Kiedy nasza Synowa stwierdziła:
- Rodzice przez tą działkę jeszcze bardziej odmłodnieli...
Nawet w zakamarkach świadomości nie przypuszczała jak wielką prawdę odkryła...
Ubyło nam przynajmniej ze trzydzieści lat...
Pan N. majstruje ciągle jak na zajęciach praktycznych z Panem Parkitnym (nasz Nauczyciel z Podstawówki), który ciągle wymyślał nowe wyzwania...
Ja, brykam po "hektarach" jakbym nie pamiętała daty urodzenia...
Echhh...
Jak to było ??
Żeby kózka nie skakała ??
Jak wiecie nasza wisienka obrodziła pięknie, na pohybel panującym warunkom...
Nijak było przejść obojętnie pod "dzwoniącymi" donośnie owockami...
Pan N. zmajstrował drabinę, Gordyjka przygotowała wiadereczko i smyyyyrk...
Wlazła na drabinę owej wisience ulżyć...
Drzewko nie jest stare, nie jest też specjalnie rozłożyste... Ale że ręki pielęgnacyjnej nie zaznało, więc rośnie sobie jak chce...
Zrywanie owocków to prawdziwe wyzwanie...
No to dyndała sobie Gordyjka na samym czubeczku drabiny, nóżkami przebierała, żeby sięgnąć do najodleglejszych nawet odrostów i nagle...
Trachhhhh !!
Szczebelek gordyjskich wygibasów nie wytrzymał...
No i się porobiło...
Nie to, żeby Gordyjka gruchnęła z wielkim hukiem, bo wszak praktykę wspinaczkową ma i wie, że trzeba się trzymać przynajmniej w trzech punktach, to jak jej dwa punkty "umknęły", to na trzecim zawisła, a że ciałko ma postury lichej, to kolejny szczebelek obciążenie wytrzymał, ale szkody nastąpiły...
Nie żeby w wiśniach !!
Wiśnie Gordyjka uratowała wszystkie !!
Ale lewe ramię i przedramię zharatane...Lewe kolano obdarte...Prawa stopa wybita...A ujma na gordyjskim honorze jak z Zaścianka na Wrzosowisko...Wielgachna !!
- Złaź !! - dobitnie zakomenderował Pan N.
No to złażę...
Tyle, że stopa boli straszliwie...I kolano boli...I ręka...To mi to złażenie szło jak po grudzie...
Ale zlazłam...
Pan N. odetchnął z ulgą jak już stopy na ziemi postawiłam (wiem, bo aż liście w sadzie zafurgały)...
Doczłapałam do ławeczki jak ostatnia ofiara, ale zamiast na rany spoglądać to ja do wiaderka z wisienkami zerkam...
- Nie kręć się tak...- dyscyplinuje mnie Pan N., żeby mi popsikać kończyny Akutolem, co bym większych strat na ciele nie poniosła...
A ja na wisienkę zerkam, czy nam tam jeszcze dużo dobra do zebrania zostało...
- Może się położysz ?? - pyta mnie Ślubny z troską...
- A naprawić się to da ?? - pytam spoglądając na uszkodzoną drabinę...- Jakbym jeszcze jedno podejście zrobiła, to by wisienka odetchnęła...- inwentaryzuję stan owocowania...
Echhh...Baba...
No to się Pan N. do naprawiania drabiny zabrał, a Gordyjka poczłapała do "małej wisienki", żeby czasu nie marnotrawić...Tam to jej nawet drabina nie jest potrzebna...
No i następne "trzy słoiczki kompotu" jak malowanie...
Ale Dzieciakom się nie przyznam...
Zaraz by było:
"Oj, Mamo !!" ;o)
Ufffff, współczuję Ci....
OdpowiedzUsuńJa to nie lubię łazić w górę , mam lęk wysokości..
Tez lubię bardzo wisienki, lubię :-)
Po strupiszczach pozostało tylko wspomnienie, a wisienki w słoikach serducho radują...;o)
UsuńSmacznego!!!
OdpowiedzUsuńDziękujemy...:o)
UsuńJa w trym roku leciałam z drabiny już dwa razy :-) Z wiśniami. Drabina w jedna stronę, a ja w drugą. Wiśnie wszystkie uratowane! Tylko siniaków się nabawiłam ;-)
OdpowiedzUsuńBo wiśnie są najważniejsze...;o)
UsuńHahahaha nie bądz zła Gordyjko że sie tak głośno śmieję ale moja wyobraznia jest na wskroś dobra i jak bym tam przy tobie była widzę cię wiszącą na tym drzewie:))))Dobrze że to się tak skończyło! Ale masz rację..co kompocik jest to jest!
OdpowiedzUsuńAleż to bardzo dobry objaw !! Ja też się śmiałam...:o))
UsuńWróciłam i mojemu Panu J przeczytałam:)))))
UsuńNiech Mu idzie na zdrowie...;o))
Usuń