Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

piątek, 31 sierpnia 2012

Muzyczna niedziela, bez muzyki...

     Obowiązki dopadły mnie tak okrutnie, że nijak siąść chwileczkę i literek kilka wrzucić...
Ot, życie...
A winna Wam jestem dokończenie niedzielnej opowieści...
Odwiedziny u Dzieciaków miały być bowiem zaczątkiem jedynie do ogromnie ekscytującego dnia...
     Nie ma co ukrywać, od roku czekaliśmy na ten dzień...
     Koncert Orkiestry Straussowskiej w Wieliczce...
     Muzyczne święto miało być tym przyjemniejsze, że Dzieciaki zgłosiły akces do uczestnictwa w owym wydarzeniu i z wielką ekscytacją oczekiwaliśmy na Ich wrażenia...
     Tak więc, słonik znalazł swoje zaszczytne miejsce na półeczce, herbatka została wypita (jako parapetówka) i ruszyliśmy w drogę...
Lękiem lekkim napawał nas fakt, iż koncert miał być plenerowy, a pogoda była bardziej niż kapryśna, była po prostu byle jaka...
Po lekkich perturbacjach odnaleźliśmy Zamek Żupny w Wieliczce, "nagusek" został zaparkowany jak należy i ruszyliśmy...
Złe przeczucia niestety zostały potwierdzone...
     Pogoda wykluczyła koncert w plenerze...Orkiestra przeniosła się do sal Muzeum, a tam miejsc jest mniej niż mało...
Sala nabita po brzegi...Krzesełka podostawiane gdzie się tylko dało...Publiczność siedziała nawet na schodkach...
Orzesz...(ko)...
Tyle kilometrów i lipa...
Młodzi siedli na dostawianej ławeczce w sąsiedniej sali...My stanęliśmy w przejściu między salami...
Pierwsze takty i już wiedzieliśmy, że z takiego delektowania się muzyką nic nie będzie...
No to trzeba zastosować plan awaryjny...
     Ze smutkiem opuściliśmy Zamek Żupny i ruszyliśmy do Krakowa...
     Tam czekał na nas koncert Trio akordeonowego...
     Pogoda ze wszystkich sił usiłowała nas zniechęcić do jakichkolwiek wojaży...Chmurzyska pełzły niziutko nad ziemią...Siąpawica wlewała się za kołnierze...
Echhh...
     Znaleźć koncert w necie to pikuś...
     Znaleźć odpowiednie krużganki w Krakowie !! To jest dopiero wyzwanie...
Informacja zerowa...
     W końcu udało się nam odkryć tajemnicze krużganki i informację, iż bilety można nabyć w punkcie informacyjnym...
Ło Matko i Córko...
Toż właśnie z owego "punktu" żeśmy przyczłapali...
Wracamy...
Kilka minut, bo Panienka z Informacji wykładała coś zapamiętale dwóm Anglikom i...zonk...
To nie ten punkt informacyjny, ten nam potrzebny jest tuż obok, ale właśnie skończył pracę dziesięć minut temu...
     Panienka widząc nasze ociekające wodą liczka próbowała nas pocieszyć...
     - Może niech Państwo spróbują po drugiej stronie ulicy, tam też jest punkt...
No to człapiemy...
     Kolejny punkt informacyjny, kolejna Panienka, kolejni Anglicy i...kolejna informacja, że to nie ten punkt, tamten pracuje do siedemnastej, więc jest już zamknięty, ale możemy poczekać do dwudziestej i może nas na ten koncert bez biletów wpuszczą...
Aha !! 
Już widzę jak siedzimy pod Kościołem przez prawie trzy godziny i deszczem ociekamy...A potem nas informują, że przecież mogliśmy sobie bileciki w punkcie informacyjnym nabyć...
Widać nie dane nam wcale muzyki "na żywca" zaznać...
Jakaś magiczna ta niedziela...Bezmuzyczna...
     Buziulki nam się lekko wykrzywiły, więc czas był najwyższy poziom endorfinek w organizmie podnieść...
Zakotwiczyliśmy w "Wedlu" i dopieszczaliśmy się czekoladką na gorąco...
Kilka łyków "czarodziejskiego płynu" i humorki wróciły do równowagi...
     - To co ?? - zapytał Młody...- kręgle ??
     - Kręgle !! - odpowiedzieliśmy zgodnie i muzyczna niedziela zmieniła charakter na niedzielę usportowioną...
     Ogromnie byłam ciekawa tych emocji, bo w kręgielki jeszcze nie miałam zaszczytu grać...
Ale o tym to już następnym razem...     

wtorek, 28 sierpnia 2012

Rodzicielski odwet...

     Tradycyjnie do rzeczy podchodząc wiadomo, że jak się kogoś nawiedza pierwszy raz w nowym mieszkaniu, to musowo wręczyć jakiś prezencik na to nowe pomieszkanie...
A tradycja rzecz święta...
     Nasi Młodzi po weselnej zadymie wpadli w życiowy kołowrotek w niezłym tempie...Jak na Młodych przystało urlopiku mają rozmiary skromne, więc wszystko cokolwiek trzeba było pozałatwiać przybrało format "przed pracą", albo "po pracy"...
Drobiazgi, pal sześć, ale ledwie nogi przestały Ich boleć po weselnych szaleństwach stanęli przed pierwszym poważnym wyborem...
Musieli poszukać sobie mieszkanka do wynajęcia, bo przecież w "studenckiej komunie" trudno o małżeńską stabilizację...
W niedzielę pojechaliśmy to owo lokum podziwiać...
     Ledwie próg żeśmy przekroczyli i owo "M" oczętami omietli, spojrzałam na Pana N. porozumiewawczo i przemowę rodzicielską zaczęłam...
     - Zgodnie z tradycją powinniśmy Wam teraz wręczyć coś na nowe mieszkanie...Powinno to być albo coś praktycznego, co jest wykluczone skoro nie wiedzieliśmy co już w majątku posiadacie...Albo coś roślinkowego, ale skoro wiemy że w zamierzeniach macie jeszcze kilka przeprowadzek i wojaży malowniczych, więc i to żeśmy wykluczyli, żeby Wam życiorysów nie komplikować...Albo coś co młode małżeństwo scali, więc jakieś zwierzątko...- i głos w tym momencie zawiesiłam delikatnie.
     Synowa moją przemowę przyjęła jak zawsze z malowniczymi dołeczkami na policzkach, uśmiechając się do mnie promieniście...
     Syn z każdym słowem bladł...Bladł, a w Jego oczach pojawiało się przerażenie...Wiedział, że Rodziców ma raczej z gatunku "nieobliczalnych" i nerwowo rozglądał się gdzie owego żywego stwora żeśmy ukryli...Twarz rozświetlało milion myśli jakie przelatywały mu przez głowę...
     - Postanowiliśmy więc, podarować Wam to... - i z fałd pelerynki wydobyłam małego słonika, z purpurową różyczką w trąbie, w trąbie oczywiście wywiniętej do góry...
     Mina Syna ??
     Bezcenna !!
     Słonik oczywiście zaraz znalazł swoje miejsce na półeczce, a Syn z widoczną ulgą zaczął uświadamiać Synową jakież to było zagrożenie...
     - To był taki mały rewanżyk Synku, za wiercenie nam dziury w brzuchach o psa...- przyznałam się szczerze...

     Mam nadzieję, że słonik spisze się świetnie i szczęście Im będzie towarzyszyło przez cały czas...

piątek, 24 sierpnia 2012

SSI - Sąsiedzki Serwis Informacyjny...

Obsiadają wciąż ławeczkę
I biadolą…tak troszeczkę.
Siwe włosy i nadwaga,
Taka to ekipa klawa.
- „Bieda Panie i złodziejstwo
To nie żadne dobrodziejstwo”.
- „Za komuny lepiej było,
Lepiej jadło się i piło”.
- „Sąsiad auto sobie kupił,
Kasę ma, bo ludzi łupi”.
- „Ten z parteru ma dziewczynę,
Ale ją w chałupie trzymie”.
- „Mecz Pan widział ??
- „Nie widziałem”.
- „To tak jak ja…chociaż chciałem”.
- „Co żeś Pani taka struta ?”
- „Gotowanie to pokuta !
Nad obiadem właśnie myślę,
Tak ogólnie…niezbyt ściśle…”
- „A cóż będzie ? Może rosół ?”
I się włącza kilka osób…
Siadłam chwilkę na balkonie,
Głowa w ciężkich myślach tonie…
Pachnie groszek i maciejka,
Gawron na mnie krzywo zerka,
Komosa mnie łechce w nogę
I wyciszyć się nie mogę…
Chichot z ławki mnie rozprasza…
- „To Sąsiadko może kasza ? „
Już wiem kto i co gotuje,
Wiem co w „bloku” się szykuje,
Kto co ukradł, co kto kupił,
Kto się „puścił”, kto się upił…
Wiem, choć wiedzieć nie mam chęci…
Zapach groszku w nosie kręci…
A tak spokój sobie cenię…
Na ławeczce poruszenie…
- „Jutro ! Jutro się spotkamy !”
- „Wreszcie sobie pogadamy !”
Cisza…Spokój…Liść szeleści…
Myśli nabierają treści…
O czym ja pomyśleć chciałam ?
Hmm…No o czym ? Zapomniałam…

czwartek, 23 sierpnia 2012

W poszukiwaniu uśmiechu...

     Od kilku dni zaparłam się niczym oślica i postanowiłam napisać Wam coś optymistycznego, coś wesołego, coś co na chwilę oderwie Was od szarej rzeczywistości....
Orzesz...(ko)...
Ja to sobie umiem znaleźć zadania ponad siły...
     Szperam, szukam, wyczytuję i nijak znaleźć coś radości godnego...
A że pewnie się zaraz zaczną maliki z pytaniami co mi się porobiło, że milczę znowu jak zaklęta, więc rzutem na taśmę temacik jakiś wyszperałam...
     Każdy szanujący się Obywatel naszego Kraju zna film "Nie lubię poniedziałku"...Każdy zna, a nawet jeśli nie zna to poniedziałków nie lubi...
Czy znacie chociaż jedną Osobę, która by za owym poniedziałkiem tęskniła ?? No właśnie...
Poniedziałek to taka tygodniowa "sierota",tolerowana i niekochana, którą wszyscy najchętniej omijali by szerokim łukiem...Jakby się oczywiście ominąć go dało...
Są nawet tacy, którzy żeby traumy w sobie nie pogłębiać nadają poniedziałkom swoje własne nazwy...Sama często nazywam go "przedwtornikiem"...
Ale nie w tym rzecz...
     Rzecz w tym, że amerykańscy Uczeni (uwielbiam ten zwrot, który niczego nie dowodzi) udowodnili, iż nie taki poniedziałek straszny jak się w niedzielę wydaje...
     Przedstawiciele Stony Brook University w stanie Nowy Jork przeprowadzili badania (jeśli sondę telefoniczną można uznać za badania) i oświadczyli publicznie, że poza piątkiem wszystkie dni tygodnia są równie traumatyczne...
     Co do piątku to zgadzam się w zupełności, bo przecież wizja dni wolnych wyzwala w nas same pozytywne emocje, ale żeby tak na przykład czwartek traktować jak poniedziałek ?? 
Hmmm...
     Czy te pseudo naukowe badania cokolwiek zmienią ?? W życiu !!
     Poniedziałek to poniedziałek i nijak go zamienić na inny dzień tygodnia się nie da...No chyba, że tak zaszalejemy w weekend, że obudzimy się we wtorek, albo w środę ze wszystkimi objawami kociokwiku...
Wtedy poniedziałek zapewne zyska w naszych oczach...Ale tego to ja Wam raczej nie życzę...
Pozostająca w nieustannej niechęci do przedwtornika...
Gordyjka...

sobota, 18 sierpnia 2012

Jak ja lubię tą Ministrę !! Bardziej niż Ministry wszystkie ...


     Przyznam, że we mnie półgóralska krew zawrzała, kiedy wysłuchałam naszej Pani Ministry i Jej pomysłów na uzdrowienie sportu…
Orzesz…(ko)…
Toż większych herezji dawno nie słyszałam…
     Najpierw oczywiście było o tym, że na Igrzyskach wypadliśmy słabo, żeby nie powiedzieć beznadziejnie, o tym, że polski sport potrzebuje reform (znowu), a później Pani Ministra przedstawiła swoją jedynie słuszną receptę na tego sportu uzdrowienie…
Klękajcie Narody…
     W momencie kiedy wszystkie sportowe środowiska zastanawiają się jak ten temat ugryźć i jak się do ewentualnych konsultacji przygotować, Pani Ministra  okazuje się już wie…
Cuda…Prawdziwe cuda…
Co wie ??
     Ano wie na ten przykład, że  środki powinny być przeznaczane na dyscypliny, z których mamy narodowy pożytek, czyli na te w których zdobyliśmy jakieś medale…
Czyżby to znaczyło, że program „Orlików” zostanie zamknięty, bo nie dość że w piłce nożnej medalu nie było to nawet nam się Reprezentacja nie zakwalifikowała ??
Czyżby to oznaczało, że na lekką atletykę środki zostaną wycofane, a przynajmniej na te jej dyscypliny, w których sukcesów nie odnosimy ??
Czyżby ograniczenia owe dotyczyły na przykład Siatkarzy, którzy ledwie kilka tygodni wcześniej byli okrzyknięci Bohaterami za wygranie Ligi światowej ??
A może pozamyka się baseny, żeby kosztów nie generowały ??
Nie mam pojęcia co pani Ministra chce ograniczać…
     Budowanie „Orlików” nie poprawi sytuacji w piłce nożnej, jeśli nie da się środków na ich utrzymanie, na Trenerów, na Zawodników, na wyposażenie…
To tylko takie zaspokojenie ambicji pewnego Piłkarza Amatora…
Kiedyś na każdym trawniku młodzi Chłopcy walczyli zaciekle strzelając gole to bramek z kamieni…
Teraz nie tylko te trawniki są puste…Puste są również „Orliki”…
No chyba, że grają na nich Trzydziestolatkowi, albo Tatusiowie z kilkuletnimi Synami…
Nie jest to ani potencjał, ani zaplecze…
     Co do lekkiej atletyki, to niestety muszę rozczarować Panią Ministrę…Niewiele się już da „obciąć”…
Lekkiej atletyki w naszym Kraju nie ma…
Tych kilkuset Zapaleńców, którzy głównie za własne środki tworzą i prowadzą kluby sportowe siądzie w końcu w miękkich fotelach z gazetami w rękach…
     W sumie skoro nie ma wyników to po co ograniczać środki ?? 
     Zabrać wszystko, Związek rozwiązać, stadiony zaorać…
     No nie…
     Trzeba kilka groszy zostawić na zakup „młotków”, „dysków”, czy innych „kul”, bo Miotaczy mamy świetnych…
     Z Siatkarzami też tak lekko nie pójdzie, bo przynajmniej na plażach chętnie sobie Naród piłeczkę odbija, więc jakoś tam dyscyplina rozwijać się będzie…
No i nie wypada pominąć faktu, że Siatkarze przywieźli do Kraju milion dolarów, od których zapłacono niebagatelne podatki (około 340 tys. Dolarów), więc jeśli nawet nam trochę ciśnienie na Igrzyskach podnieśli, to pożytek jest z Nich znaczny…
     Jeśli chodzi o pływaków, to można rozważyć wypuszczenie wody z basenów, tych kilku, które spełniają jeszcze jakieś tam normy, bo pomysłu, żeby startowali na golasach forsować nie wypada…
     Stypendia dla Sportowców są tak skromne w wymiarze, że już obcinać nie ma z czego…
     Pamiętam jak Otylka jechała na swoje pierwsze międzynarodowe zawody…Gdyby nie działania Klubu i hojność prywatnych Osób to nawet na kostium pieniędzy nie miała, a przecież tam właśnie stała się naszą wieloletnią Bohaterką…
     Może niech więc Pani Ministra zacznie swoje reformy od ograniczenia biurokracji w Ministerstwie Sportu i Związkach, a pozyskane środki niech przeznaczy na prawdziwy rozwój sportu, tam gdzie on ma miejsce…  

piątek, 17 sierpnia 2012

Może z tej "kropli" będzie "tsunami"...

     Kilka dni temu pod gordyjski enter podszedł link do pewnej strony i dzisiaj postanowiłam Wam o tym opowiedzieć...
     Wiecie, że polityka jest dla mnie tematem wywołującym alergię, a szczególnie polityka w wydaniu współczesnym...
Kiedy więc ten mój palec "klepnął" ENTER zaczęłam z uwagą czytać zamieszczone na tej "stronce" informacje...
W pierwszej chwili myślałam, że jakiś "Oszołom" chce namieszać Ludziom w głowach (Przepraszam Twórcę owej strony), bo zamierzenia owego "Ruchu" są dosyć abstrakcyjne w zestawieniu z rzeczywistością...
Później zaczęłam czytać Forum i po kilku dniach doszłam do przekonania, że Ludzie tam piszący wierzą w to, że można dokonać zmian...
Jedni powołują się na patriotyzm, inni na logikę, ale cel wyznaczyli sobie jeden...Polska w innych realiach.
     Czy Im się uda ?? Nie mam pojęcia... 
     Czy wygrają rozpoczętą walkę ?? Nie wiem...
Wszak podobnych inicjatyw pojawiało się już w naszym Kraju wiele...Ale niewątpliwie są zaprzeczeniem stagnacyjnego powiedzenia:
      "Gdyby Starość - mogła, gdyby Młodość - chciała"...
     Poszukują w necie Ludzi uczciwych, chcących się podzielić swoją wiedzą, doświadczeniem i przede wszystkim takich, którym dobro naszej Ojczyzny leży na sercu...
Może więc zechcecie poświęcić chwilkę na zapoznanie się z ową stronką...

http://www.ruch-demokratyczny.pl/





środa, 15 sierpnia 2012

Miłość przetopiona na smalec...

     Było to dawno temu...W czasach kiedy Pielgrzymka na Jasną Górę była oznaką "wypaczenia", a udział w niej odnotowywany był w "bardzo ważnych aktach"...W czasach kiedy temat "Cudu nad Wisłą" był tematem tabu, a Marszałek Piłsudski był przedstawiany jako wróg Narodu nr 1...W czasach kiedy nasze Wojsko świętowało swój dzień w rocznicę bitwy pod Lenino...
15 sierpnia w Parafii "mojego dzieciństwa" był świętowany "odpust"...
Jakoś tak genetycznie zakodowałam, że jest to dzień szczególny...
Tym razem chcę Wam jednak opowiedzieć o rzeczy bardziej przyziemnej...
Przyziemnej, ale właśnie związanej z ową datą...
     Opowiadałam Wam kiedyś (u "starej" Gordyjki) o prezencie przedślubnym jaki sprawił mi Pan N., ale że nie wszyscy ten tekst znają, więc pobieżnie go powtórzę...
     Pan N. przed naszymi zaślubinami został delegowany przez nasze Mamy na targowisko, celem nabycia drobiu mającego stanowić karmę dla weselnych Gości...
Misja to była trudna...
Pewnie, gdyby moja Mamciaś mogła przewidzieć efekty owej misji to by wolała podać Gościom suchary...
     Pan N.  niestety z misji się nie wywiązał, bo drobiu na targu nie było, ale z pustymi rękami nie wrócił...
Wrócił z Pimpusiem...Ślepym jeszcze szczeniaczkiem, który miał być spełnieniem marzeń jego przyszłej żony, czyli mnie...
Moja radość była wprost proporcjonalna do niezadowolenia Rodziców, a Pan N. podpadł Teściowej zanim Ją miał...
     Czym charakteryzował się Pimpuś, że pamiętam tego czworonoga przez dwadzieścia sześć lat ??
     Pimpuś był najbardziej skundlonym kundlem wśród kundli...
     Miał wygląd kundla, charakter kundla i naturę kundla...
     Jeśli dodacie do tego fakt, iż jego proces wychowawczy przypadł akurat w czasie kiedy we mnie wybuchły instynkty macierzyńskie spowodowane ciążą, to obraz Pimpka będzie prawie pełny...
     Pimpuś jadł kapustę kiszoną, pił mleko ze szklanki, sypiał przy moim brzuchu oczywiście na łóżku, i był rozpuszczony jak tak zwany "dziadowski bicz"...
     Czy był głupi ??
W życiu...
     To było tak mądre psisko, że czasem miałam wrażenie, że za moment usłyszę jego miękkie słowa...
     "Kocham Cię Mała"...
     Pimpek umiał bezceremonialnie okazać, że w moim związku małżeńskim zajmuje miejsce dużo ważniejsze niż prawowity Małżonek, umiał okazać swoją dezaprobatę mszcząc się za wyrządzone krzywdy (kiedy rodzinnie poszliśmy do kina na film karate urządził nam w domu prawdziwy "Klasztor Shaolin" blokując drzwi wejściowe i "siekając" trzydzieści jednorazowych pieluch oczekujących na Użytkownika), umiał znikać niczym Fantomas na swoje psie włóczęgi i łajdactwa, no i przede wszystkim umiał zawsze znaleźć drogę do domu...
Z racji tych ostatnich umiejętności był psiakiem znanym w kilku Dzielnicach...
     Acha !!
     Pimpek miał jeszcze jedną umiejętność totalnie "nie psią", Pimpek przez ulicę przechodził po pasach rozglądając się zawsze uważnie (tą zdolnością wzbudzał prawdziwy podziw nawet u Milicji)...
     Kiedy urodził się "Młody" Pimpek zmienił się dosłownie z dnia na dzień...
     Po pierwszym szoku, kiedy to wlazł pod łóżeczko i spoglądał na nas bardzo zagubiony, Pimpek przeszedł do kontrataku...
     Kiedy Młody zaczynał płakać, Pimpek zaczynał wyć i szczekać...Wynikiem tego Młody lądował w moich ramionach, a Pimpek na kolanach...
Zaintrygowany procesem karmienia (z butelki) przestał jeść i pić oczekując resztek po Młodym...
Zostawiony na warcie przy łóżeczku był lepszy niż czujnik ruchu, bo wiedziałam o każdej zmianie pozycji Dziecka...
Pimpek bezapelacyjnie i bez żadnej ingerencji z naszej strony przeniósł wszystkie swoje uczucia na Młodego...
     Czasy to nie były miłe, całe dnie spędzało się w kolejkach "za wszystkim", a że reszta Rodzinki pracowała zawodowo, więc zaopatrzenie domu spadło na mnie, na Młodego, no i oczywiście na Pimpka...
Każde zakupy były jak ekspedycja...
Jednego mogłam być na owej ekspedycji pewna pozostawiając Dziecko w wózku przed sklepem...Młody był bezpieczny...
Nikt obcy nie mógł się nawet zbliżyć do wózka...Kiedy Młody zaczynał płakać, Pimpek tak zmyślnie skakał do wózka, że ten delikatnie się kołysał...Kiedy potrzebna była moja pomoc Pimpek wył niczym syrena alarmowa...
     Pimpek kochał Młodego ogromnie, a Młody rósł w tej miłości i zaczęliśmy się obawiać, że pierwszym Jego słowem nie będzie ani "mama", ani "tata", ale właśnie "Pimpek"... 
     To do Pimpka młody "siadł", to pies nauczył Młodego "raczkować" (co prawda Młody raczkował tyłem, ale kierunki marszu zawsze mieli jednakowe), no i czego się można spodziewać, Młody miał pierwszeństwo do psiej miski...
Nie przerażajcie się !!
Nie karmiłam Pierworodnego "psią karmą"...
Młody jadał po prostu z dużo większym apetytem ze swojej miseczki ustawionej na miejscu "psiej miski"...I bardzo szybko się usamodzielnił w tym temacie...
Kiedy Jego rówieśnicy "pluli" wmuszanymi zupkami, Młody karmił łyżeczką nie tylko siebie, ale i psa...Co prawda ilość łyżeczek potrzebnych do tej czynności była ogromna ( trzeba było wymienić po każdym "psim lizaniu), ale ten obraz był piękny...
     Skoro wszystko było takie piękne to dlaczego dzisiejszy dzień jest taki szczególny ??
     Dlatego, że dwadzieścia sześć lat temu, właśnie 15-tego sierpnia wyszliśmy na spacer i nigdy więcej już Pimpka nie zobaczyłam...
Zniknął jak Fantomas...
Ruszył na te swoje psie podboje i ślad po nim zaginął...
     Młody przeżył to strasznie...
     Były i wywieszane ogłoszenia...Było poszukiwanie w terenie...Było zgłoszenie do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i w schroniskach...Były ogłoszenia w prasie...
Było zrywanie się po nocach z przeświadczeniem, że słyszy się w oddali znajome szczekanie...
     Po kilku tygodniach beznadziejnych poszukiwać w końcu trafiliśmy na ślad...
     Pimpek, kiedy był już zbyt zmęczony często szukał pomocy u Znajomych lub Rodziny...Jeden z Braci mojej Mamy znalazł w pojemniku na śmieci obrożę Pimpka z przyklejonym do niej adresem...
     Wiadomość ta wbiła się we mnie ogromną zadrą...
     Pimpek został zabity dla psiego smalcu...   
   

wtorek, 14 sierpnia 2012

Herosi żyją obok nas...

     Tak się jakoś gorzkawo ostatnio zrobiło u Gordyjki, że czas chyba odrobinę osłodzić to nasze szare rozgoryczenie...
A cóż bardziej osładza, niż opowieść o kimś, kto generuje ową słodycz niczym cukrownia...
     Kiedyś już gościła na moim blogu owa Postać, sercu memu bliska, więc może tylko skrótowo Jej historie nakreślę...
     Z Panią B. znamy się od zawsze i tutaj nie ma żadnej przenośni, bo mimo usilnych starań, pierwszego kontaktu przypomnieć sobie nie możemy...Różnie się nasze losy układały, bo były okresy  symbiozy ogromnej, i lata wyciszenia, ale nasze drogi jakoś się zawsze splatały...
     Pani B. jest totalnym przeciwieństwem Gordyjki...
     Po dwudziestu prawie latach rozłąki przymusowej, jaką nam zaaplikował Mąż, że tak powiem Pani B., pewnego dnia połączył nas...internet.
Serducha zadrgały "stara pieśnią" i odzyskałyśmy to co podobno jest w życiu najważniejsze...Przyjaźń...
Pani B. nie jest moją "Psiapsiółką", nie jest "Kumpelą", nie jest nawet "Przyjaciółką"...Pani B. jest Przyjacielem...
     Nie przesiadujemy z sobą godzinami (odległość wyklucza to niestety)...Nie kontaktujemy się w trybie ciągłym i nie przekazujemy wszystkich "nowinek"...
Ale kiedy w naszym życiu zdarzy się coś ważnego to pierwszym wybieranym w telefonie numerem, jest numer Pani B.
     Pani B. jest od wielu lat Samotną Matką, która bezdennie kochała swojego Męża, i która została przez niego "puszczona w trąbę"...
Nie było mnie wówczas przy Niej i właśnie dlatego odczuwam do owego pana bardzo skrajne uczucia...
Nie dość, że okazał się szubrawcem, to pozbawił Panią B. jakiegokolwiek wsparcia...
Ale Pani B., Niewiasta może i skromnych "rozmiarów", ale dzielności ogromnej i z serduchem jeszcze większym, rozpoczęła samodzielny etap życia...
Podjęła pracę, która zabezpieczała w jakimś stopniu potrzeby Jej i Dzieci, odsunęła na plan dalszy swoje życie osobiste i wychowała te Dzieci na przyzwoitych ludzi...
     Kilka miesięcy temu Pani B. oznajmiła mi w rozmowie telefonicznej...
     
     - Wiesz...u nas w firmie jakoś tak kiepsko. Chyba będę musiała poszukać pracy...
     
     Ciarki mi po kręgosłupie przeleciały, bo Pani B. młódką nie była, a rynek pracy jaki jest każdy wie...
Słówkiem się jednak o moich wątpliwościach nie odezwałam, bo skoro ja o trudnościach miałam wiedzę, to Pani B. również ją zapewne posiadała...

     - Co zamierzasz ?? - zapytałam rzeczowo...

I wtedy dopiero mało nie padłam z wrażenia...

     - Wracam do zawodu... - wyznała mi Pani B.

     Pani B. była kiedyś Pielęgniarką, ale w związku z całym ciągiem reform służby zdrowia zmuszona była pracę zmienić i dawno już temu uprawnienia swoje straciła...

     - Jak ?? - zapytałam...
     - Muszę zdać egzaminy, podjąć staż i znaleźć miejsce pracy... - usłyszałam...

Plan, przyznać musicie, dobry...
     Przez kilka tygodni zakuwała więc materiał w objętości przypominający sześciotomową Encyklopedię...Odkopywała z niebytu pamięci nazewnictwo, procedury, itp...
Potem zadzwoniła...

     - Zadałam !!

Nasz entuzjazm wylewał się chyba Operatorom z centralek...

     - Teraz muszę znaleźć gdzieś staż... - dodała później...

Znalazła...
     Przez trzy miesiące wstawała o świcie i jechała do pracy ...
     Z pracy jechała na staż w szpitalu...
     Sypiała po kilka godzin...
     W domu bywała Gościem...
     Staż nie był płatny, więc musiała wyszperać kilka groszy ze skromnego budżetu na dojazdy...
     Przez trzy miesiące bałam się zadzwonić, żeby nie przerwać Jej czasem krótkiej drzemki, albo chwilki poświęcanej Dzieciom...
Zadzwoniła po stażu...

     - No to jestem "Strzykawa" z uprawnieniami...- oświadczyła, a ja poczułam dumę...

     Po zawieruchach weselnych jakoś tak czas przyspieszył nagle, więc kiedy zobaczyłam znajomy numer na wyświetlaczu poczułam wyrzuty sumienia...
     "Nie zadzwoniłam"...

     - A Wy to jeszcze żyjecie ?? - zapytała ze śmiechem (Pan N. był również Jej Kolegą szkolnym)...
     - Przepraszam Maleńka...tak się jakoś zakręciłam...- wydusiłam...
     - Oczekuję zdjęć na maila !! - zażądała... -A poza tym, zmieniłam pracę...!! Jestem Strzykawą od kilku dni, już nawet zawodowo !!

Orzesz...(ko)...
Udało się Jej !! Udało się !!

Pani B. jest Herosem !!
 

piątek, 10 sierpnia 2012

Nowy wymiar macierzyństwa...

     Długo zbierałam się w sobie, żeby ten temat poruszyć na blogu...Siedziało to we mnie jak zadra jakaś...Każdy news związany z tym tematem był kolejnym pretekstem do "myślenicy"...
     Kiedy w mediach ukazały się pierwsze informacje, nie mogłam po prostu w to uwierzyć...
     Chodzi mi o Madzię z Sosnowca...
     Bardzo uważnie śledziłam wszystkie doniesienia w tym temacie, a oczami wyobraźni przenosiłam się do mojego rodzinnego Miasta, pokonując w myślach opisywane trasy...
Nic mi się w tych przekazach nie zgadzało...
Miotałam się w tej swojej myślenicy bardzo...
     Wewnętrznie odczuwałam opór przed przyjęciem do świadomości, że Madzia mogła stać się Ofiarą własnych Rodziców...Własnej Matki...
Analizowane informacje dawały mi jedną pewność...Kłamią...Po prostu nie mówią prawdy...
Zeznania Matki dotyczące trasy jaką się poruszała z wózkiem, w styczniu, wieczorem, wykluczała Jej prawdomówność...
Tak się złożyło, że opisywaną drogę pokonywałam wielokrotnie...setki razy...
Jako dziecko, jako nastolatka, jako matka pchająca wózek...
     Po jednym z wywiadów, tak chętnie udzielanych przez Rodzinę Madzi Pan N. nagle oświadczył:
     - Hmmm...skoro są tacy idealni, to czemu Ją Mąż puścił wieczorem, samą z wózkiem ?? Mogli przecież razem iść do sklepu, a potem ruszyć do Rodziców...W życiu bym Cię samą nie puścił...
No i zadra została...
Została i siedzi do dzisiaj, bo pewnie prawdy o wydarzeniach z owego wieczoru nigdy nie poznamy...
Nawet jeśli Matka Madzi zostanie osądzona i skazana...
     Wszyscy zaczęli analizować przyczyny tej tragedii...Jedną z nich był podobno młody wiek Rodziców...Niedojrzałość Matki...
     Kilka miesięcy minęło i media miały następną pożywkę...
     Poznaliśmy Rodziców Chłopczyka z Cieszyna...
     Mogliśmy nadać mu ponownie prawdziwe imię...Szymuś...
     Kolejna ofiara własnej Matki...
Tym razem odpadł argument o młodym wieku...O niedojrzałości...
Pewnie, gdyby nie fakt, iż starsze Dzieci oddawane były do Domu Dziecka, to Kobieta owa mogła by uchodzić za wzór macierzyństwa...Gdyby...
Ale Szymuś umierał podobno w strasznych męczarniach, a Dzieci były dla tej Kobiety swoistą kartą przetargową w kolejnych związkach...
Trzymała Facetów na ciążowej smyczy...
Czy to niedojrzałość ??
Przecież główną cechą niedojrzałości jest brak konsekwencji, a jedna i druga Pani wykazały się konsekwencją w stopniu znacznym...
Może to i makabryczna konsekwencja, ale konsekwencja...
     Dzisiaj przeczytałam o kolejnej Mamusi, która przyznała się do dźgnięcia nożem swojej półtorarocznej Córeczki, bo ta nie chciała przestać płakać...
     Pod artykułem znalazłam informację, iż Kobiecie, która uśmierci swoje Dziecko w czasie, lub tuż po porodzie grozi kara od trzech miesięcy do pięciu lat...Bo to szok poporodowy...
Orzesz...(ko)...
     Jakim cudem jest nas trzydzieści sześć milionów ??
     W sumie każda Kobieta po porodzie, szczególnie tym pierwszym, ma jakieś tam objawy owego szoku...
Trzy miesiące aresztu to się z reguły "przed sprawą" odsiedzi...
Jak to nazwać ??
Nie mam pojęcia...Po prostu brak mi słów...
     Przez rok w naszym Kraju zostało zabitych trzydzieści noworodków...Czyżby to oznaczało, że Rodzicom nie odpowiadała Ich płeć, kolor oczu, może data urodzenia...
Takie okrucieństwo jest chyba ponad moje możliwości percepcyjne...
    

czwartek, 9 sierpnia 2012

Do zobaczenia w "pośredniaku"...

        Przeczytałam dzisiaj na jednym z portali jak Pan Premier i Panowie Ministrowie szykują się do zbliżającego się, kolejnego kryzysu...
     Serce mi w piersiach podskoczyło radośnie, bo się takiej troski po Panach Ministrach nie spodziewałam, że o panu Premierze nawet nie wspomnę...
     Ja tu sobie żyję spokojnie, trochę popracuję, trochę poodpoczywam, a Oni nawet w czasie wakacji o moje dobro się troszczą...
Samarytanie, prawdziwi Samarytanie...
To, że kasiorę za to swoje rządzenie otrzymują wręcz kosmiczną nie ma nic do tego, bo przecież mogli by nic za ową kasę nie robić i w błogim lenistwie do końca kadencji docierpieć...A robią !! Troszczą się !! Przewidują !! Zaradzają !!
     Łaskawcy...
     Może po krótce streszczę owo dzieło...
     "Jest źle, a będzie jeszcze gorzej"...
Koniec streszczenia...
Aaaa...Zapomniałam o streszczeniu "recepty"...
     "W związku z niższymi niż zakładano wpływami z podatku VAT nie wyklucza się konieczności podniesienia owego podatku o dwa punkty procentowe"...
Śliczności recepta...
     To ja Wam teraz powiem Panowie Ministrowie, że o panu Premierze nie wspomnę...
     W skutek podniesienia podatku VAT o jeden punkt procentowy z polskiego rynku zniknęło wiele jednoosobowych firm, które Wam do tej pory niezły obrót w budżecie robiły...Skoro zniknęły, to nie tylko nie macie tego jednego punktu procentowego, ale nie macie również pozostałych dwudziestu dwóch punktów..."Punkty" owe stanęły w kolejce do "Pośredniaka" i będziecie Im teraz wypłacać zasiłek przez pół roku co najmniej...Przy okazji nie zapomnijcie o "dziurze" w ZUS-ie, bo tam też już składeczki nie wpłyną, a ubezpieczenie bezrobotnego z tego biednego budżetu pokryjecie...
"Dochodóweczka" też kuleje ?? 
Jak mi przykro...
To nie będzie pieniążków na następne podwyżki dla Pań i Panów Posłów...
     Czy mnie te prognozowane "dwa punkty" VAT-u bolą tak bardzo ??
A gdzież by...
     Skoro demokratycznie Was wybrano to jestem ostatnią, która by Wasze kompetencje podważała...
Ale że "demokracja" to taka "bestyjka" co w dwie strony działa to i ja samarytanką się stanę...
Żebyście drodzy Panowie Ministrowie, że o Panu Premierze nie wspomnę troszczyć się tak o mój los nie musieli, i tych moich "niezarobionych" pieniążków w budżetowej skarbonie nie trzymali, to ja Wam kłopot z głowy zdejmę...
     Wy mnie dwa punkty, a ja Wam dwadzieścia pięć w darze oddam, taka rozrzutna będę, i jeszcze w promocji "dziurę" w ZUS-ie powiększę...
Zdyscyplinowana w "ogonku" do "pośredniaka" stanę, bo na "utrzymankę" to ja odrobinę zbyt wiekowa jestem, a jak mnie większa bieda przyciśnie to pewnie i z opieki społecznej skorzystam...
     Skoro Wy żyjecie na koszt Podatników, to i ja spróbuję owych delicji...
     A po kolejnych wyborach pewnie się w jednym "pośredniaku" spotkamy...

środa, 8 sierpnia 2012

Jestem wyrodnym Dziwolągiem...:o)

     - Coś Ty taka uśmiechnięta ?? - zapytała od progu wchodząca właśnie Znajoma...
     - A co ?? Stało się coś ?? - zapytałam, bo nijak ogarnąć nie mogłam, czemu moje lico ma świecić jakimś traumatycznym wyrazem...
     - Jak co !! - prawie wykrzyknęła Znajoma... - syndrom opuszczonego gniazda... - wyjaśniła...
Wyjawieniu owej tajemnicy towarzyszyła salwa mojego śmiechu...
     - Orzesz...Ty... - wydusiłam łapiąc oddech między napadami "głupawki"... - aleś wymyśliła...
     - No co !! Syndrom jest ?? Jest !! To musowo, żebyś była kolejną "ofiarą"... - kontynuowała temat Znajoma, bardzo poważnym tonem...
     - Ja wyrodna matka jestem... - próbowałam się wyłgać z tematu...
     - Wyrodna nie wyrodna, syndrom mieć musisz... - autorytatywnie obwieściła Znajoma...
Hmmm...
     - To może mam i nic o tym nie wiem ?? - łagodziłam...
Znajoma spojrzała na mnie z nadzieją...
     - Posprzątałaś już całą chałupę ?? - rozpoczęła dochodzenie...
     - Nie bardzo...jakoś na porządki natchnienia nie mam... - wyznałam...
     - To może ciasta pieczesz ?? - próbowała...
     - Deser na tą niedzielę zrobiłam...Liczy się ?? - wyliczałam...
     - Nie...Jeden deser to lipa...Może z obiadkami do Młodych jeździsz ?? - Znajoma spojrzała z lisim błyskiem w oku...
     - Zdurniałaś ?? A po kiego mam się Im po chałupie plątać ?? - zaczynałam czuć się niepewnie...
     - To może dzwonisz codziennie po nowiny ?? - próbowała Znajoma z innej beczki...
     - Nie dzwonię... - było mi coraz bardziej "niewyraźnie"...
W oczach Znajomej pojawił się wyrzut...
     - To może przeniosłaś swoje uczucia macierzyńskie na Córkę ?? - Znajoma nie odpuszczała...
     - A co miałam przenosić...Córcia już od dawna "na swoim"... - dochodzenie zaczęło mnie bawić...
     - Hmmm... - widać było, że Znajoma z coraz większym trudem przyswaja moje odpowiedzi...- to może chociaż kłócisz się z Panem N. ??
     - A niby o co ?? -tym razem ja rozpoczęłam dochodzenie...
     - No nie wiem...o cokolwiek... - widać było, że Znajomej brakuje już inwencji...
     - Nie mamy czasu na pierdoły...Po weselu pojechaliśmy na kilka dni w Bieszczady...Potem urządziliśmy w pokoiku sypialnię...A teraz to już standard, dom, praca, dom, praca...
     - No to rzeczywiście syndromu nie macie... - wyszeptała ze smutkiem Znajoma... - Dziwolągi jesteście jakieś...
     Kiedy zniknęła za winklem z dziwnym wyrazem twarzy przypomniałam sobie nagle...
     - Wysłałam do Młodego sms-a, bo poczta do Niego przyszła !!
     Mogłam chociaż tym sms-em poprawić Jej humor...
     Tylko czy jeden sms można uznać za objaw syndromu opuszczonego gniazda ??

wtorek, 7 sierpnia 2012

Taka sobie filozofia...

     Wczoraj na jednym z blogów przeczytałam wpis o tym, jak wielu Księży żyje w związkach "partnerskich" i posiada, zakazane prawem kanonicznym "rodziny"...
Wpis ów, jak łatwo się domyśleć wywołał zagorzałą dysputę...
     Zapragnęłam i ja, przepełniona grafomańską próżnością, głos w debacie owej zabrać, chociaż jak zawsze "z innej" strony...
     Lat temu wiele, kiedy jeszcze nasze Dzieciaczki były Dzieciaczkami, a my mieliśmy "młodzieńcze marzenia", wybrałam się ze Znajomą na spacer do tak zwanego "miasta"...
     Eskapada była to karkołomna i okrutnie męcząca, bo nasze Osiedle od owego "miasta" jest trochę oddalone, a środków komunikacji, że tak powiem publicznej, wówczas jeszcze nie było...
Zapakowałyśmy ekwipunek i pociechy małoletnie, i ruszyłyśmy w drogę...
     Nasz szlak wiódł przez trasę szybkiego ruchu...
     Kiedy ruszyłam z wózkiem i kilkuletnim Berbeciem ku schodom podziemnego przejścia dla pieszych, moja Znajoma na głos wyraziła swoją dezaprobatę...
     - Zdurniałaś ?? Będziesz się po schodach tłuc z całym tym majdanem ??
     - Zawsze się tłukę to mogę i teraz... -wyjaśniłam spokojnym głosem...
     - No to co Dziewczyny ?? Ścigamy się ?? - rzuciła Znajoma i przy aprobacie swoich Córeczek ruszyła "górą", przez dwie jezdnie i pas zieleni...
Oczywiście nie miałam szans...
Pierworodny popatrzył na mnie ze smutkiem...
     - Przegramy... - wyjęczał...
     - Wygramy... - odpowiedziałam -może nie dzisiaj, ale wygramy...
     Po kilku latach Znajoma zadzwoniła w pewien piękny, słoneczny dzień...
     - Młodą potrącił samochód...U nas na górce...
Zamarłam ze słuchawką przy uchu...
     - Jest trochę poobijana...
Ulga świsnęła mi wstrzymywanym oddechem...
     Kiedy Pierworodny wrócił ze szkoły już na progu widziałam, że wie...
     - Miałaś rację Mamo...Wygraliśmy...- ale nie widać było po Nim satysfakcji ze zwycięstwa...
     Znajoma była starsza ode mnie, bardziej doświadczona, ale zakładała, że wystarczy Dzieciom powiedzieć o zagrożeniach, wystarczy przypominać, upominać, napominać...
Nie zgadzałam się z Jej teorią...
Wiedziałam, że żadne słowa nie przemawiają tak do wyobraźni jak te, które popiera się działaniem...
     Czy trzeba wiele, żeby dawać przykład, a nie tylko "kłapać jadaczką po próżnicy" (jak mawiał mój Bieszczadzki Dziadek)...??
     Trzeba tylko myśleć...I przewidywać...
     Nic nie dzieje się bez przyczyny...
     Nasze Dzieciaki nawet jeśli bardzo się spieszą nie "przeskakują" na drugą stronę...Mimo, że już dawno przestały być "Dzieciakami"...
     Życie to przecież zbiór ulotnych momentów, a wystarczy moment, żeby to życie stracić...
     Decydując się na rodzicielstwo, decydujemy się nie tylko na radości, ale również na odpowiedzialność za nasze Pociechy...
     Podobnie jest z Księżmi...
     Jeśli posługa kapłańska jest Ich wyborem...
     Jeśli czują w sobie powołanie...
     To muszą ową posługę przyjąć z "całym dobrodziejstwem inwentarza"...
     Uczyć moralności nie będąc moralnym, to po prostu niemoralne...
     Nie oceniam i nie krytykuję...
     Skoro jednak celibat jest częścią "kodeksu postępowania" to należy go przestrzegać...Ot i cała filozofia...
     

niedziela, 5 sierpnia 2012

Balkonowe delicje...

                            Zza ramienia zerka,
                            powabna maciejka...




     Groszek oko kusi,
     choć wcale nie musi...







                           Słonecznik dostojny,
                           z mszycą toczy wojny...




Zieleń nas otacza,
balkon ubogaca...







                           Siedzę na ławeczce,
                           by sapnąć troszeczkę...




A wszystkiego pilnuje,
sówka co zezuje...





                            Kiedy noc zapada,
                            rusza kanonada...
                            nosy atakuje,
                            świerszczyk pomrukuje...


sobota, 4 sierpnia 2012

Polska (ze sobą) walcząca...

     Do analiz historyczno-politycznych się nie mieszam, bo ani wiedzy odpowiedniej, ani potrzeby nie mam...Ale odkąd sięgam pamięcią pierwszy sierpnia był Ich dniem...
Dniem Powstańca Warszawskiego...
     Kiedy chodziłam jeszcze do szkoły wywołałam sporą konsternację u Nauczycielki historii oświadczając, że Powstańcy wcale nie mieli politycznej świadomości, i były im obojętne historyczne reperkusje...
Do dzisiaj mam w uszach ową ciszę jaka zapanowała w klasie...
Dla mnie Powstańcy to byli Młodzi Ludzie, którzy walczyli o swoje miasto...
     Może ten, kto włączył ów "zapalnik", kto dał tą ostatnią "iskrę" ową świadomość posiadał, ale nikt mi nie wmówi, że dziewięcio -, czy dziesięciolatek mają wyrobione poglądy polityczne...
W pewnym sensie można by to uznać za manipulację...
     Fakt jednak pozostaje, że owi Młodzi Ludzie za broń chwycili i walczyli, chociaż nie musieli...Ginęli za swoje Miasto, chociaż mogli iść na współpracę z Niemcami i jakoś sobie życie układać...
Mogli, ale wybrali inaczej...
W sumie "Powstania" to nasza narodowa specjalność...
     Kiedy więc zbliża się owa pamiętna data z przyjemnością wpatruję się w poorane zmarszczkami twarze Powstańców i ze wzruszeniem wsłuchuję się w drżące wzruszeniem głosy...
To taka "żyjąca historii"...
"Podręczniki", których nie trzeba czytać...Wystarczy posłuchać...Jeśli oczywiście ma się na to ochotę...
No cóż, jedni ową ochotę mają, inni nie...Demokracja...
     Ci z Was, którzy oglądali mecz Śląska Wrocław zapewne zauważyli, jak pięknie do owej rocznicy przygotowali się Kibice...
     W czasie meczu została rozwinięta przygotowana wcześniej flaga narodowa z napisem:

             NIECH MÓWIĄ, ŻE KLĘSKA, ŻE CZCIĆ NIE NALEŻY,
      ŚLĄSK WROCŁAW JEST DUMNY Z POWSTAŃCZYCH ŻOŁNIERZY.

     Pojawił się baner ze zdjęciem Powstańca, na barierkach powieszony był inny z napisem "Powstanie Warszawskie" i znak "Polski walczącej", a w sektorze, Kibice utworzyli z białych kartonów datę "1944"...
To było piękne...Po prostu piękne...
     Ci młodzi Ludzie pamiętali o Powstańcach nie tylko pierwszego sierpnia, ale długo przedtem, skoro tak dobrze do owego "świętowania" się przygotowali...
Więc można...
     Mecz co prawda skończył się prawie jak to nasze Powstanie, bo porażka Śląska była znaczna, ale w sercu pozostała jakaś serdeczność, maleńka iskierka otuchy...
     A potem obejrzałam Wiadomości, i owa otucha została w okrutny sposób zgaszona...
     Uroczystości na Kopcu Powstania...
     Żenada...Wstyd...Smutek...
     Nie uszanowano historii, i co najbardziej boli, nie uszanowano historii żyjącej...
     Łamiący się wzruszeniem głos generała Zbigniewa Ścibor-Rylskiego był tego najlepszym przykładem...
Wstyd...
     I wtedy do mojej świadomości dotarła przerażająca myśl, że osiągnęliśmy jako społeczeństwo już taki poziom nienawiści, że gdyby teraz miało wybuchnąć jakiekolwiek powstanie, to najpierw "wytłukli" byśmy się nawzajem...
Nie "najeźdźca" byłby wrogiem, ale sąsiad zza ściany, który reprezentuje inną opcję polityczną...
Mordowali byśmy w imię wydumanych racji w domach, na ulicach, w Kościołach...
Mordowali byśmy Kobiety, Dzieci i Starców...
Jak barbarzyńcy...
Teraz mordujemy słowami...Słowa nie zabijają...Słowa ranią...
Ale ile trzeba słów, by rany okazały się śmiertelne ?? 
Ile trzeba słów, żeby wyjąca tłuszcza chwyciła za broń i zaczęła zabijać ??
     Mawia się, że w Powstaniu Warszawskim zginął kwiat polskiej Młodzieży...
Szkoda...
Bo gdyby dożyli naszych czasów, mam nadzieję, że mimo podeszłego wieku sprawili by niezły omłot tym wyjącym gnojkom...
Tak, ku przestrodze...

piątek, 3 sierpnia 2012

Już nie zagra...

     Odwiedził nas w sklepie tuż przed urlopem...Wszedł jak zawsze z promiennym uśmiechem i tuż za progiem oświadczył:
     - Potrzebuję sprzętu...Wnuk ma komunię...
Rzeczowość owa ogromnie mnie rozbawiła...
     - No to zdążył Pan w ostatniej chwili...Za dwa tygodnie zamykamy...
     Pan N. rozpoczął poszukiwania czegoś odpowiedniego, a ja ucięłam sobie przesympatyczne pogaduchy...
     Pana Stanisława znam od dwudziestu lat...Bywał Organizatorem imprez, w których uczestniczyliśmy z racji funkcji pełnionych przez Pana N.. Z ogromnym sentymentem wspominam owe imprezy, choćby dlatego, że odbywały się zawsze w Beskidach...Pan Stanisław był nieodłącznym ich symbolem...Zawsze uśmiechnięty, życzliwy, zaangażowany...Emanujący energią...
Spotkany przypadkowo na ulicy rozpromieniał się zawsze radosnym uśmiechem...
     - Muszę przyznać Panie Stanisławie, że pięknie Pan wygląda... - rzuciłam w czasie tej naszej przedurlopowej pogaduchy, a Pan Stanisław aż pokraśniał z radości...
     - Prawda ?? Przybrałem ostatnio nieźle na wadze !! Apetycik dopisuje...Jakoś po tej ostatniej chemii mi się poprawiło... - wyznał z nieukrywaną satysfakcją...
     - Czas najwyższy, żeby się Pan tego "dziadostwa" pozbył !! - potwierdziłam...
Pan Stanisław od kilku lat walczył z "raczydłem"...
Walczył dzielnie...
Zmienił tryb życia...Zmienił upodobania...Bez szemrania słuchał Lekarzy...
Leczenie momentami wywoływało bardzo przykre efekty...
     Ledwie kilka miesięcy temu Pan Stanisław ważył niewiele więcej niż ja, a na Jego uśmiechniętej twarzy wypisane było cierpienie...
Tym razem było inaczej...
Pan Stanisław kwitł...
     - Jeszcze trzy "chemie" i zagram z Wnukiem w piłkę... - oświadczył z dumą...
     Dwa dni temu Pan N. wrócił z pracy i zapytał ...
     - Widziałaś klepsydrę ??
     - Szłam prosto do sklepu...Nic nie widziałam...Kto ?? - czekałam na informację...
     - Stasiu... - wyszeptał Pan N.
Przed oczami zobaczyłam uśmiechniętą, pełną satysfakcji twarz Pana Stanisława i usłyszałam pełne otuchy słowa...
     "Jeszcze trzy chemie i zagram z Wnukiem w piłkę"...
Nie zagra...
Odszedł...
Dzisiaj Go pożegnamy...
     Niewiele o Nim wiem...Prawie Go nie znałam...Nie wiem jakim był Mężem...Nie wiem jakim był Ojcem...Nie wiem jakim był Dziadkiem...

Jak dla mnie odszedł po prostu dobry, życzliwy Człowiek...
 

czwartek, 2 sierpnia 2012

Olimpijska nierzeczywistość...

     Tak dawno nie marudziłam, że...Ło Matko i Córko...
     Czy ja czasem nie zapomniałam jak się marudzi ?? Hmmm...
     Od kilku dni pasjami oglądam wyczyny sportowe naszych Olimpijczyków, a że moment powrotu do pracy nadszedł, więc i czasu na wszystko nie wystarcza...
     Oglądam te wszystkie eliminacje, transmisje i retransmisje i pewnie podobnie jak wielu z Was robi mi się na serduchu coraz smutniej...
Nie to, żebym jakieś oczekiwania miała wygórowane, bo znając trochę realia sportowe wiem, że zdobyć medal to nie jest "bułka z masłem"...
W sumie, my to raczej dostajemy sportowego "suchara", ale właściwie ja nie o tym chciałam...A może o tym, tylko odrobinę inaczej...
     Ci co transmisje oglądają też pewnie ten dziwny proceder zauważyli...Proceder, który de facto, towarzyszy nam już od Euro...
Naszą sportową rzeczywistość kreują Dziennikarze...
Kreują tak bardzo, że Kibic, czy Widz nie mają najmniejszej szansy dowiedzieć się jaka jest rzeczywistość...Pod to "kreowanie" podciągnięci są nawet zapraszani do studia Goście...Niekoniecznie Fachowcy, ważne żeby główną linię kreowania trzymali...
     Jak w czasie Euro jakoś sobie z tym radziłam (włączałam jedynie transmisje meczy, omijając jak zarazę różne "Osobistości"), tak w czasie Igrzysk jest to niemożliwe, bo nawet na komentatorskich "stolcach" owe "Osobistości" zasiadają...
Nie mam pojęcia co owym "Osobistościom" na monitorach się wyświetla, bo jakieś dziwne mam odczucia, że oglądają całkiem co innego niż ja...
Echhh...
No dobra, zaprosili Ich, coś tam Im wypłacą, to niech sobie pogadają od serca...
Ale wróćmy do "kreowania"...
Zastanawia mnie pewna prawidłowość...
     Sportowcy mają pewną wiedzę, jakieś informacje mają Działacze sportowi, ale ma się to nijak do wiedzy jaką posiadają Dziennikarze...
Wszak to Oni przed rozpoczęciem zawodów przygotowali nas na deszcz medali...
Ani jeden Trener nie wypowiadał się w tym temacie, żaden Zawodnik nie zadeklarował owej pewności...W sumie nawet Kibice podchodzili do Igrzysk z rezerwą...A Dziennikarze wiedzieli...
Po kilku dniach wiedzę swoją "zresetowali" i nagle okazało się, że nasi Zawodnicy hurtem przeżywali jakieś przedstartowe traumy, że przygotowania to było pasmo porażek, że rywalizacja przedolimpijska nie dawała przesłanek na ten "deszcz"...
Teraz Dziennikarze grzmią !!
     "Było źle, jest źle, a będzie jeszcze gorzej" !!!
Orzesz...(ko)...
     A czochrajcie się !! Czochrajcie się i to małym grzebykiem !!
     Z choinki się zerwały Gamonie...
     Na lekcjach wychowania fizycznego siedemdziesiąt procent Dzieciaków nie ćwiczy...SKS-y wymarły już dawno śmiercią tragiczną, bo szkoły kasy na dodatkowe zajęcia nie mają...Kluby i Stowarzyszenia sportowe biedę klepią, że nawet myszy się powynosiły...
To niby skąd mamy mieć tych Medalistów ??
Sport bez zaplecza nie istnieje i żadne zaklinanie rzeczywistości nie pomoże...
Po Igrzyskach trochę się poględzi w temacie i na tym się skończy...
     Z czego więc mamy się cieszyć ??
     Cieszmy się, że na uroczystości otwarcia nasza Reprezentacja prezentowała się pięknie !! Bo jako żywo, na następnych Igrzyskach mogą wystąpić jedynie Działacze, maszerujący dziarskim krokiem, w garniturkach i pod krawatami, i snujący opowieści jak to onegdaj bywało... 
Czego sobie i Wam...nie życzę.