Wiecie jak wygląda "skóra z kota"...??
"Skóra z kota" to około 170 cm wzrostu, waży tyle co worek ziemniaków (taki klasyczny, a nie jakaś tam podróba), i wypisz wymaluj na pierwszy rzut oka przypomina Gordyjkę...
Nie ma co mówić, jestem jak "skóra z kota" i tyle...
Pocieszającym mógłby być fakt, że w otoczeniu podobnych "skórek" mam kilka, bo i Pan N. jakoś tak tęsknie spogląda na kanapę i kiedy tylko ma taką możliwość zasypia niczym kamień, Młody też jakiś taki pobladły i wymięty, a przyszła moja Synowa, to już wypisz wymaluj upodabnia się do mnie ogromnie bladością lic...
No cóż, lżej pewnie nie będzie, więc zaprawa nam się przyda, niekoniecznie ta murarska...
Wczoraj Dzieciaki zagościły w celu przekazania Młodemu prezentu urodzinowego...
Szczerze mówiąc to Młody należy do gatunku, który cieszy się z każdego drobiazgu, więc obdarowywanie Go jest czynnością ogromnie przyjemną, ale tym razem prezent był...hmmm...
Zaczęło się od tego, że przyszła nasza Synowa wydusiła z Niego marzenie, które tkwiło w Biedaku od lat, a którego my jako rodzice nijak nie chcieliśmy spełnić.
Może niedokładnie sprecyzowałam, Pan N. pewnie owo marzenie spełnił by bez mrugnięcia oka, bo sam marzył o owym urządzonku od lat, tyle że napotykał na opozycję małżeńską w postaci Gordyjki.
Młody znając sytuację nawet nie śmiał wyrazić swych pragnień...
Wyraził teraz...
Na pytanie o urodzinowy prezent wyszeptał nieśmiało do uszka naszej przyszłej Synowej...
- Piecyk do gitary...
I co w takiej sytuacji robi zakochana Narzeczona ??
Zakochana Narzeczona w rzeczonej sytuacji przechodzi do realizacji...Czyli dzwoni o pomoc w nabyciu owego piecyka do jednostek, które mają jakieś pojęcie o tajemniczym przyrządzie...
W roli owej wyedukowanej jednostki wystąpił Pan N.
Jak na zapaleńca gitarowego przystało przeszukał wszystkie dostępne w sieci sklepy muzyczne i wybrał obiekt, na widok którego i Jemu oko zapłonęło chęcią posiadania...
Dodam, że obiekt w nabyciu raczej nietani...
Ale jak wycenić marzenie Synowej o realizacji marzeń ukochanego Mężczyzny ??
Jak wycenić marzenie Syna wiedząc z doświadczenia jak będzie wyglądał otwierając pudełko ??
Nijak !!
To są wartości bezwzględne i do wyceny się nie nadają !!
Tak więc grono Spiskowców jednogłośnie zaaprobowało wybór i właśnie ów piecyk był wczoraj powodem wizytacji Młodych...
Była skromna kolacyjka, był torcik z jedną świeczką, był szampan...no i pudełko tajemniczo przykryte ściereczką...
Jak było ??
Młody otwierał pudełko niepewnie, ale kiedy zobaczył jego zawartość, to...klękajcie Narody...ostatnio to mu tak oczy płonęły jak się oświadczał przyszłej Synowej i został przez Nią przyjęty na kandydata na męża...
Były i rumieńce niczym w gorączce, i suchość ust, i pałające zachwytem oczy, i...łezki wzruszenia...
Młody był szczęśliwy !!
Ja jako człek ogromnie praktyczny przystało dokonałam jeszcze jednego urodzinowego zakupu i zaraz po obdarowaniu Solenizanta, nasza przyszła Synowa otrzymała od nas mały kartonik ...
Ze stoperami do uszu...
Jakoś tak nam po kręgosłupach "latało", że nie wie Bidulka co Ją czeka...
Po czynnościach "urodzinowych" Panowie pozostali z owym piecykiem, a my udałyśmy się do pierwszej krawieckiej przymiarki...
Tego opisywać nie będę, bo ten co u przymiarki był to wie mniej więcej jak to się odbywa, a ten co nie był, to niczego nie stracił, ale powiem Wam tylko, że "gorsecik" na przyszłej Synowej wyglądał pięknie, a Krawcowa popisała się swoim kunsztem, bo poprawek de facto nie było...
Parę szpileczek "przepięła", ale to tak raczej z nawyku, niż z potrzeby...
Do akceptacji przedstawiono nam również organtynę z jedwabiem, która ma być głównym materiałem na ową ślubną kreację...
Po prostu cudności...
Delikatna niczym mgiełka...Bielusieńka...Z delikatnym perłowym rozbłyskiem...
Moja wyobraźnia podsunęła mi obraz Synowej spowitej w hiszpańskie falbanki i serce mało z piersi mi na ten widok nie wyskoczyło...
Kiedy wracałyśmy już do domeczku, jakieś dwadzieścia metrów od wejścia do klatki schodowej do naszych uszu doleciał równomierny basowy łomot...
Przyszła Synowa spojrzała na mnie pytająco...
- Nasi Chłopcy bawią się piecykiem... - wyjaśniłam, a dźwięk z każdym krokiem stawał się bardziej donośny...
Chociaż mrok panował już zupełny, jedynie przez uliczna latarnię rozświetlany, daję słowo, że przyszła Synowa pobladła...
Kiedy stanęłyśmy przed wejściem, a do uszu doleciała delikatna wibracja szyb towarzysząca odgłosom muzyki, przyszła Synowa już bledsza być nie mogła, a z ust wydobyło się Jej bolesne westchnienie...
- Teraz rozumiem...
Jasnym się stało, że sprezentowane stopery stanowiły dla Niej nieodgadnioną zagadkę, której rozwiązania właśnie doświadczyła...
W mieszkaniu drżało wszystko co nie było wmurowane w ściany...Chłopaki z nabożną miłością patrzyli na piecyk, który mimo ustawienia na "pół gwizdka" dostarczał Im niesamowitych wrażeń...
Obaj "płonęli"...
Przyszła Synowa w milczeniu wieszała w szafie kurteczkę, a ja byłam bardzo szczęśliwa...
Piecyk za kilka godzin pojedzie do swojego domeczku...

Dwa światy...
Bardzo Ważni Goście
sobota, 10 marca 2012
czwartek, 8 marca 2012
Przetargować dobra rzecz...
Dwa dni temu przeczytałam w serwisach informatycznych jakie
to „przekręty” dokonywane są za pomocą przetargów na sprzęt komputerowy i
oprogramowanie…
”Przekręty” owe dotyczyły najwyższych szczebli urzędniczej
hierarchii i podobno odkryciem ogromnym są dla urzędniczej braci…
Ło Matko i
Córko…
Ale się uśmiałam…
Taki news to jakby ktoś dzisiaj powiedział, że odkrył
Amerykę…
Pamiętam jak kilka tygodni temu zadzwonił do mnie pewien zaprzyjaźniony
Kontrahent i wielce zdziwiony zapytał:
- U Was w Gminie wisi przetarg na sprzęt komputerowy…czemu
nie bierzecie udziału ??
W pierwszej chwili myślałam, że się Chłopak spił płynów
wyskokowych, chociaż pora była wczesna, a kiedy doszło do mnie, że On tak na
poważnie pyta, to mnie śmiech szczery ogarnął…
- Piotrusiu, Dziecino…na jakim Ty Świecie żyjesz ??
Piotruś nie wiedział…
Musiałam mu trochę te Jego ścieżki
wyprostować, bo nijak było Go w nieświadomości pozostawić…
Prawdziwe przetargi obowiązują tylko „maluczkich”, to co
dzieje się za urzędniczymi drzwiami to całkiem inna bajka i zwykły zjadacz
chleba bohaterem owej bajki w życiu nie zostanie…
Kilkanaście lat temu też
mieliśmy złudzenia…Pobieraliśmy nawet dokumentację przetargową…
Ale czym głębiej
w tą dokumentację zęby żeśmy zapuszczali tym bardziej nas owe procedury
bawiły…
To jest mniej więcej tak jak z tymi konkursami na stanowiska…
W pewnej
Gminie, jak najbardziej zaściankowej, powstał wakat na bardzo intratne
stanowisko…Aż ślinka ciekła lokalnym Notablom, żeby ów wakat obsadzić swoim
człowiekiem, tyle, że problemem stał się właśnie ów „konkurs”…
Ale przecież
Urzędnik jest od tego, żeby myślał, więc wymyślono…
Określono dokładnie warunki
jakie spełniać ma potencjalny Kandydat…
Oprócz warunków klasyczny jak
wykształcenie i staż pracy, pojawiła się tam adnotacja o wymogu znajomości
języka…języka powiedzmy „flamandzkiego” (żeby nie było draki podaję
„zamiennik”)…
W caluśkiej Gminie ów język znała tylko jedna osoba…
Jedna jedyna…
Wybraniec…
Można
by uznać, że Gmina miała jakieś kontakty ścisłe z Flamandami (albo
Flamandczykami ??), jakieś interesy intratne, jakieś miasta
zaprzyjaźnione…
Można by było, ale nie można, bo nic takiego miejsca nie
miało…
Ów Wybraniec ani słówkiem nie odezwał się zawodowo po „flamandzku”…
Podobnie
rzecz się ma z przetargami…
Słuchając czasem jak bajońskie sumy są na owe
przetargi przeznaczane z ubolewaniem kiwamy głowami…
Taniej by było Urzędnikom
iść do sklepu za róg, albo do tego Marketu „nie dla idiotów”…
Czemu mają służyć
przetargi ??
Przetargi to taki następny nasz narodowy „zawór bezpieczeństwa”
przed odpowiedzialnością…
Przetarg rozpatruje Komisja przetargowa, czyli de
facto…nikt.
A jaki jest mój ulubiony przetarg informatyczny ??
Mój ulubiony to
informatyzacja ZUSu !!
Za nasze pieniążki zakupiono coś co od ponad dziesięciu
lat nie działa tak jak powinno, a "błędy systemu" są ulubionym zwrotem Zusowskich
Urzędników…
środa, 7 marca 2012
Punktualna punktualność, czyli o ajerkoniaku...
Czy pamiętacie jaka była pogoda siódmego marca 1985 roku ??
Nie
pamiętacie ??
Hmmm…dziwne, bo ja pamiętam dokładnie…
Dwadzieścia siedem lat temu
pogoda była dokładnie taka jak dzisiaj…błękitek…Słoneczko…rześkie powietrze…Ptaszęta
delikatnie tiurtiurały, a ziemia pachniała wilgocią…
Caluśki dzień spędziłam
stacjonarnie w domeczku, bo Młody umyślał sobie leżeć na „nerwach” prawej nogi,
a jak zmieniał „boki” to automatycznie zmieniał mi „ustawienia” błędnika i
waliłam się plackiem na podłoże…
Tak, tak moi mili…
Dwadzieścia siedem lat temu
oczekiwaliśmy właśnie przyjścia na Świat naszego Pierworodnego…
Pan N. wrócił z
pracy, Rodzice zajęli się jakimiś swoimi sprawami, zjedliśmy obiadek i zaszyliśmy
się w naszym pokoju…
Pan N. brzdękolił na gitarce…Ja czytałam jakieś porywające
dzieło…
Dzwonek do drzwi wyrwał nas z wyciszenia…
Nie pamiętam kto otworzył te
drzwi, ale w następstwie owego faktu na progu naszego pokoju pojawił się nasz
Przyjaciel…
- Witajcie… - przywitał się grzecznie… - tak sobie pomyślałem,
że pora świętować moje urodziny (mające miejsce 9 marca), bo znając Twoją punktualność i dar do robienia
dowcipów to jak nic jutro pójdziesz na porodówkę… - wyjaśnił powód swojego
przybycia…
Oświadczeniem owym wprawił mnie w wyśmienity humor i jak na
gospodynię domu przystało zamierzałam ruszyć do kuchni…
- Ty sobie leż…my mamy wszystko czego potrzebujemy… -
oświadczył mój Ślubny i jasnym się stało, że spisek Chłopaki zawiązali przeciw
tej mojej „punktualności”…
Po chwili z kuchni zaczął dobiegać ogromny rumor…Panowie
rozpoczęli przygotowania…
Kiedy wparadowali do pokoiku taca zapełniona
była różnymi przysmakami, świeżo zrobionym sokiem z marchewki i filiżankami z
jakimś specyfikiem, którego na pierwszy rzut oka nie umiałam sprecyzować…
- To na wypadek jakbyś miała ochotę na odrobinę alkoholu… -
udzielił odpowiedzi pan N. na moje zdziwione spojrzenie… - ajerkoniak, a
właściwie, krem z jajek z alkoholem bo nam trochę gęste wyszło…z dziesięciu
żółtek…
Roześmiałam się serdecznie,
bo obaj wiedzieli, że w czasie ciąży nawet zapach alkoholu mnie „odrzucał”, ale
Ich starania rozczuliły mnie ogromnie…
Przecież toasty wznoszone sokiem
marchewkowym, jeśli płyną z serca, też się spełniają…
Siedzieliśmy więc sobie w
trójkę, słuchaliśmy muzyki, rozmawialiśmy, snuliśmy plany…
- Daj spróbować… - bezwiednie zanurzyłam łyżeczkę w
filiżance Męża…
I…
I powiem Wam, że w życiu nic mi tak nie smakowało…!!!
Całe ciało
poczuło smak ambrozji…
Pan N. widząc moje „wniebowzięcie” podsunął mi filiżankę
bliżej, uzupełniając jej zawartość po brzegi, a ja cmokałam, mlaskałam i
wylizywałam ową łyżeczkę do czysta…
Alkoholu to w tym było tyle co „na lekarstwo”, ale właśnie
ta idealna ilość dodawała smaczku słodziutkiemu kremowi…
Ile tego pożarłam ??
Ile
dali !!
Bez opamiętania…Bez rozsądku…Bez zahamowań…
W głowie zapanował sympatyczny
chaos, ciało odczuwające już bardzo niedogodności ciążowe z nagła się
rozluźniło…
Było mi cudnie !!
Kiedy wylizałam do czysta wszystkie filiżanki
(Panowie z wyrozumiałością ogromną zaprzestali konsumpcji) zapałałam ogromną
ochota uczynienia czegoś wzniosłego, wzniosłego na tyle, aby mój czyn chwaliły
Narody przez wiele wieków...A ponieważ wzrok mój padł wówczas na Pimpusia, jak
wiecie mój przedślubny prezent od Pan N., więc postanowiłam właśnie tego
wieczoru nauczyć go „służyć”…
Nie wiem
ile z moich zapędów edukacyjnych dotarło do psiaka, faktem jednak pozostaje, że
ów czyn zapisał się złotymi zgłoskami w rodzinnych annałach, bo ponoć pociesznie
wyglądałam demonstrując ową pozycję Pimpusiowi…
Psisko nad wyraz pojętne było, bo
nim mój zapał edukacyjny rozszerzył się na inne psie czynności, Pimpuś zaszył się
w najdalszym kącie pokoju i nijak go stamtąd wyciągnąć nie można było…
Umęczona tak rozrywkowym dniem zasnęłam bez problemu…
O 2:30
nasz Pierworodny dał sygnał, że czas zmienić nasz status i 8 marca, w samo
prawie południe uczynił nas Rodzicami…
Nasz Przyjaciel miał rację…
Moja
punktualność sięgnęła zenitu…
wtorek, 6 marca 2012
Podstawa to współczynnik ścieralności...
Jakoś się ostatnio nie składało, żeby zdać Wam relację z
placu boju prac remontowych…
A szczerze mówiąc Gordyjka ostatnimi czasy jest
taka padnięta, że klepanie w klawiaturę jest ostatnią czynnością o jakiej marzy…
No
cóż, jak to mawiają…Chęci wielkie, tylko ciało mdłe…No to i sił gordyjskich na
zbyciu nie ma…
Ale skoro się rzekło, kobyłka u płotu, a kafelki na podłodze…
Do
definitywnej wiechy w łazience brakuje nam dosłownie ledwie kropeczki nad „i”,
a w sobotę niczym Tytani położyliśmy brakujące płytki w przedpokoju…
Co prawda,
przed podjęciem owego heroicznego czynu wydawało się, iż jest to ledwie kilka
maleńkich fragmentów, a w trakcie wymiar prac nas przeraził, ale skoro leżą już
wszystkie więc sukces możemy ogłosić wszem i wobec…
Zostało zafugować,
zamontować szafy, pomyć wszystko „dla porządku” i napawać się widokiem pięknego
dzieła…
Kiedy w sobotni wieczór, ostatkiem sił układaliśmy zbolałe ciała na
kanapie po zakończonym trudzie twórczym, oświadczyłam:
- Leżą !! – Pan N. spojrzał na mnie ze zdziwieniem…
- No płytki leżą…wszystkie…!! – uzupełniłam wypowiedź o
brakujące fragmenty…
Po chwili milczenia, kiedy nasze układy kostne przestały w
końcu skrzypieć nieprzyjemnie, Pan N. przerwał ciszę…
- Fajnie mają…
- Kto ?? – bo jak wiadomo ciężki wysiłek w pierwszej
kolejności rzuca się na logiczny proces myślowy…
- No jak kto ?? Płytki !! – Mąż spojrzał na mnie z wyrzutem…
- Aaaa…no fakt… - wydusiłam usiłując rozwiązać w myślach tajemnicę
owej „fajności”…
Mąż jednak w łaskawości swej ogromnej trud mój skrócił…
- Takie płytki to fajnie mają, bo nic nie robią przez całe
życie tylko sobie leżą… - i wyrwało się Biedakowi bezwiedne westchnienie…
- No chyba, że mają niski współczynnik ścieralności…wtedy
nie poleżą…- włączyłam się w mężowski tok myślowy i przez łepetynę mi przeszło,
że osiągnęliśmy apogeum zmęczenia, bo zaczynamy roztrząsać tematykę ogromnie
filozoficzną…
Ale to nie było apogeum…
Apogeum osiągnęliśmy w niedzielny poranek, kiedy okazało się
że nasze układy kostne i mięśniowe odmawiają posłuszeństwa, że podróż do
łazienki wydaje się wyczynem karkołomnym, a pragnienie nie jest motywacją
mogącą nas zwlec z kanapy…
Leżeliśmy więc obolali wspominając ilość wykonanych
skłonów i przysiadów…
Jęki jakie wydobywały się bezwiednie z naszych tchawic w
niczym nie przypominały zachwytów nad ukończonym dziełem…
Brzmiało to raczej jak
westchnienia dusz pokutnych na męki piekielne skazanych…
A płytki leżały sobie
cichutko, równiutko poprzytulane do siebie i uśmiechały się do nas delikatnymi
wzorkami swoich „pyszczków”…
Z przedpokoju dolatywał jakby cichutki szmer…
„Nie martwcie się…mamy wysoki współczynnik ścieralności…możemy
sobie tutaj leżeć do końca Świata…a nawet jeden dzień dłużej”…
- Uff… - wyrwało mi się westchnienie ulgi…
niedziela, 4 marca 2012
Gorzki jest smak tego tortu...
Kiedy rozpoczynałam edukację w szkole średniej PKP była najlepiej zorganizowaną Instytucją w Kraju.Nie to, żeby nie odczuwało się "upolitycznienia", czy ogólnie panujących "braków", ale organizacja i odpowiedzialność poszczególnych "pionów" określona była jasno.
Praca na Kolei nobilitowała i nie ma co ukrywać, była zajęciem intratnym...intratnym nie tylko dla Pracowników, bo do budżetu skapywała również niezła kasa.
Kolej kształciła sobie kadrę sama, korzystając z własnych Nauczycieli i Wykładowców, budynki "dyrekcyjne" wybiegały znacznie powyżej "średniej krajowej" jeśli chodzi o wygląd i wyposażenie, i mimo technologicznego zacofania Kraju, to Kolej właśnie miała jeden z pierwszych Ośrodków Informatyki (de facto korzystały z niego wszystkie resorty).
Wyszkolenie Pracownika fizycznego trwało trzy lata...Maszynista, czy Dyżurny Ruchu objęty był edukacją przez lat pięć i trudno było nim zostać bez matury...
Szkoły były świetnie wyposażone w pomoce naukowe i oferowały praktyki zawodowe niezbędne do podjęcia zawodu...
Aby Abiturient został Absolwentem musiał obronić "dyplom zawodowy" z wybranego przedmiotu i zdać "egzamin zawodowy", nie jakieś "testy", ale egzamin ustny z trzech przedmiotów "prowadzących", obejmujący całość materiału...
Matura przy tym to był "mały pikuś"...
Problemem Kolei było to, że była "upolityczniona".
Trudno było awansować bez tak zwanej "lojalki", więc dla świętego spokoju "lojalki" podpisywano...
Szczerze przyznam, że nie znałam żadnego Kolejarza komunisty, za to miałam przyjemność znać kilku świetnych Fachowców...
Kiedy przyszedł przełom `89 roku na Kolei, jak wszędzie zapanował amok antykomunistyczny, nikt nie myślał co będzie "później", liczyło się wykluczenie "komunistów"...
Z czasem następowały kolejne reformy reform...restrukturyzacje restrukturyzacji...widma wizji...
Ogromny kawał tortu jakim była Kolej zaczęto kroić bez opamiętania...
Spółki...Spółeczki...Spółeczusie...
Zaczęło być tak absurdalnie, że z czterech Kolejarzy siedzących przy stole każdy pracował w innej firmie...
A każda Firma musi mieć dochody...wyniki...dywidendy...
A jeśli nie ma ??
Jeśli nie ma to należy oszczędzać !!
A jeśli oszczędzać to przecież nie na podróżach służbowych Prezesa, tylko reorganizować, obcinać, ograniczać...to z czego Prezes na owe podróże ma...
Wczoraj doszło do tragedii...zginęli Ludzie...
Kiedy Pan N. przeczytał mi pierwsze doniesienia, aż mi coś załkało w środku...a potem...
Potem przez myśl mi przeleciało, że na miejsce tragedii pojedzie ...hmmm...co najmniej pięciu Prezesów !!
Pięciu Prezesów będzie odsuwało od siebie widmo odpowiedzialności...
Pięciu prezesów będzie ubolewało, wyrażało skruchę i żal, by po kilku minutach, już poza wizją, wezwać swoich Prawników...
A jeśli winny był Maszynista ??
Prezesi odetchną z ulgą...
Maszynista odpowie za spowodowanie katastrofy w ruchu lądowym...
I...
I nikt ani słówkiem się nie zająknie, że być może przyczyną jest ograniczenie środków na szkolenia, na bezpieczeństwo, na wdrażanie procedur (nie znoszę tego słowa)...
Jest winny, jest kara...
Kolej to zawsze był "żywy organizm", nie twierdzę bynajmniej, że funkcjonował dobrze, bo kilka radykalnych poprawek wymagał natychmiast, ale teraz...teraz to przypomina raczej "zombi"...
Coś co jeszcze nie umarło, ale już nie żyje...
Odpowiedzialność rozmyto tak skutecznie, że zażalenia można składać ewentualnie u Pana Boga...Szkoły w ramach reform strukturalnych pozamykano...Praktyki zawodowe jako relikt przeszłości poszły w zapomnienie...Budynki dworców straszą ruinami...Zamyka się nieintratne trasy...Tabor pamięta czasy mojej młodości...
Podróż pociągiem staje się wykładnią osobistej odwagi...
Ogromnie współczuję wszystkim Poszkodowanym...Ich Rodzinom i Przyjaciołom...
To ogromna tragedia...
Tragedia niepotrzebna...
A najgorsza jest myśl, że owa tragedia niczego nie zmieni...
Praca na Kolei nobilitowała i nie ma co ukrywać, była zajęciem intratnym...intratnym nie tylko dla Pracowników, bo do budżetu skapywała również niezła kasa.
Kolej kształciła sobie kadrę sama, korzystając z własnych Nauczycieli i Wykładowców, budynki "dyrekcyjne" wybiegały znacznie powyżej "średniej krajowej" jeśli chodzi o wygląd i wyposażenie, i mimo technologicznego zacofania Kraju, to Kolej właśnie miała jeden z pierwszych Ośrodków Informatyki (de facto korzystały z niego wszystkie resorty).
Wyszkolenie Pracownika fizycznego trwało trzy lata...Maszynista, czy Dyżurny Ruchu objęty był edukacją przez lat pięć i trudno było nim zostać bez matury...
Szkoły były świetnie wyposażone w pomoce naukowe i oferowały praktyki zawodowe niezbędne do podjęcia zawodu...
Aby Abiturient został Absolwentem musiał obronić "dyplom zawodowy" z wybranego przedmiotu i zdać "egzamin zawodowy", nie jakieś "testy", ale egzamin ustny z trzech przedmiotów "prowadzących", obejmujący całość materiału...
Matura przy tym to był "mały pikuś"...
Problemem Kolei było to, że była "upolityczniona".
Trudno było awansować bez tak zwanej "lojalki", więc dla świętego spokoju "lojalki" podpisywano...
Szczerze przyznam, że nie znałam żadnego Kolejarza komunisty, za to miałam przyjemność znać kilku świetnych Fachowców...
Kiedy przyszedł przełom `89 roku na Kolei, jak wszędzie zapanował amok antykomunistyczny, nikt nie myślał co będzie "później", liczyło się wykluczenie "komunistów"...
Z czasem następowały kolejne reformy reform...restrukturyzacje restrukturyzacji...widma wizji...
Ogromny kawał tortu jakim była Kolej zaczęto kroić bez opamiętania...
Spółki...Spółeczki...Spółeczusie...
Zaczęło być tak absurdalnie, że z czterech Kolejarzy siedzących przy stole każdy pracował w innej firmie...
A każda Firma musi mieć dochody...wyniki...dywidendy...
A jeśli nie ma ??
Jeśli nie ma to należy oszczędzać !!
A jeśli oszczędzać to przecież nie na podróżach służbowych Prezesa, tylko reorganizować, obcinać, ograniczać...to z czego Prezes na owe podróże ma...
Wczoraj doszło do tragedii...zginęli Ludzie...
Kiedy Pan N. przeczytał mi pierwsze doniesienia, aż mi coś załkało w środku...a potem...
Potem przez myśl mi przeleciało, że na miejsce tragedii pojedzie ...hmmm...co najmniej pięciu Prezesów !!
Pięciu Prezesów będzie odsuwało od siebie widmo odpowiedzialności...
Pięciu prezesów będzie ubolewało, wyrażało skruchę i żal, by po kilku minutach, już poza wizją, wezwać swoich Prawników...
A jeśli winny był Maszynista ??
Prezesi odetchną z ulgą...
Maszynista odpowie za spowodowanie katastrofy w ruchu lądowym...
I...
I nikt ani słówkiem się nie zająknie, że być może przyczyną jest ograniczenie środków na szkolenia, na bezpieczeństwo, na wdrażanie procedur (nie znoszę tego słowa)...
Jest winny, jest kara...
Kolej to zawsze był "żywy organizm", nie twierdzę bynajmniej, że funkcjonował dobrze, bo kilka radykalnych poprawek wymagał natychmiast, ale teraz...teraz to przypomina raczej "zombi"...
Coś co jeszcze nie umarło, ale już nie żyje...
Odpowiedzialność rozmyto tak skutecznie, że zażalenia można składać ewentualnie u Pana Boga...Szkoły w ramach reform strukturalnych pozamykano...Praktyki zawodowe jako relikt przeszłości poszły w zapomnienie...Budynki dworców straszą ruinami...Zamyka się nieintratne trasy...Tabor pamięta czasy mojej młodości...
Podróż pociągiem staje się wykładnią osobistej odwagi...
Ogromnie współczuję wszystkim Poszkodowanym...Ich Rodzinom i Przyjaciołom...
To ogromna tragedia...
Tragedia niepotrzebna...
A najgorsza jest myśl, że owa tragedia niczego nie zmieni...
sobota, 3 marca 2012
Dziadkowe GMO...
Ależ ja miałam wczoraj farta...no no...!!
Kiedy po pracy zaległam w fotelu studiować blogowe wpisy, moja "gaduła" zabłysła jarzącą się kopertką Dagusi...Fart to nad farty, bo czasowo się jakoś zgrać ostatnio nie możemy...
Po kilku rytualnych powitaniach Dagusia z nagła zapytała:
- A co z tym zielonym ??
W pierwszej chwili aż mnie przytkało, bo jakoś ostatnio mi się kontakt z UFO nie zdarzał, a zielony to zielony...Ale po chwili spłynęła na mnie łaska zrozumienia...
- Pomalowałam, to będzie pierwszy krzew różany z miętowymi listkami... - wyjaśniłam, bo Dagusine pytanie podtekst miało jasny...
Pytała o nieszczęsną farbę do witraży, którą udało mi się ostatnio nabyć, a która miała się nijak do mojej koncepcji twórczej...
Żale wówczas wylałam na Dagusiną gadułę, a że Dagusia serce ma wielkie to się Bidulka przejęła...
- Jak mi się żaden Botanik w gościnie nie trafi to wpadki nie będzie... - dodałam, żeby już Ją całkiem uspokoić...
No i w tym właśnie momencie temat zszedł był na tory całkiem nieprzewidywalne...
- Zdolności modyfikowania roślin to ja po Dziadku muszę mieć, rękę do roślin to On miał, ale z tą modyfikacją bywało różnie... - dopisałam w "gadułowe" okienko, a przed oczami pojawił mi się lekko zakurzony obraz z dzieciństwa...
Niewielki sad na zboczu górki...Delikatny powiew wiatru szeleszczący w liściach...Promyczki słoneczne lekko tańczące po twarzach...Grupa Ludzi stojąca bez słowa wokół karłowatej jabłonki...Wśród gałązek owej jabłonki gdzieniegdzie widać zielonkawe jeszcze jabłuszka, ale wzrok wszystkich spoczywa na jednym konarze...
- Tato...a co to ma być ?? - słyszę echo pytania kierowane do Dziadka...
- No co ?? Ślepa jesteś ?? Owoc !! - wyjaśnia Dziadek lekko zdenerwowanym głosem...
- Ale jaki ?? - docieka jedna z moich Ciotek...
- A skąd mam wiedzieć... - odpowiada Dziadek już mniej pewnie...
- Dziwne toto...- kręci głową Ciotka, a reszta Zgromadzenia potwierdzająco kiwa głowami...
- Do roboty się weźcie !! - kończy spektakl Dziadek, ale Jego wezwanie nie spotyka się ze zrozumieniem...
Towarzystwo niczym zaczarowane stoi przy jabłonce i gapi się na "toto" z dziwnymi wyrazami na twarzach...
Mój Dziadek uwielbiał takie eksperymenty...Nie to żeby był jakimś wynalazcą, czy innym odkrywcą...Po prostu, czasem Go kusiło...
Tym razem zaszczepił na karłowatej jabłonce, o pysznych, soczystych owocach, gruszę o wyjątkowo słodkich gruszeczkach...
Wynikiem miały być jabłko-gruszki...Słodkie, soczyste, dorodne, zdrowe, no i przede wszystkim dziadkowe...
"Toto" nie przypominało nic...
Chociaż cała Rodzina usiłowała "toto" do czegoś porównać, nijak na protoplastę trafić nie mogła...
"Toto" było zielone, owalne i poza skórką zawierało ogromnych rozmiarów pestkę...
- Weź to spróbuj... - namawiała mojego Tatę owa gadatliwa Ciotka...
- Ja...?? - Tata odruchowo cofnął się o krok...
- W wojsku kapralem byłeś !! - zażądała Ciotka oznak odwagi od mojego Rodziciela...
- Zgłupiałaś ?? Dziecko mam !! - na twarzy mojego Taty pojawiła się panika...
- Ktoś powinien "tego" spróbować... - rzuciła Cioteczka tak bardziej w kosmos...
- Może krowa ?? - podpowiadał mój Tata...
Cioteczka spojrzała na Niego z przyganą...
Dziadek fuknął urażony na ambicji okrutnie i bez słowa opuścił rodzinne zgromadzenie...
- Żebyś czasem nie próbowała "tego" !! - zasyczała mi do ucha Mamciaś, znając moje zapędy odkrywcy...jak nic genetycznie przyswojone po Dziadku...
Spojrzałam na "toto" i pierwotny instynkt przetrwania z obrzydzeniem się odwrócił...
- Aż tak ciekawska nie jestem... - uspokoiłam Mamę...
A "toto" sobie na konarach wisiało...Wisiało i kusiło niewiedzą...
Przez całe wakacje z ogromnym zaciekawieniem biegałam codziennie pod karłowatą jabłonkę oczekując, że jak z kokonu motyl, tak z owego "tota" coś się wylęgnie...
Co prawda wyobraźnia podpowiadała mi, że z "tota" może się wylęgnąć coś paskudnego...jakiś gad, albo płaz...albo ...
Nie miałam pojęcia co jeszcze, ale mogło być straszne...
Musiało być straszne bo nawet pszczoły wielkim łukiem "tota" omijały...
Nie mogę zaprzeczyć, że Dziadek wówczas odkrył coś doniosłego...Jakąś super karmę dla zwierząt, albo zawierający wszystkie witaminy wytwór natury, a może "pestkowca", który był by materiałem na biopaliwa...
Nie wiem...
Przez dwadzieścia lat nikt nie odważył się owego "tota" spróbować, podobnie zresztą jak "porzeczkomalin", "ogórkodyń" czy "agrestojeżyn"...
Po prostu nie mieliśmy w Rodzinie bohatera o zapędach samobójczych...
Ale cóż wobec tych eksperymentów znaczy marny krzew różany o kilku miętowych listeczkach...??
Kiedy po pracy zaległam w fotelu studiować blogowe wpisy, moja "gaduła" zabłysła jarzącą się kopertką Dagusi...Fart to nad farty, bo czasowo się jakoś zgrać ostatnio nie możemy...
Po kilku rytualnych powitaniach Dagusia z nagła zapytała:
- A co z tym zielonym ??
W pierwszej chwili aż mnie przytkało, bo jakoś ostatnio mi się kontakt z UFO nie zdarzał, a zielony to zielony...Ale po chwili spłynęła na mnie łaska zrozumienia...
- Pomalowałam, to będzie pierwszy krzew różany z miętowymi listkami... - wyjaśniłam, bo Dagusine pytanie podtekst miało jasny...
Pytała o nieszczęsną farbę do witraży, którą udało mi się ostatnio nabyć, a która miała się nijak do mojej koncepcji twórczej...
Żale wówczas wylałam na Dagusiną gadułę, a że Dagusia serce ma wielkie to się Bidulka przejęła...
- Jak mi się żaden Botanik w gościnie nie trafi to wpadki nie będzie... - dodałam, żeby już Ją całkiem uspokoić...
No i w tym właśnie momencie temat zszedł był na tory całkiem nieprzewidywalne...
- Zdolności modyfikowania roślin to ja po Dziadku muszę mieć, rękę do roślin to On miał, ale z tą modyfikacją bywało różnie... - dopisałam w "gadułowe" okienko, a przed oczami pojawił mi się lekko zakurzony obraz z dzieciństwa...
Niewielki sad na zboczu górki...Delikatny powiew wiatru szeleszczący w liściach...Promyczki słoneczne lekko tańczące po twarzach...Grupa Ludzi stojąca bez słowa wokół karłowatej jabłonki...Wśród gałązek owej jabłonki gdzieniegdzie widać zielonkawe jeszcze jabłuszka, ale wzrok wszystkich spoczywa na jednym konarze...
- Tato...a co to ma być ?? - słyszę echo pytania kierowane do Dziadka...
- No co ?? Ślepa jesteś ?? Owoc !! - wyjaśnia Dziadek lekko zdenerwowanym głosem...
- Ale jaki ?? - docieka jedna z moich Ciotek...
- A skąd mam wiedzieć... - odpowiada Dziadek już mniej pewnie...
- Dziwne toto...- kręci głową Ciotka, a reszta Zgromadzenia potwierdzająco kiwa głowami...
- Do roboty się weźcie !! - kończy spektakl Dziadek, ale Jego wezwanie nie spotyka się ze zrozumieniem...
Towarzystwo niczym zaczarowane stoi przy jabłonce i gapi się na "toto" z dziwnymi wyrazami na twarzach...
Mój Dziadek uwielbiał takie eksperymenty...Nie to żeby był jakimś wynalazcą, czy innym odkrywcą...Po prostu, czasem Go kusiło...
Tym razem zaszczepił na karłowatej jabłonce, o pysznych, soczystych owocach, gruszę o wyjątkowo słodkich gruszeczkach...
Wynikiem miały być jabłko-gruszki...Słodkie, soczyste, dorodne, zdrowe, no i przede wszystkim dziadkowe...
"Toto" nie przypominało nic...
Chociaż cała Rodzina usiłowała "toto" do czegoś porównać, nijak na protoplastę trafić nie mogła...
"Toto" było zielone, owalne i poza skórką zawierało ogromnych rozmiarów pestkę...
- Weź to spróbuj... - namawiała mojego Tatę owa gadatliwa Ciotka...
- Ja...?? - Tata odruchowo cofnął się o krok...
- W wojsku kapralem byłeś !! - zażądała Ciotka oznak odwagi od mojego Rodziciela...
- Zgłupiałaś ?? Dziecko mam !! - na twarzy mojego Taty pojawiła się panika...
- Ktoś powinien "tego" spróbować... - rzuciła Cioteczka tak bardziej w kosmos...
- Może krowa ?? - podpowiadał mój Tata...
Cioteczka spojrzała na Niego z przyganą...
Dziadek fuknął urażony na ambicji okrutnie i bez słowa opuścił rodzinne zgromadzenie...
- Żebyś czasem nie próbowała "tego" !! - zasyczała mi do ucha Mamciaś, znając moje zapędy odkrywcy...jak nic genetycznie przyswojone po Dziadku...
Spojrzałam na "toto" i pierwotny instynkt przetrwania z obrzydzeniem się odwrócił...
- Aż tak ciekawska nie jestem... - uspokoiłam Mamę...
A "toto" sobie na konarach wisiało...Wisiało i kusiło niewiedzą...
Przez całe wakacje z ogromnym zaciekawieniem biegałam codziennie pod karłowatą jabłonkę oczekując, że jak z kokonu motyl, tak z owego "tota" coś się wylęgnie...
Co prawda wyobraźnia podpowiadała mi, że z "tota" może się wylęgnąć coś paskudnego...jakiś gad, albo płaz...albo ...
Nie miałam pojęcia co jeszcze, ale mogło być straszne...
Musiało być straszne bo nawet pszczoły wielkim łukiem "tota" omijały...
Nie mogę zaprzeczyć, że Dziadek wówczas odkrył coś doniosłego...Jakąś super karmę dla zwierząt, albo zawierający wszystkie witaminy wytwór natury, a może "pestkowca", który był by materiałem na biopaliwa...
Nie wiem...
Przez dwadzieścia lat nikt nie odważył się owego "tota" spróbować, podobnie zresztą jak "porzeczkomalin", "ogórkodyń" czy "agrestojeżyn"...
Po prostu nie mieliśmy w Rodzinie bohatera o zapędach samobójczych...
Ale cóż wobec tych eksperymentów znaczy marny krzew różany o kilku miętowych listeczkach...??
piątek, 2 marca 2012
Po co ??
Delikatnie łaskoczesz mi duszę…
I westchnąć muszę…
Płyniesz po niebie ptaków kluczami,
Muskasz skrzydłami…
Piszesz purpurą zachodu słońca,
Błyszczysz bez końca…
Szepczesz cicho potoku wodami,
Światłocieniami…
Nocą zerkasz w gwiazdy zapatrzona,
Roznamiętniona…
Spoglądasz oczami starej fotografii,
Kto tak potrafi ??
W warkocz wplatasz co było i będzie,
Jesteś wszędzie…
Zatrzymujesz się w ulicznym tłumie,
Kto cię zrozumie ??
Czemu serce przez ciebie tak krwawi,
Czy to cię bawi ??
Powiedz Tęsknoto…
Po co to ?? Po co ??
Subskrybuj:
Posty (Atom)