co zmarła?
     - Zagryzł ją ten wilczur...
     - Tak? Chętnie bym sobie pożyczył tego psa...
     - To ustaw się pan na końcu kolejki

sobota, 17 marca 2012

Oślepienie paniką...

     Bujna wyobraźnia jest podobno wielkim darem, który nawet w szarości dnia powszedniego przynosi drobne przebłyski słońca...
Podobno...Echhh...
     To moja niestety wykracza ponad przeciętność, bo zamiast błysnąć oślepia mnie czasem eksplozją prawie nuklearną...
     Ale od początku...
     Kilka tygodni temu nasi Młodzi postanowili lecieć do Brytaniki celem osobistego wręczenia zaproszeń na ślub Rodzinie, którą losy zepchnęły na "zesłanie". 
Pomysł mi się podobał, bo przy okazji Dzieciaki postanowiły zwiedzić Londyn, a zwiedzanie Świata popierałam zawsze. 
     Rezerwacje zostały dokonane, Rodzina o przylocie powiadomiona, a ja żeby nie zapomnieć, wbazgrałam datę Ich wylotu w terminarzyk...
     Nie mam pojęcia, czy ja źle zapisałam, czy Syn "walnął" się w dacie, w każdym razie w czwartek zadzwoniłam z prośbą, żeby dali znać jakie Ich losy na tej obcej ziemi spotkają...jutro.
    Młody skwapliwie potwierdził wykrzykując odpowiedzi, bo właśnie wchodzili z przyszłą Synową do jakiejś knajpki na kolację..."do jutra Mamo"...i tyle było rozmowy...
    Mniej więcej pamiętałam godziny odpraw, godziny odlotu i lądowania, więc spoglądałam z niecierpliwością na wyświetlacz mojej komórki...komórka milczała...
    Milczała całe przedpołudnie, milczała po obiedzie, zionęła na mnie czarną odchłanią przez caluśki dzień...Zaraza przeklęta...
    Wieczorkiem zasiadłam przy herbatce poczytać gazetkę i kiedy tylko otworzyłam jeden z portali ujrzałam zdjęcie jakiegoś samolotu i tytuł o przymusowym lądowaniu z powodu awarii podwozia...
     Pękłam...Po prostu pękłam...
     Moja wyobraźnia walnęła we mnie "atomówką" i rozsądek został zmieciony falą uderzeniową...
     Wysłałam do Syna sms-a...
     Oddzwonił natychmiast...Też bym oddzwoniła jakbym dostała takiego sms-a...
     - Mamo ?? Co się dzieje ?? Jesteśmy jeszcze w Polsce...
     No i moje emocje walnęły gejzerem...
     Nie mam pojęcia jakim cudem doszło do tej pomyłki...Moja wyobraźnia jednak zgotowała mi wczoraj "lotniczy" szok...
     Jakie są tego dobre strony ??
     Musiałam chyba nieźle wstrząsnąć Dzieciakami bo dzisiaj dostaję sms-ki z dokładnym powiadomieniem na jakim są etapie...
     Właśnie wystartowali...
      

piątek, 16 marca 2012

Pierwiastek od psikusów...


     Podobno w każdym z nas drzemie pierwiastek dziecka, a czym więcej owego pierwiastka posiadamy, tym częściej uśmiech gości na naszych ustach, i co podobno jest przez Naukowców udowodnione, rzadziej chorujemy. 
Jeśli to byli rosyjscy, albo amerykańscy Uczeni, to wiadomo, że owe badania to taka „góralska prawda”, żeby dosadniej nie pisać…Ale że uśmiech ów tajemniczy pierwiastek wywołuje to fakt…
     Kilka dni temu dostałam zaproszenie od Twórców pewnej gry do przetestowania ich produktu i podzielenia się ewentualnymi uwagami…
     Wiem, wiem…żadna szanująca się matrona w średnim wieku nie klika w planszówki…
Ja klikam…
W jedną z nich od trzech lat…
Weteran jestem i już. 
     No i jako weteran właśnie o opinie poproszona zostałam…To przecież nie będę w opozycji stawać…
Konto założyłam i od tygodnia jestem szczęśliwą posiadaczką ZOO…
     Gry Wam opisywać nie będę, bo nie o reklamę chodzi, ale o „pierwiastek dziecka”…
     Kiedy tylko rozejrzałam się w owym dziele ku rozrywce stworzonym w „trymiga” linka przesłałam Dagusi…
Niech i ta zacna Niewiasta oko barwami nacieszy i jakiegoś orangutana wyhoduje…
A co !! 
No i klikamy…Budujemy, kupujemy, karmimy, czeszemy i inne tam takie…
Nasze ogrody nabierają pięknych kształtów, a my całymi wieczorami (rankami czasem też) wymieniamy doświadczenia, wiedzę i uwagi na temat owej „twórczości”, a ile się przy tym nachichotamy to nasze…
Bo czy Ktoś z Was spotkał Kobietę, która utyrana obowiązkami domowymi i zawodowymi siedzi po nocach, żeby zebrać kilka zoodolarów i kupić emotka misia koala ?? 
Nie ?? 
A ja spotkałam !! 
     Widocznie w promocji dostałyśmy  odrobinę zbyt dużo owego pocieszne pierwiastka od radochy i psikusów…

A tak w ogóle…to poszperajcie…może i Wam w duszy gra odrobina dzieciaka…      

czwartek, 15 marca 2012

Taka sobie myślenica...


     Wiecie, że Feministka ze mnie żadna, bo parę razy już się w temacie wypowiadałam. Moje poglądy nie zmieniają się od lat i nie zanosi się, żeby w przyszłości uległy zmianom chociażby z powodu wyrównywania wieku emerytalnego, o który to „przywilej” rzeczone Feministki tak walczą…
Musiały Ich Matki nie kochać, skoro się tak na własnej płci mszczą, ale wracam do tematu bo mi się znowu słowotok ciśnie pod paluchy…
     Wczoraj byłam świadkiem pewnego wydarzenia i przyznam się szczerze, że pod wpływem owego taka mnie myślenica naszła…
     Jakby tak Pan Bóg zdradził tajemnicę z czego zbudował Kobietę…
     
     Nie Feministkę, ale właśnie Kobietę…
     Tą kochającą mimo wszystko…
     Przebaczającą w imię niczego…
     I sklejająca to co zda się nie być całością…

     Z takiego materiału można by nawet promy kosmiczne budować…

wtorek, 13 marca 2012

Przymiarka...


Jakim cudem, moi mili, na ten czyn ja się porwałam ??
Sama nie wiem, jedno pewne...chyba całkiem zwariowałam.
Stoję teraz niczym nimfa , taka bardziej rozebrana,
Gęsia skórka mnie ozdabia, twarz mi całkiem zzieleniała.
Czy to objaw jest zboczenia, że golizną swoją świecę,
I miast ogrzać wątłe ciałko wywalam wdzięki kobiece ??
W żadnym razie !! Wykluczone !! To nie jakieś tam wymysły,
Czas się bowiem zmotywować, na przymiarkę czasy przyszły.
Stoję więc goluśka prawie, drżąc w podmuchu swego tchnienia
I pragnienie jedno żywię, członków moich owleczenia…
Krawcowa się dwoi, troi przykładając jakieś szmatki,
Coś wylicza, kalkuluje i mnie pyta o dodatki…
Co mam dodać ?? Miejże litość !! Specjalistko od mierzenia !!
Ja chcę dodać, no a jakże !! Jakąś szmatkę do odzienia !!
A ta z chmurnym swym obliczem komentuje me powaby
I oświadcza, że przy biuście nic już dodać nie da rady !!
Że ramionka me zbyt skromne, by je kryć w falbanek łonie,
Że tam gdzie są zwykle biodra u mnie nicość jakaś zionie,
Że mi pasa nie zaznaczy bo go znaleźć nie da rady,
I że plisek w takim razie trzeba zmienić w mig układy.
Że kolana mam odsłonić bo mi się nawet udały
a mnie myśl jedyna nęka: kiedy skończy dyrdymały…
Ręka w górę, pierś wypinać, na paluszkach zgrabnie stawać,
Obrót w prawo, obrót w lewo…wcale to nie łatwa sprawa…
Kiedy w końcu usłyszałam optymizmem tchnące słowa,
"Jeszcze moment…pierwsza miara za minutkę jest gotowa"…
Tak mnie to nadzieją tchnęło, że z radości podskoczyłam…
A w odwecie mi Krawcowa…szpilką w poopę przyłożyła.

niedziela, 11 marca 2012

O Kaśce, która była Chłopakiem i o bezimiennym Dobrodzieju...

     Nawet Góralka pół krwi wie, że jak duje halny to się w Ludziskach krew burzy...Kłótliwe się jakieś robią, rozedrgane takie...
Hmmm...
No cóż, poduje, poduje i przestanie...
     Jako, że jednak w opozycji bywam do takich doświadczeń, postanowiłam zabrać Was dzisiaj w podróż sentymentalną…
     Czy ona taka sentymentalna była, to do końca nie wiem, ale tak mnie jakoś w czasie bezsennej nocy na wspominki wzięło, więc bazgrolę…
Na pohybel halnemu…
     Opowiastka jest co nieco przydługawa, więc proponuję zabezpieczyć sobie zaplecze i naszykować jakiś wikt i napitki, co byście przy monitorkach z głodu nie zeszli...
     Lat wtedy miałam naście i jako owa podfruwajka pasjami lubiłam wypady „pod namiot”…
     ”Chmurka” do spółki z „Wicherkiem” zapowiedzieli pogodę przecudnej urody, więc mnie już wewnętrznie wierciło, bo siedziałam w domeczku prawie trzy doby…
Echhh…
Wakacje…
     Jedna z moich Koleżanek na hasło „namiot” zgłosiła gotowość do wyjazdu w ruchu ciągłym (nasze Mamy razem pracowały, więc dodatkowych argumentacji nie musiałyśmy tworzyć), dla drugiej z Koleżanek miała to być „premiera”…Rodziców przekonała argumentacją „rodzinnego wyjazdu” i ogromnie uradowana stanęła na moim progu…
Ło Matko i Córko…
Ależ ja musiałam mieć wybałuszone gały na Jej widok…
     Buciki na obcasiku, bawełniana sukieneczka, kapelusik, torba podróżna rozmiarów szafy trzydrzwiowej, a w ręku…parasol !!
     - Bóg Cię opuścił ?? – zapytałam, żeby upewnić się, że to nie jakaś fatamorgana, albo inne zwidy…
     - A co ?? – nie zrozumiała aluzji moja Koleżanka…
     - Wyglądasz jakbyś jechała do Ciechocinka… - spojrzałam z dezaprobatą i wytężając swe siły wtarmosiłam ów wielkogabarytowy bagaż…
     - A Ty w co się spakowałaś ?? – dociekała Koleżanka…
Machnęłam ręką w stronę stojącego w kącie plecaczka rozmiarów „mini”…
     - Orzesz… - wyrwało się Koleżance i aż przysiadła na kanapie… - to wszystko na tydzień ??
     - Mamy jeszcze torbę z prowiantem, ale też jest mniejsza niż Twoja… - wyjaśniłam i kończyłam przedwyjazdowe przygotowania.Tata ogłosił właśnie alert, a miał dowodzić naszym środkiem transportu…Druga z Koleżanek miała nas oczekiwać na miejscu…
     Zalew wówczas urody był cudnej, położony wśród leśnych zieloności i malowniczych łąk…
Asfaltowa droga kończyła się przy zatłoczonym polu namiotowym…
     Kiedy tylko Ojciec zaparkował samochód, z wrzaskami okrutnymi zostaliśmy zaatakowani przez gromadę skąpo odzianych Letników…
Rodziciel w pośpiechu zamykał szybę, Mamciaś, towarzysząca nam w podróży, uczyniła w powietrzu znak krzyża…
No nie powiem, i ja zaskoczona byłam okrutnie, ponieważ okazało się, że „zdziczałe Stado” towarzyszy na wyjeździe oczekującej nas Koleżance…
Stado, dodam, składające się z jedenastu osobników płci przeciwnej…
     W życiu nie widziałam tak „zapowietrzonych” Rodziców…Tata w milczeniu obserwował budowę namiotu, paląc papierosa jednego za drugim…Mama przysiadła na materacu i lustrowała towarzystwo z wyrazem strachu pierwotnego na twarzy…
Ale nie powiedzieli ani słówka…Ani jednej wymówki…Ani jednego zastrzeżenia…
     Kiedy już obozowisko zostało rozbite Rodzice wsiedli do autka i odjechali razem z tymi swoimi lękami…
     Bardzo byli dzielni…
     Szczerze mówiąc byliśmy tak zdyscyplinowani i grzeczni jakby opiekę nad nami piastowało stado niań, ale któż mógł to przewidzieć ?? 
     Całe dnie taplaliśmy się w wodach zalewu…Posiłki przygotowywaliśmy na zmianę…W obozowisku panował porządek…
Wieczory spędzaliśmy przy ognisku podśpiewując i brzdękoląc na gitarkach…Nawet fałszowaliśmy w granicach normy…
     Aż do tego pamiętnego wieczoru, kiedy "zły" przytłoczony naszym rozsądkiem ukazał nam swoją piekielną siłę...
     Po kolacji zasiedliśmy kołem wokół ogniskowego paleniska, ktoś tęsknie zawodził jakąś balladę, ktoś grał w karty…Reszta siedziała wpatrzona w szarobłękitne topiele zalewu i dumała...
O czym ?? 
     Jak się ma naście lat to się z reguły duma na bardzo poważne tematy...
Taka cisza jest możliwa tylko wówczas, kiedy w Towarzystwie panuje męska przewaga liczebna, bo obozowiska "dziewczęce" z reguły tętnią gwarem całodobowo...
Uwielbiałam te "wydumanki" wieczorne...
     W męskim towarzystwie wyróżniał się Osobnik ogromnie „kubaturą” zbliżony do moich rozmiarów, to znaczy, taki z gatunku „szczypiorkowatych”…
     Był co prawda o trzydzieści centymetrów wyższy, więc w tłumie mógł uchodzić za maszt, ale że "szczypiorki" z reguły rosną stadnie to jakoś tak trzymaliśmy się razem. 
     Ów Osobnik miał jeszcze jedną cechę ogromnie charakterystyczną…Buziulkę miał jak dziewuszka…Delikatne rysy, pięknie zarysowane usta, długie rzęski i oczęta chodzącego niewiniątka…Z tej to przyczyny nikt nie zwracał się do Niego po imieniu…
Chłopak ów to był „Kaśka”…
     Dodać muszę dla ścisłości, że Kaśka miał oprócz urokliwej powłoki cielesnej niesamowite poczucie humoru…Sypał dowcipami jak z rękawa, parodiował wszystkich i wszystko, skory był do psikusów, a kiedy wybuchał radosnym śmiechem nie było siły, żeby Mu nie wtórować…
     Siedzieliśmy więc owego wieczoru opowiadając sobie różne dyrdymały, gdy Kaśka wyszeptał mi do ucha…
     - Idziemy wkoło zalewu ??
     Na takie hasło to ja już gotowa byłam do drogi !!
     Trampki, szorty, podkoszulka…i jakimś przebłyskiem rozsądku złapana w ostatniej chwili koszula flanelowa…
Kaśka wyglądał mniej więcej tak samo…
     Piaszczysta ścieżka wśród namiotów wiła się pięknie…Na obozowiskach panował wieczorny zamęt…A my dziarsko maszerowaliśmy przed siebie rozważając w jakim tempie pokonywać będziemy poszczególne etapy podróży…
     Najpierw „cypelek”…
     ”Cypelek” nie był jakimś rozległym terenem, bo opływaliśmy go w kwadransik…Pomnożyliśmy czas przez dwa i radośnie gaworząc podjęliśmy wyzwanie…
Nie wiem co z tym „cypelkiem” było nie tak, w każdym razie trasa jakoś wydłużała się nam nieziemsko w miarę pokonywanej drogi…
Po godzinie doczłapaliśmy na „cypelkowy” wierzchołek…
     - To przez to, że tyle gadamy… - oświadczył Kaśka ogromnie poważnym głosem i postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę w milczeniu…
To dopiero było wyzwanie…
Dwie milczące Gaduły…
     Teren z nagła zrobił się podmokły…Zielone ścieżki, które z „daleka” wyglądały na dukty leśne okazały się strumyczkami płynącymi pod bujnym mchem…Po kilkudziesięciu metrach mogliśmy nasze trampki wykręcać, a nasze stopy przy każdym kroku robiły…”ciap…ciap…ciap”…
Ale poddać się ?? 
Ani nawet przez myśl nam nie przeszło zawrócić z wytyczonego szlaku…
     Nad zalew spłynęła mgła wieczorna dodając pejzażowi pikanterii…Niebo zmieniło kolor na taki bardziej zgranatowiały…A my przedzieraliśmy się przez coraz bardziej bujne chaszcze i usiłowaliśmy trafić, na w miarę suchy grunt…
Kiepsko nam to wychodziło…
Coraz częściej nogi zapadały się w wilgotne podłoże nawet po kolana…Kaśka wcale nie musiał mówić tego co myślał, widziałam, że powrotu nie mamy odkąd zapadła noc, a do najbliższej drogi mamy w linii prostej kilka kilometrów…tak na oko…
W pewnym momencie nad naszymi głowami zaczęło coś buczeć nieziemsko…Powietrze zakotłowało się niczym wrzątek i otoczyła nas jakaś szarawa maź...
Komary…
     Widocznie Matka Natura stwierdziła, że mało mamy atrakcji i postanowiła wyrównać „pracowitość” naszych kończyn…
Wszak pracowały wytrwale tylko nogi, a ręce służyły nam jedynie do chwytania gałęzi, podpierania się w bajorach…teraz zaczął nam towarzyszyć jednostajny odgłos „plask…plask…plask”…Odgłos dowodzący, że właśnie śmiercią tragiczną był zszedł następny owadzi gryzoń…
Ścieżkę za naszymi plecami zasłały trupie szczątki…
     Kiedy po prawie czterech godzinach marszu, w tak koszmarnych warunkach dotarliśmy do „asfaltu”, jak na komendę klęknęliśmy na nim i Kaśka wygłosił piękną mowę dziękczynną na cześć wynalazcy owego spoiwa…
Ależ Go wówczas kochaliśmy ogromnie…
Jakże epokowym wynalazkiem wydawała się nam gładka, czarna powierzchnia ciągnącej się za horyzont dwupasmówki...
Geniusz budowniczych docenić można jedynie po takim „spacerku”…
     Wstąpiła w nas nowa energia i dziarskimi krokami ruszyliśmy wzdłuż pobocza…
Oczywiście zgodnie z przepisami, tak aby nas widzieli nadjeżdżający z przeciwka Kierowcy…
     Pierwszą „góreczkę” pokonaliśmy z ogromnym animuszem…Pod drugą „góreczkę” wmaszerowaliśmy jeszcze raźnym krokiem…
I nagle naszym oczom ukazał się drogowskaz głoszący, iż do miejscowości, w której czekali na nas Koledzy, w której czekały na nas napoje, w której mogliśmy cokolwiek zjeść, jest nomen omen…27 kilometrów…
Kaśka zamarł…
     - Widzisz to ?? – zapytał niepewnie…
     - Widzę…- wydukałam, a skurcze w łydkach dały mi znać, że moje nogi też znają się na liczebnikach…
     - Do rana nie dojdziemy… - wydusił z siebie Kaśka…
     - Do którego ?? – dociekałam, ale wzrok Kolegi wymownie dał mi do zrozumienia, że nie powinnam rzucać podobnych sugestii…
     - Nie wiem jak Ty, ale ja mogę spokojnie zginąć pod kołami jakiegoś pojazdu, nawet walca…przełażę na drugą stronę…może Ktoś nas podwiezie… - i nim zdążyłam zareagować Kaśka ruszył przez pas zieleni i barierki…
     - Trupy w duecie wyglądają dużo lepiej… - rzuciłam w przestrzeń i ruszyłam śladami Kumpla…
     Kiedy wdrapaliśmy się na trzecią „górkę” na horyzoncie ujrzeliśmy piękny widok pola namiotowego…Osnutego jeziorną mgiełką…Wyciszonego…Z dogasającymi ognikami palenisk…
Gadać nam się nie chciało wcale…
Nogi ze zmęczenia zaczęły się uginać…
Nagle Kaśka idący trzy kroki przede mną padł na kolana, po czym „na czworaka” wmaszerował na środek „dwupasmówki” i ułożył się w poprzek w malowniczej pozie ochotnika na samobójcę…
     - Możesz mnie nawet zadeptać !! Nie zrobię już ani kroku więcej !! – wykrzyknął złowieszczo…
     - Kaśka…zbierz się w sobie jak Cię proszę…przecież nie pociągnę dwóch metrów Chłopa po asfalcie… - próbowałam Go zmotywować…
     - To mnie sturlaj do zalewu !! Będę pięknym topielcem !! – i Kaśka rozłożył się plackowatym plackiem rozpościerając szeroko ramiona…
     - Ryby Cię zeżrą !! – próbowałam inaczej…
     - Ha !! Niech żrą !! Nie utyją !! – i Kaśka zamknął oczy na znak totalnego lekceważenia mojej argumentacji…
     Stan motoryzacji w naszym Kraju był wówczas mniej niż skromny, więc wizja, że ktoś Kaśkę „najedzie” była raczej znikoma…
Problem bowiem był w tym, że żeby najechać, Ktoś musiał by jechać…a odkąd weszliśmy na ową drogę, żaden pojazd się na niej nie pojawił…
W żadną ze stron…
      Stałam na środku tej drogi i przyznam szczerze, że ogromną miałam ochotę na „walnięcie się” obok Kolegi, resztka rozsądku podpowiadała mi jednak, że jeśli się położę, to nasze szanse na stratowanie wzrosną ogromnie, bo na dźwięk zbliżającego się samochodu nie damy rady się spionizować…
Trwaliśmy więc w swoich pozach…Kaśka „na płask”, a ja nad Nim niczym tak dusza pokutna…
Nie zareagowaliśmy nawet na dźwięk zbliżającego się samochodu...
    Światła wyłoniły się z mroku i zmierzały w naszą stronę w równomiernym tempie...
Nie wyobrażam sobie jakiego zdziwienia doznał Kierowca dokonując "odkrycia" dwóch ciał na środku drogi…Ale szczerze mówiąc od tamtego dnia mam Go za Bohatera…W życiu bym się nie zatrzymała widząc podobne dziwo…
Niemiłosiernie brudny, ubłocony Chłopak o długości dwóch metrów (od czubka pięty aż po czerep), z widocznymi na twarzy krwawymi śladami walki (walki co prawda z komarami, ale przecież walki), leżący na płask bez śladów życia…I jeszcze brudniejsza Dziewuszka, jeszcze bardziej ubłocona, ze śladami krwawej walki na całym ciele, machająca na dodatek kończynami w sposób wielce nieskoordynowany, krótsza co prawda rozmiarowo, ale było nie było „kawał baby”…
Bohater !! 
Jak nic trafił się nam Bohater !! 
     Podjechał bliziutko i przyglądał się nam zza przedniej szyby przez kilka minut, ale że nie okazywaliśmy żadnych agresywnych zachowań odważył się uchylić boczna szybę…
     - Stał się coś ?? – zapytał…
     Hmmm…Głupio się zapytał, ale przecież inteligencji się od Bohaterów nie wymaga…
     - Rozpłaszczył się i nie chce wstać… - oświadczyłam …
     - Pijany ??- dociekał nasz potencjalny Wybawiciel…
     - Kaśka ?? W życiu !! Chyba że się „przetlenił”… - wyjaśniałam, a Kaśka nawet powieką nie mrugnął…
     - A dokąd szliście…?? – zapytał w końcu rzeczowo nasz Dobroczyńca…
Trzeba było widzieć Jego minę kiedy owa informacja wyciekła mi z usta…
Nie wszystko pamiętam dokładnie, ale coś mi po makówce się pląta, że ze śmiechu dostał niemiłosiernej czkawki...
Ale ulitował się…Ulitował się, bo nad biedą i nędzą ulitować się wypada, a mnie wówczas wszystko było jedno, czy mam występować w roli "Nędzy", czy "Biedy"…
Kaśka swą postawą również deklarował obojętność dla tego dylematu…
Marzeniem naszym stało się dotrzeć do namiotów i wpełznąć do śpiworów, bez żadnych czynności fizycznych wymagających chodzenia…
     Kiedy Pan Kierowca wysiadł rozścielić jakąś szmatkę na tylnej kanapie zaświtała we mnie nadzieja, a Kaśka otworzył oczy…
Uratowani...
     Nasz Dobroczyńca podwiózł nas pod samiuśki namiot ogromnie rozbawiony opowieścią o naszej przygodzie…
     - Macie szczęście, że mi się dzisiaj trafił interes życia, bo bym się w życiu nie zatrzymał na Wasz widok… - wyznał szczerze…
     - Mamy… - poświadczył Kaśka – żeby nam jeszcze Bozia dodała odrobinę rozumu… - i zawiesił głos wpatrując się w taflę zalewu…
     W obozowisku nikt nie spał…Nasi Koledzy wyruszyli na poszukiwania, pozostawiając przy rozpalonym ognisku ową Koleżankę „od parasola”…
     Wpełzliśmy do swoich namiotów bez słowa i przespaliśmy szesnaście godzin…
Koledzy uszczęśliwieni naszym powrotem nie zadawali żadnych pytań...
     Przez dwa ostatnie dni siadaliśmy w dużej odległości od siebie, żeby nas czasem „zły” znowu nie podkusił…
Ani słowem nie skomentowaliśmy wydarzeń owej „wędrownej” nocy…
Nigdy też więcej nie widziałam Kaśki…
Odciski, zadrapania i bąble zniknęły po trzech tygodniach…
     Przeszliśmy wówczas połowę trasy…23 kilometry…