Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Kiedy Gordyjka się nudzi...


     Zima coraz bardziej roztacza swoje uroki…Oprószyła Świat magiczną bielą…Skuła ziemię mroźnymi szponami…Poranki niczym magiczne stopklatki witają nas urokliwymi barwami błękitów…Echhh…
     Kilka dni temu, kiedy dopiero nasza Zima rozkręcała się na dobre, człapałam sobie niespiesznie (teraz człapię już znacznie energiczniej) i podziwiałam cudności tego Świata…
Idę sobie…Idę…
I nagle coś mi mignęło w promieniach porannego Słoneczka…
     - Ki czort…?? – pomyślałam i zaczęłam się dokładnie przyglądać ogromnej kałuży rozlewającej się na przyblokowym parkingu…
Woda jak to woda, czysta nie była…Brzegi lekko ścięte lodem…
Nagle chlup…
     - Orzesz…(ko) !! Żyjątko jakieś…!! - mózgownica mi podpowiada, a ja się wgapiam w ową kałużę jak sroka w gnat.
     Przy następnym niespodziewanym chlupocie z bajorka wyjrzała złocista mordka i mówi:
     - Co się tak gapisz ?? Złotej rybki nie widziałaś ??
     - Jako żywo…nie widziałam !! A w kałuży to żadnej nie widziałam…nie mówiąc o złotej. – wyjaśniam gadzinie, żeby mnie za jakąś niemotę nie wzięła.
     - Młoda jesteś to nie widziałaś…nie w takich bajorach pływamy… - odpowiada mi owo złote cudo i oko rybie do mnie puszcza.
     - I nie zimno Ci tak w tej kałuży przy mrozie buszować ?? – pytam grzecznie, żeby rozmowę podtrzymać.
     - Pewnie, że zimno…ale gdzie mam iść ?? – potwierdza moje przypuszczenie rybka.
     - Fakt…do morza to masz kawałek… - przytaknęłam i zaczęłam przeliczać w myślach odległość do jakiegoś najbliższego akwenu.
     - A może mnie przygarniesz…?? – pyta rybcia robiąc minkę niewiniątka – mała jestem, jem nie dużo, wody nie brudzę …no i wiesz… - dodaje tajemniczo mrużąc ślepka…
     - Że niby co ?? – pytam dociekliwie.
     - No coś Ty !! Nie wiesz ?? – rybie oczka robią się ogromne ze zdziwienia – spełnię Twoje trzy życzenia… - dodaje z lisim uśmieszkiem…
     - Tak za free…?? –upewniam się.
     - No nie całkiem za free…przygarniesz…dobrego słowa nie poskąpisz… - wylicza spryciula.
     - Trochę mało tych życzeń spełniasz…ogrzewanie i woda ostatnio strasznie w górę poszły… - próbuję się targować.
     - Aleś Ty pazerna !! – syczy rybka prawie jak żmija i z oczu błyskawicami strzela… - to ile chcesz ?? – pyta.
     - Po jednym życzeniu dla każdego z moich Przyjaciół !! – rzucam niepewnie…
     - Dla Przyjaciół mówisz…hmmm… - zastanawia się rybka… - dla Przyjaciół może być !!
     I w ten sposób Złota Rybka znalazła swój nowy dom, a Wy moi kochani macie po jednym życzeniu…



P.S. Nie zapomnijcie o dobrym słowie…;)

niedziela, 29 stycznia 2012

Wtedy zima rumem pachniała...

     Jak na genetycznego zmarzlucha przystało, powinnam teraz zawyć niczym ranna wilczyca, albo otumaniona cholesterolem niedźwiedzica, ale sobie odpuszczę...
Musi być niech będzie...
Lepsza taka niż "ciaprucha", "ciapruchy" nie znoszę jeszcze bardziej niż zimna...
W sumie ładna zima ma wiele uroku...
Śnieg (poza procesem odśnieżania), mrozik (poza skrobaniem samochodowych szyb), łyżewki (leżą koło kaloryfera, żeby nie zmarzły),
nartki...
Echhh...
Normalnie się za chwilę popłaczę...
     Nie będzie ani łyżewek...ani narteczek...z atrakcji pozostaje skrobaczka do szyb i łopata do śniegu...
Do bani taka zima...
     Kiedyś to inaczej bywało...
 

     Jako nastolatka jeździłam namiętnie na łyżewkach i nartkach...szczególnie biegowych.
Tak, tak...biegówki wymyślono przed urodzeniem Justysi Kowalczykowej...
Biegałam, a nawet strzelałam...i to nie głupotami, tylko
z najprawdziwszego KBKS-u...
     Ledwie śnieżek przyprószał urokliwie te bardziej wystające z ziemi kawałki, znaczy się górki, a ja zabierałam się za smarowanie nartek...a potem to już tylko był pot i łzy, aż do wiosny...

Na jednym z takich wypadów przyszło nam okrutnie długo czekać na start.
Jakoś tak Organizator puścił zawody od końca i grupy Juniorów nieprzyzwoicie się nudziły...
     Najpierw próbowaliśmy zjeżdżać z pobliskiego wzniesienia, ale że nas "zły"
opętał i jeździliśmy w szortach i podkoszulkach (było ledwie -10 na osi) to w trybie pilnym nas Trener spacyfikował...

     Uziemieni tak brutalnie odkryliśmy kiosk ze słodyczami i nie oddaliliśmy się od lady dokąd Pani Sprzedawczyni nie oznajmiła mało uprzejmym głosem, że więcej czekoladowych wafelków już nie ma, waniliowe są jeszcze trzy sztuki, a tak w ogóle to Ona teraz idzie Mężowi obiad gotować...
Trener znowu musiał interweniować...
Postanowił nas uwięzić w jedynym w okolicy barze, z zakazem opuszczania owego obiektu bez racjonalnej przyczyny. 
Racjonalizm owych potrzeb miał oceniać osobiście, więc było jasnym, że musimy zorganizować jakieś trzęsienie ziemi, pożar, albo przynajmniej gradobicie...
Z minami znudzonych Mopsów zasiedliśmy przy ogromnym stoliku i rozpoczęliśmy "burzę mózgów"...
Kto rzucił hasło ?? Nie mam pojęcia...
Kto zamówił "pierwszą turę" ?? Nijak z niepamięci nie wygarnę...
W każdym razie na stole pojawiły się sporych rozmiarów kubki z herbatą, herbatą z rumem...dodam. 
I tak dyskutowaliśmy zawzięcie, herbatka się piła, a rum powoli uderzał do głowy...
Druga kolejka....
Po trzeciej Trener wparował do baru z komunikatem, że startujemy za pół godziny, więc czas przetrzeć narty i przygotować broń...
Dobrze, że się w drzwiach nie obrócił, bo nasz proces wstawania zza tego stołu wyglądał malowniczo...
Wśród chichotów, podknięć i wywrotek dobiliśmy w końcu do miejsca zbiórki. Twarze przybrały poważny wyraz...
Chwila przygotowań...
Lekki amok w głowie...
Start...
     To były chyba najkrótsze zawody w których brałam udział...Ledwie wystartowałam już była meta...
Reszty nie pamiętam...
Co prawda żadnych spektakularnych wyników nie osiągnęłam, ale Trener był mną zachwycony...
     - Zawsze nieźle strzelałaś, ale dzisiaj to pobiłaś samą siebie 50/50...

 
     "To ja strzelałam ??" - już mi się na jęzor pchało, kiedy nieopatrznie się nachyliłam i oberwałam w potylicę lufą...
     Orzesz...(ko)...
     Takie to zimy onegdaj bywały...śnieżne...mroźne...i rumem pachnące...

czwartek, 26 stycznia 2012

Jak podłożono mi świnię...


     Jako nastolatka bywałam uczestnikiem tak zwanych „obozów sportowych”…
Obozy owe trwały prawie miesiąc, odbywały się zawsze w miejscach, gdzie „diabeł mówił dobranoc”, były „tanie jak barszcz”, a że do tego Trenerzy z reguły mieli świetne przygotowanie pedagogiczne, a ja pasjami kochałam te „imprezy”, więc Rodzice z pełnym błogosławieństwem pakowali mnie do autobusu.
     Ledwie zajmowaliśmy miejsca w owym pojeździe, zaczynało się polowanie…
     No co ??
     Nie na „co”, lecz na „kogo” !!
     Na obozy sportowe jeździło znacznie więcej Chłopaków, więc płeć tzw.: „piękna” usiłowała zaanektować co bardziej urodziwe okazy…
     Nie dane mi było co prawda uczestniczyć w owych „godowych pląsach”, bo bywałam na takich imprezach „najmłodsza”, a więc poza kategorią, ponadto, cierpiąc na straszne przypadłości „lokomocyjne” miałam wyznaczane miejsca tuż przy Opiekunach…
Cierpienia moje były ogromne, więc z reguły rozpoczynałam „obóz” mniej więcej dwie doby po dotarciu na miejsce…
     Przez ten czas, moje Koleżanki dokonywały „podbojów”…
     Niewątpliwie największym wyzwaniem dla Ich poczynań był Kolega, którego urok rozpromieniał, z reguły poważne oblicze Trenerki, a któremu zawsze towarzyszyła niezliczona rzesza wielbicielek .
     Niestety proces starczy chyba się rozwija we mnie w tempie znacznym, bo nijak nie mogę sobie przypomnieć, jak miało na imię owo „cudo” Matki Natury, więc dla potrzeb opowieści zatytułuję go „Piotrusiem”…
     Piotruś cudnym był !!
     Buziaczka miał nadobnego, sylwetkę pięknie zbudowaną, wysoki, a na domiar wszystkiego miał nieźle w łepetynce poukładane (o tym, że był wówczas na czołowych miejscach rankingowych młodzieżowej kadry płotkarzy, nie wspomnę).
Jednym słowem, bo trochę się rozpisałam, Piotruś był idealnym obiektem do zaanektowania…
     Trybu naszego obozowego żywota opisywać nie będę, bo Ci co na podobnych obozach bywali wiedzą ile taka przyjemność potu kosztuje, a Ci co nie bywali i tak nie uwierzą…
     Miewaliśmy jednak pewne rozrywki i przyjemności…
     Wieczorami otrzymywaliśmy czas tak zwany wolny…
     Tak zwany, bo przeznaczany głównie na rozrywki…sportowe. Grywaliśmy w siatkę, w kosza, pływaliśmy, albo korzystaliśmy ze sprzętu pływającego…
Po całych dniach zajęć sportowych, trzeba przyznać, że zakrawa to odrobinę na „zboczenie”...
     Na jednym z takich obozów ulubionym naszym zajęciem było na przykład ściganie się na rowerkach wodnych do „tamy”, odległej od obozu kilkanaście kilometrów…
Wygrane były trzy pierwsze pary …reszta sprzątała po posiłkach przez następny dzień (prawdziwy hazard!!).
Wyczyn wcale łatwym nie był, bo poza odległością, w wodnej „kipieli” czekały na nas „myziaki” (wodorosty), oplątujące śruby w trybie ciągłym…
     Zgodnie z wymogami narzuconymi przez Opiekunów pływaliśmy w ekipach „mieszanych” i obowiązkowo na jeden rowerek musiał przypadać jeden „pływający”…możliwości pływackie Trenerzy sprawdzali zaraz po przyjeździe…
W owych zamierzchłych już czasach zaliczałam się do kategorii „utrzymujący się na wodzie”…do „pływaka” było mi jak na Hawaje…
Z kim płynę obojętne mi było całkowicie, bo do grona „pływaków” zakwalifikowane zostały głównie „staruchy”, czyli ekipa z „okolic” matury…
     Przed każdym wypłynięciem na pomoście odbywały się prawdziwe „łowy”…
     Siedziałam na tym pomoście, dyndałam malowniczo nogami, ryjek mi się śmiał do Świata, kiedy mój błogostan przerwało pytanie:
     - Płyniesz ??
Spojrzałam na egzemplarz, który owo pytanie do mnie skierował i chyba mnie z nagła przytkało…
     - Pływasz czy dyndasz ?? – dotarła do mnie „powtórka”.
     - Teraz dyndam, ale mogę pływać… - odpowiedziałam z wahaniem, bo z reguły wzbudzałam małe zainteresowanie „płci przeciwnej”, a przed sobą miałam jej najbardziej urodziwego przedstawiciela.
     - No to wskakuj w kapok i ruszamy… - odpowiedziała moja „majaka”.
Sam fakt, że „To” się do mnie odezwało było zjawiskiem niecodziennym, ale że mi jeszcze kapok przyniosło, niepojętym było zupełnie…
     Nie protestując wskoczyłam w dmuchane paskudztwo i zajęłam miejsce w rowerku…
Dopiero teraz zauważyłam, że na pomoście panowała idealna cisza, a cała gromada przyglądała mi się z zainteresowaniem…
     Przestałam być „niewidzialna”…
     - Trener Ci kazał ?? – zapytałam po kilku minutach kręcenia pedałami w kompletnej ciszy.
     - Nie… - odpowiedział Piotruś i tyle było dialogu.
     „Kopyto” miał potężne…Pedały ”furgały” w trybie ekspresowym, a ja usiłowałam ze wszystkich sił utrzymać na nich stopy…
     - Nie forsuj się bo spuchniesz na wyścigu…- usłyszałam przyganę.
     - Nie spuchnę… - odpowiedziałam z zaciśniętymi zębami i wbiłam palce w deseczki siedziska.
     Kiedy ruszyliśmy z wyznaczonego miejsca, w nasz tradycyjny wyścig do „tamy”, miałam wrażenie, że rower płynie w powietrzu…
Piotrek narzucił takie tempo, że po kilku minutach byłam zmuszona zdjąć stopy z pedałów…
     - Na prawo myziaki… - rzuciłam po chwili.
     - Steruj…- odpowiedział Piotruś oddając mi drążek.
     - Ja ?? – mało mi „szczena” w zalewie nie utonęła.
     - Lubisz sprzątać ?? – zapytał mnie.
     - Nie bardzo… - odpowiedziałam szczerze.
     - No to ja kręcę, Ty patrzysz i sterujesz…mamy szanse się jutro lenić… - usłyszałam w odpowiedzi.
     Mimo kilku moich „wpadek” przy „tamie” byliśmy z ogromną przewagą…Piotrek z uśmiechem satysfakcji „klepnął” śluzę.
     - Mówiłem, że to dobry plan ?? – zapytał z szelmowskim uśmiechem.
     - Dzięki… - odpowiedziałam szczęśliwa.
     - Od dzisiaj mamy gwarantowane luzy na stołówce !! – zadeklarował Piotruś.
     Słowa dotrzymał…żeby czasem ktoś nie rozbił naszego "duetu" miałam zakaz „dyndania” na pomoście, przychodził po mnie z kapokiem do kampingu…
Właściwie przyznać muszę, iż wszystkie zajęcia przewidywane w parach wykonywaliśmy od tego dnia wspólnie…
Na moje pytania, co spowodowało, że zabrał mnie wówczas na „rower”, Piotrek unikał odpowiedzi, zmieniając temat, lub uśmiechając się tylko…
     Na obozie wieść gminna niosła, iż stanowimy tak zwaną „parę”…
     Piotrek kwitował te nowiny swoim uroczym uśmiechem, ja przyjmowałam to za wierutną bzdurę…On szedł do klasy maturalnej, mnie jeszcze zostało parę lat podstawówki…

     Wybór Piotrusia przestał być dla mnie tajemnicą jakieś trzy, albo cztery miesiące później…
     W czasie jednego ze spotkań rodzinnych siedziałam przy stole obok jednego z moich ulubionych Kuzynów…
     - Słyszałem, że się świetnie bawiłaś na obozie… - rzucił z nagła między serwowanymi potrawami. Dobrze, że nic akurat nie przełykałam, bo jak nic zeszła bym z nagła zaduszona jakimś smakowitym kęsem.
     - A Ty skąd wiesz…?? – wydusiłam z siebie.
     - Ha !! Wie się to i owo !! – satysfakcja, aż biła z delikwenta.
     - Gadaj po dobroci bo się zaraz Ciotka dowie o "waksach" w Żywcu !! – wyciągnęłam najcięższą artylerię.
     - Aleś Ty nerwowa… - odpowiedział Kuzyn rozglądając się nerwowo po zebranych.
     - Gadaj mówię !! – monitowałam.
     - Chodzę z Piotrkiem do jednej klasy… - wydukał szeptem Kuzynek.
     - Orzesz…to Ty Go na mnie napuściłeś ?? – zaczynało mi świtać.
     - Nooo…nie wściekaj się…Piotrek ma Dziewczynę…od pierwszej klasy chodzą…a wiesz, że „branie” to On ma straszne…no to jak usłyszałem, że też jedziesz…no to wiesz…taki zawór bezpieczeństwa… - „pluł” mi do ucha…
     - Nie mogliście powiedzieć co i jak…?? – byłam zdegustowana brakiem zaufania.
     - Miałem powiedzieć…ale pamiętasz ?? "Świnki" w czerwcu dostałem i mnie Matka z domu nie wypuściła…dlatego tak głupio wyszło… - ton był prawdziwie przepraszający.
     - Nie ma sprawy… - ale w duchu sobie przyrzekłam, że mi obaj jeszcze za ten „zawór” zapłacą…

środa, 25 stycznia 2012

Z bukietem konwalii...


     25-ty stycznia…Mamciaś ma imieniny…

     Fakt, że nie świętuje już od dwudziestu pięciu lat, a Jej imię rzadko pojawia się w kalendarzach, ale ten dzień był zawsze w naszym domu pachnący i ukwiecony… 

Żyła za szybko i za szybko odeszła…tak bywa.
     
     Jako maleńka Dziewczynka uwielbiała zabawy w piasku. Nawet maleńka ilość tego produktu w połączeniu ze starą, pokrzywioną łyżką, stawał się dla Niej prawdziwym królestwem.
Właśnie dzięki tym upodobaniom zyskała imię, które przez wiele lat wywoływało pytające spojrzenia i uśmiechy.
     Terytorium, na którym znajdowała się największa ilość „budulca” był plac załadunkowy przy magazynach, w sąsiedztwie których mieszkali Dziadkowie.
Po zakończeniu II wojny Rosjanie składowali tam swoje „rupiecie” i w związku z tym na warcie ustawiani byli tylko zaufani żołnierze z gwiazdkami na czapkach. Przeganiali strasznie okolicznych mieszkańców, więc plotka głosiła, iż muszą tam składować coś bardzo ważnego.
     W każdym razie, kilkulatka grzebiąca w piasku nie wzbudzała specjalnych podejrzeń, bo została do tajemniczego obiektu dopuszczona…na bezpieczną odległość.
     Co prawda Dziadzio Stefek podejrzewał, iż żołnierzom brakło cierpliwości do Mamciaśki, bo przepędzana kilkukrotnie wracała jak bumerang, wpatrując się błagalnie swoimi niebiesiutkimi oczkami…
     Na tym etapie Dziadkowie nie mieli pojęcia, że ich małoletnie Dziecię łamie przepisy wojskowe, a wręcz zmienia je zgodnie z upodobaniami.
     W każdym razie Mamciaś została stałą bywalczynią owego placu, a żołnierze przestali zwracać na Nią uwagę.
     Kiedy zaczęło się lato dowódcą owej jednostki został Wadim ( nie mam pojęcia jaki miał stopień, i mam nadzieję, że nie przekręciłam imienia).
     Rządy swoje rozpoczął od zlustrowania obiektów i podległych sobie żołnierzy.
Wyszedł na środek owego magazynowego placu, zbladł i krzyknął:
     - Taniusza !!
     Żołnierze odruchowo spojrzeli w stronę Szkraba pracowicie przesypującego piasek łyżką, a ów Szkrab jakby czując, że jest szansa na „kupienie” jeszcze jednej „duszy” swoim urokiem, spojrzała na Wadima swoimi niebiesiutkimi oczkami i uśmiechnęła się słodziutko.
     Dusza Wadima przepadła.
     Dziadkowie dalej żyli w nieświadomości.
     Po kilku tygodniach od owego zapoznania, Baba Jaga (czyli Babcia) zauważyła nagły brak apetytu u swojej młodszej pociechy. Nawet ulubione przez Mamciaś potrawy były ledwie „dziobane” łyżką. Wizyty u pediatrów nie należały wówczas do standardów, więc Dziadkowie popełnili krok drastyczny…zakupili tran.
     Od tego dnia rozpoczął się rytuał wciskania w Mamciaś porannej porcji tranu…
     Apetyt jednak nie wracał.
     Co najbardziej niepokoiło…Mamciaś, jako genetyczny chudzielec zaczęła drastycznie przybierać na wadze.
Nie wiem jak bardzo zamartwiali się Dziadkowie i do jakich kroków byli gotowi, kiedy w końcu w skomplikowaną sytuację włączył się starszy Brat Mamciaś.
     - Nie pchajcie w Nią tego jedzenia, Ona je z żołnierzami !! – wykrzyczał kiedy Baba Jaga odmówiła mu dodatkowej porcji ulubionych pierogów.
     - Z kim ?? – Dziadkowie nie mogli „załapać”.
     - W magazynach z żołnierzami wcina…i to nie takie frykasy !! – dorzucił małoletni Młodzieniec.
     Dziadek znękany ową informacją postanowił wyśledzić Małolatę w tajemnicy.
     Kiedy na drugi dzień udał się na plac magazynowy, ujrzał swoją ukochaną Córcię, siedzącą na kolanach u Wadima i pałaszującą jajecznicę wprost z patelni…
     Sprawa się rypła…
     Wadim okazał się sympatycznym człowiekiem, życzliwym i śmiertelnie rozkochanym w swojej Córce…Tatianie.
Niesamowicie podobnej, przez jakiś zbieg okoliczności, do spotkanej na magazynowym placu dziewczynki.
     Przed Bożym Narodzeniem Dziadkowie zdecydowali się ochrzcić Mamciaś…dopiero teraz było to możliwe.
Kiedy wypełnili dokumenty Proboszcz aż się zerwał z krzesła…
     - Nie ma mowy !! Takiej świętej nie ma !! Inne sobie imię wybierzcie !!
     - Wy się Ojczulku nie nerwujsja, toż Bóg w różnych językach się rozumie !! Dajcie dziecku Taniusza jak prosimy…Dla mnie to zaszczyt wielki będzie…a Ona może i świętą zostanie… - tak Wadim Proboszcza prosił, a że do tego dołożył jeszcze spore zawiniątko nieznanej mi „treści”, więc już bez przeszkód, moja Mamciaś… Tatianą została… 

      Wszystkiego dobrego Mamciaśku…gdziekolwiek jesteś.

wtorek, 24 stycznia 2012

Mój "drugi raz"...

     Człowiek to niezłego „kopa” potrzebuje, żeby się opamiętać…
     Przemy do przodu, niczym te ciągniki siodłowe z dwiema naczepami…prędkości osiągamy kosmiczne (niektórym to by nawet radar odczytu nie zrobił)…nie zerkamy „w boczne lusterka”…rzadko spoglądamy za siebie…
Aż do dnia, w którym nas Bozia za piętę chwyci…
     Ci co mają jakieś „fory” to po kilku tygodniach, czy miesiącach znowu zajmują miejsce przy „życiowej” kierownicy…
Inni odpadają z „wyścigu”…
     Często się zastanawiam „dlaczego”…?? 
     Dlaczego przestajemy widzieć rzeczy piękne ?? 
     Dlaczego przestajemy słyszeć rzeczy piękne ?? 
     Dlaczego to, z czym przecież wszyscy się rodzimy, odrzucamy zbiegiem czasu i pędzimy swoim życiowym pędem w szarość i marazm…
Aż do tego dnia…
     Ci, co jeszcze „ingerencji” Bozi nie zaznali pewnie nie mają pojęcia o czym piszę…Ci, którzy odzyskali „inne spojrzenie” kiwają głowami ze zrozumieniem…
     Odzyskać swoje życie…
     Urodzić się drugi raz…
     Dostać jeszcze jedną szansę…
To trzeba być szczęściarzem…
     Kiedy dostaje się ten „drugi raz” wszystko ma być
„inne”…pełniejsze…szczęśliwsze…radośniejsze…
I koniecznie trzeba go uczcić…
Jak ja uczciłam swój "drugi raz" ??
     Najpierw „wpełzłam" do jednej z największych jaskiń Słowacji, żeby poczuć oddech Ziemi,żeby zobaczyć jakim pięknem umie nas obdarować...Potem wdrapałam się na jeden z najwyższych szczytów Tatr…żeby poczuć pęd powierza, bliskość nieba i radosne ciepło Słońca...
To był jedyny „raz” kiedy poszłam w góry w sandałach…co prawda owe sandały miały podeszwy „traperów”…ale były sandałami…
To chyba był rodzaj buntu…pragnienie osiągnięcia szczytu było ważniejsze niż zdrowy rozsądek…
Stanęłam na tym szczycie, uśmiechnęłam się do bezkresnego błękitu i poczułam, że to jest właśnie ta chwila…rozpoczęłam swoją „drugą część"…"drugi akt"…
     Do pełni szczęścia potrzebowałam wody…

Niestety nie znaliśmy wówczas bezkresnych kujawskich jezior, więc musiały wystarczyć odmierzane cyklicznie długości basenu...
Jakieś „niewymiarowe”…krótkie…
Rytmicznie nabierałam powietrze…z każdym ruchem ramion byłam „bliżej”…
Spłukiwałam z siebie dawny „niebyt”…
Pływałam dokąd moja „pikawka” nie dała mi sygnału…
     ”Wyłaź bo wyskoczę”…
     Położyłam się na kocyku i patrzyłam na bezchmurne niebo…Pan N. przyglądał mi się swoimi orzechowymi ślepkami…Dzieciaki przybiegły roześmiane…Córcia przytuliła się delikatnie…Syn podsunął czuprynę do „czochrania”…
Takie chwile powinni pokazywać w muzeum…
Zapisywać na pamiątkę…
To poczucie szczęścia…i miarowy rytm pukawki…
     ”nie za-wio-dę”…”nie za-wio-dę”…”nie za-wio-dę”…
Odzyskałam tęczę…

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Opowieść Zbója Madeja...


     Potężne buki szemrały swoją poranną pieśń delikatnie wachlując powietrze srebrzystymi listkami…Nieliczne promienie słońca bawiły się w berka i goniły po krzewach jeżyn niewidzialne leśne stworki…Ptasia orkiestra nadawała koncert symfoniczny niczym w filharmonii…
     Dreptałam sobie leśną dróżką samotnie, szczęśliwa jak zawsze kiedy udało mi się wyrwać spod kurateli Dorosłych…Nigdy nie wiedziałam dokąd mnie droga zaprowadzi…
     Moje wędrówki z zasady kończyły się wielką awanturą, Mama oświadczała kategorycznie, że przyjechałam do Dziadków ostatni raz w życiu, Tata robił poważną minę i wymieniał wszystkie możliwe zagrożenia jakie na mnie czyhały w tym lesie, Babcia cicho szeptała modlitwę…chyba w intencji o „rozum dla postrzeleńca”, a Dziadek…no właśnie, Dziadek mnie chyba rozumiał…
Reszta Rodziny przyjmowała moje eskapady jak dziwactwo…dziwactwo, dodam, nieuleczalne…
     Wstawałam o świcie, nalewałam herbaty do butelki po oranżadzie, kroiłam dwie pajdy chleba z „czymkolwiek” (a najlepiej z dżemem truskawkowym ), i wsiąkałam w las…
     Tak jak teraz…
     Szłam już tą ścieżynką jakieś dwie godziny i z każdym krokiem byłam coraz szczęśliwsza…
Znalazłam źródełko „naszego” potoczku w starym kamieniołomie…Krzak malin, który poczęstował mnie kilkoma „spóźnionymi” owocami…Rodzinę wiewiórek bawiących się w najlepsze i wcale nie zwracających na mnie uwagi…
     Ścieżka pięła się delikatnie pod górę…Coraz więcej prześwitujących słonecznych promieni dało mi sygnał, że zbliżam się do polany…
     ”Trzeba będzie odsapnąć i wracać”-przemknęło mi przez myśl…
     Zajęta przebijaniem się przez ogromne paprocie wcale jej nie zauważyłam…
Przyciągnęła moje spojrzenie dopiero, kiedy stanęłam w pełnym świetle rozgrzanej słońcem polany…
     Stała samotna…Otulona różanym kwieciem…Lekko pochylona…Z pociesznym „kapeluszem” zamiast dachu…
     Kapliczka…
     Maleńka, zagubiona w bezdrożach bieszczadzkich szlaków, może trochę zapomniana…samotna.
     Kiedy podeszłam bliżej ze zdziwieniem stwierdziłam, że pięknie rzeźbione drzwi nie są zabezpieczone żadną kłódką, a pod naciśnięciem dłoni cichutko się uchylają…
Przez żółte szybki wpadał do środka delikatny złotawy poblask…
Kilka skromnych drewnianych ławeczek…Drewniany stół jako ołtarzyk…Figurka Chrystusa klęcząca w samotności…
      Przysiadłam na ławeczce i powoli zagłębiałam się w ciszę Kapliczki…w jej niepowtarzalny zapach starego drzewa i róż…
Po chwili zauważyłam, że Chrystus wcale nie był samotny…
Wokół Ołtarzyka fruwały motyle zbudzone powiewem wpuszczonego przeze mnie powietrza…Spod deski wyjrzała myszka ośmielona panującą ciszą…Jakiś żuk ochoczo przemierzał ławeczkę przede mną…
Ciszę mącił tylko mój oddech…mysi chrobot…i delikatny, nierzeczywisty szum lasu…
     - A Ty jesteś kto, panienka ?? – usłyszałam nagle za sobą chrapliwy, męski głos…
     Zaskoczona kompletnie zerwałam się na równe nogi…Moje energiczne ruchy przesunęły ławeczki, co spowodowało straszny raban…
     - Nie rujnuj Kapliczki, panienka… - usłyszałam przyganę od Przybysza…
     Ochłonąwszy odrobinę przedstawiłam się cichym głosem, powołując się oczywiście na Dziadka…
     - Ooo…toś spory kawał panienka przeszła…- skwitował moje wywody Nieznajomy…
Zaprzeczyć nie wypadało…
     Stałam na środku tej Kapliczki i niczym jakaś niemota przyglądałam się mojemu Rozmówcy…
     Ogromniaste buciska, stare połatane spodnie, stara koszula z ogromnymi łatami na łokciach i bez guzików, pomarszczona twarz obrośnięta skudloną brodą i burza długich, skołtunionych włosów…
     ”Jak Zbój Madej”- pomyślałam…
     - Piękny to ja nie jestem, panienka – rzucił ów Zbój i roześmiał się straszliwie…Cała Kapliczka zatrzęsła się w posadach…
     - Nie jest tak źle…- wymruczałam…
     - Nie kłam…w tym miejscu kłamać się nie godzi… - odpowiedział i ruszył do ołtarzyka…
     - Pomożesz mi ?? – zapytał…
     Nie bardzo wiedziałam w czym, ale ruszyłam Jego śladem… Z torby niesionej na plecach wyciągnął świeży obrus, wazon i jakieś naczyńka…
     - Dzisiaj msza tu będzie…Ludzie przyjdą…Trzeba Pana Jezuska z kurzu obetrzeć…- wyjaśniał pochłonięty już swoją pracą…
     - Msza ?? W lesie ?? – rozejrzałam się po Kapliczce i trudno mi było w to uwierzyć…
     - Co roku msza tu jest…panienka nietutejsza to nie wie…trzeba Dziadka zapytać… - wymruczał Nieznajomy…
     - A Pan nie może mi powiedzieć ?? – pytanie Dziadka po powrocie do domu nie wydawało mi się dobrym rozwiązaniem…
     - Można, czemu nie…ale najpierw praca… - nie przerywając swoich czynności wymruczał „Zbój”…
     - Bo widzisz panienka…tutaj kiedyś Ludzie na tej polanie mieszkali…cztery chałupy…niebogate… - rozpoczął z nagła przerywając panującą ciszę – pewnej wiosny burza była straszna…pioruny waliły…wichura…ulewa…piorun uderzył w drzewo i las się zajął…Strasznie być musiało…Ani straży wtedy nie było…ani pomocy żadnej…No to Chłopy ruszyli gasić…Baby im pomagały…A Starzy i Dzieci siedzieli w chałupach i się do Chrystusa modlili o wspomożenie…Uratowali domy…ledwie trochę się dachy słomą kryte okopciły…
Taka radość w nich straszna była, że postanowili Kapliczkę postawić…Biedni byli to i budowa długo szła…Jakieś trzy roki…
Ledwie Kapliczka stanęła…W lecie, tak jak teraz…Burza przyszła straszna…w nocy…Las suchy był…Zanim się zebrali to już uciekać nie było dokąd…Wszystkie zginęli…Z kapliczki ledwie parę przypalonych belek zostało…
     - To kto Kapliczkę znowu postawił ??… - zapytałam, chociaż bałam się bardzo przerwać Nieznajomemu…
     - Mój Tatuś…On jeden z osady się został…w wojsku służył…do domu na zgliszcza wrócił… - i zamilkł…
Nic ciszy nie zakłócało…
     Siedziałam na podłodze w tej samotnej Kapliczce i strasznie smutno mi się zrobiło…Motyle nie latały już wokół ołtarzyka…Myszka wystraszona rumorem schowała się głęboko między deskami podłogi…Żuk gdzieś zniknął…
Nawet Pan Jezus klęczał jakiś smutniejszy i bardziej zadumany…

niedziela, 22 stycznia 2012

Poloneza czas zacząć...

     Jak ja się wczoraj poświęciłam...jak ja się poświęciłam...
     Echhh...
     Nasze Chłopaki właśnie schodziły na przerwę w pasjonującym meczu piłki ręcznej ze Szwedami, Kamilek Stoch pewnie się właśnie rozgrzewał,
a ja zamiast dopingować Ich i trzymać kciuki zrobiłam coś czego nie robiłam od lat prawie trzydziesty...

Uczestniczyłam w czymś, co wyzwala we mnie bulgot krwi półgóralskiej...
A na dodatek zrobiłam to na ochotnika...
Tak, tak...Dłużej się tego ukryć nie da...
     Wczoraj przez półtorej godziny byłam najprawdziwszym w Świecie Babolem, a co Babole robią najchętniej ?? 
Babole dyskutują o kieckach...
Orzesz...(ko) 
Może zacznę tak bardziej po kolei...
     Czas nieubłaganie wyznacza nam coraz szybciej zbliżającą się rodzinna uroczystość, my z pełną pasją remontujemy wielce zaniedbaną siedzibę rodzinną, a Młodzi toną w setkach tysięcy linków przeznaczonych dla nowożeńców...
Sala, muzyka, zdjęcia, zaproszenia, suknie, dodatki, menu, samochód, noclegi, podróż poślubna, obrączki, zawieszki, wizytówki, układ stolików...czyli ślubny kataklizm.
Zazdrościć to Im specjalnie nie ma czego, bo nie dość, że impreza jest kosztowna, to zapięcie jej na "ostatni guzik" przy dzisiejszych ofertach rynkowych zakrawa na cud...
Ja wymiękłam już na etapie wyboru zaproszeń, przejrzałam kilka tysięcy propozycji i osiągnęłam stadium "tumiwisizmu"...
Oni wyjścia nie mają, coś zdecydować muszą...
     Dwa tygodnie temu nasza przyszła Synowa wyjawiła mi w rozmowie telefonicznej, że podobny stan osiągnęła również w kwestii wyboru sukni ślubnej...
Dokąd "przeglądała" jakieś typy w przyrodzie istniały, kiedy kilka przymierzyła Jej wyobrażenie przeszło metamorfozę...Zaczęłą Bidula gonić w piętkę...
Czym więcej przymierzała, tym trudniejszy był wybór...
W końcu coś się wykluło z mroków...
Coś co spełniało wszystkie oczekiwania...
Coś co znacznie przewyższało możliwości finansowe Młodych...
     - Pomocy !! - usłyszałam w słuchawce...
     No i cóż było robić ?? 
     Porzuciłam Chłopaków walczących na parkiecie, w niepamięć odsunęłam mroźny klimat Zakopanego i poczłapałam z moją przyszłą Synową do Krawcowej...do Krawcowej dodam zaprzyjaźnionej. 
Z podobnych usług korzystałam prawie trzydzieści lat temu, więc dusza moja drgała niepewnie...
Posiedzenie trwało półtorej godziny...Burza mózgów była okrutna...
Wyładowania szarych komórek były chyba widoczne nawet w Kosmosie...
     W czym był problem ?? 
     Ano w tym, że nasza przyszła Synowa poza niewątpliwym urokiem osobistym i cudnymi dołeczkami na policzkach ma piękną figurę...
Każda z proponowanych kreacji leżała by na Niej pięknie..."Tunika"...ślicznie !! "Beza"...słodko !! "Rybka"...uroczo !! "Przedłużany stan"...erotycznie !! 
     Jak wybrać ?? 
     No to zeszło...
     Chłopakom udało się cudem zremisować, Kamilkowi bez mojego emocjonalnego wsparcia poszło nienajlepiej...
     Ale na pohybel !! 
     Suknia wybrana, miara wzięta, zadatek wpłacony (koszt kreacji ograniczony o połowę !!)...
     Kiedy już posiedzenie miało się ku końcowi podłączyłam do lapciaka swojego "pędraka"...
     - A ile kosztowała by mnie taka kiecka ?? - zapytałam.
Krawcowa spojrzała na mnie z uśmiechem...
     - Ładniutka... - potwierdziła mój wybór i wymieniła sumę, którą określałam w myślach jako "przystępną".
     - No to szyjemy...tylko kolory chcę takie mniej trupie...proszę coś dobrać... - i z ulgą poszłam szukać kurtki i butów.
 

     No tak moi mili...nie da się ukryć...zaczynamy weselny kołowrotek...