Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

wtorek, 29 maja 2012

Radość dołeczkami pisana...


     No to mój Świat dostał jakiejś nadprzyrodzonej pląsawicy, a ja, żeby użyć terminologii sportowej, pozostałam w blokach…
Echhh…
Co prawda w takim stanie fizycznym to żaden szanujący się Lekarz sportowy do zawodów by mnie nie dopuścił, ale przyzwyczajona raczej do falstartów, ciężko znoszę to „osadzenie” w blokach…
Zawsze wolałam uciekać niż gonić…Taka natura…
Teraz drepcząc statecznie usiłuję dogonić uciekający czas…
Jak to powiedziała Pani Rehabilitantka…
     ”Hodowała sobie Pani to paskudztwo przez kilka, jeśli nie kilkanaście lat, to się w tydzień tego pani nie pozbędzie…jeśli w ogóle…”.
Orzesz…(ko)…
     A co ja sobie do środka barku zaglądałam, żeby widzieć, że się tam jakieś paskudztwo zalęgło ?? 
Echhh…
     W każdym razie grzecznie znoszę męczarnie fundowane mi na zabiegach, a Pani Rehabilitantka co i rusz wymyśla jakieś dziwności, żeby moje wizyty „uprzyjemnić”…Masaże, laser, bioprądy, krioterapia, gimnastyka, manualne nastawienie barku...
Wynik póki co jest taki, że „do przodu” macham łapeczką już całkiem sprawnie, a „do tyłu” nie macham uparcie prawie wcale, żeby „bolkowi” nie dawać pola do popisu…
Mój bark to sobie mogę machać jak chcę…A co !! 
„Ćpadeł” nie ćpam, czyli świadomie na Świat spoglądam…
A Świat sobie galopuje…
     W sobotę zagalopował do Domu weselnego, w którym mamy organizować wesele Młodych…Wstępne ustalenia ogólnej organizacji uroczystości i określenie menu…
Nie jest źle…
Lubię rozmowy z Fachowcami, a Chłopak, który rozmowy prowadził ewidentnie zna się na rzeczy…
     Wieczorkiem ostatnia przymiarka ślubnej sukni…
     Tutaj poszło nam trochę gorzej…
     Dwa miesiące „proszenia”, stres w pracy, trochę fitness, kurs tańca i Młoda wpadła w suknię jak śliwka w kompot…
No dobra…Śliwkę w kompociku widać, Młoda zapadła nam się w kieckę całkowicie…
     Krawcowa załamała ręce…A przyszła Teściowa (czyli niby ja) poczuła się w obowiązku zdyscyplinować Młodą …
W takim tempie to nam do wesela całkiem Bidulka zniknie…
Groźba dowożenia śniadanek i publicznego karmienia przy użyciu śliniaczka chyba podziałała…
     Krawcowa ruszyła do nocnego maratonu, Młoda ze smutną minką ruszyła do domeczku, a ja zaraz po przekroczeniu domowego progu „uprzejmie doniosłam” Synowi, że jak się tym nie zajmie to zacznę być „upierdliwa”…
     W niedzielę sukienka była gotowa…Echhh…
     Spojrzałam na tą naszą przyszłą Synową i serducho całkiem mi się roztopiło…
Piękna ta nasza Dziewuszka…
     Dopasowany gorsecik…Pliski ręcznie drapowane…Morze falbanek…Co tam morze !! Prawdziwy falbankowy ocean pięknie podkreślający Jej zgrabną sylwetkę…
No i te dołeczki na buziulce, które pojawiły się przy pierwszym spojrzeniu w lustro…
     Niech się schowają wszystkie koronowane głowy…To jest dopiero hiszpańska Księżniczka pierwszej wody…

piątek, 25 maja 2012

Koko, koko...to jest kłopot...


     Znacie ten dowcip: 
     „Co to jest dyplomacja ??”…
     To powiedzieć komuś spadaj w taki sposób, żeby poczuł radość ze zbliżającej się podróży…
Hmmm…To „spadaj” powinno być bardziej dosadne…
     W sumie tą stara prawdę o dyplomacji zna każdy Polak…Chociaż przyznam się szczerze, że jakoś ostatnio wydaje mi się, że znają ją wszyscy oprócz naszych Polityków…
Ci to nawet by pewnie tego dowcipu nie zrozumieli…
Szczególnie Ci „prawoskrętni”…
     Od kilku dni w mediach wałkowany jest temat „co zrobić z miesięcznicą” świętowaną przez zwolenników Pis-u, żeby rosyjska Reprezentacja w piłce nożnej nie odczuwała dyskomfortu…
Nie ma co się śmiać, bo problem jest znaczny…
     Co prawda Pan K. ogłosił iż szabelkę na miesiąc na hak odwiesza, ale „miesięcznicę” świętować zamierza…
To mniej więcej tak jakby szabelkę odwieszał a „kałacha” brał…Ten „kałach” to mi tak z rozpędu wyszedł…
     Reprezentacja Rosji ma bowiem „koczować” w Hotelu Bristol w Stolicy, a ów przybytek tuż przy Pałacu Prezydenckim stoi…No to sobie Rosjanie przy okazji poświętują…Może nawet jakiś nadpobudliwy, miesięcznicowy Piechur trafi jajem w okienko…
Echhh…
To dopiero będzie dyplomacja…
     Ja tam rosyjskiej Drużynie kibicować nie będę, choćby za tą trzynogą kozę Bieszczadzkiego Dziadka, co ją czerwonoarmiści na śmierć skazali, ale źle im nie życzę…
Przecież ani Oni polityce nie winni, ani się w tą politykę nie mieszają…
Nawet odrobinę im współczuję, bo pewnie na te Mistrzostwa z prikazem od Pana P. przyjadą, że musowo całą Europę mają na kolana rzucić…
     Na babski rozumek mi wychodzi, że owa „miesięcznica” to na korzyść owej Reprezentacji pójdzie…
Jak ?? 
No bo jeśli się Rosjanom nóżka podwinie, a pod Pałacem zadyma będzie, to jak nic naszą winę ogłoszą, że się Bidule nie wyspali, że zdenerwowane na boisko wyszli i jeszcze odszkodowania zażądają za stracone nadzieje…
Już tam propagandziści Pana P. pewnie rozważają w świat puścić newsa o naszej podłości…
A już nie daj Panie Boże, żeby rzeczywiście ktoś w to okno jajem trafił…
To się echem rozejdzie jak strzały na Westerplatte…
Woda na młyn Pana P. …
Na odległość śmierdzi, że owo zasiedlenie Hotelu Bristol to polityczny wybór najwyższych czynników…A skoro czuć to w Zaścianku, to jakim cudem Pan Prezes nie czuje ?? Czyżby Doradcy Pana K. dali się tak łatwo prowokować ?? Hmmm…
Jak na Polityków to kiepska orientacja w dyplomacji…
Czyżbyśmy owo EURO mieli potraktować jak odwet za wszystkie historyczne krzywdy ?? 
Ruszymy marszami na Anglików i Francuzów za trzydziesty dziewiąty…
Na Niemców za całokształt wojenny…
Na Greków za składki przeznaczone na Ich długi…
Na Czechów za Zaolzie…
Na Holendrów za dostęp do narkotyków i "wykorzystywanie" naszych Rodaków…
Na Włochów za mafię i makaron (w ramach walki z nadwagą)…
Orzesz…(ko)…
     Może po prostu zróbmy coś, żeby nikt do naszego Kraju na owe Mistrzostwa nie przyjechał, to sobie awansem finał z Ukraińcami rozegramy i przynajmniej "Vicka" mamy w kieszeni…
     A może Pan Prezes ten jeden raz na chłodno rozważy „za i przeciw”…
     Może zachowa się jak prawdziwy Dyplomata, a dziesiątego lipca zrobi sobie dwa pochody z dwoma przemówieniami…
Statystyka się zgodzi, a my nie „najemy się” wstydu…
No tak…
Pogadała sobie baba do obrazu…
     Szkoda tylko, że obraz Polski z „zadymami” pójdzie w Świat…Bo komu to ma się przysłużyć ??...Rosjanom ??...
  

czwartek, 24 maja 2012

I jak zawsze było pięknie...


     Świętowanie…Świętowanie…I po świętowaniu…
     Echhh…
     Dzionek był piękny i mimo meteorologicznych zapowiedzi słonecznie się zaczął i słonecznie się zakończył, a wiadomo, że świętowanie ze słoneczkiem okrutnie bywa przyjemne…
No dobra…Połowa tego świętowania była taka raczej mniej słoneczna, bo do naszej „norki” słoneczko zagląda tylko przez kilka dni w roku i to dokładnie wtedy kiedy mamy „przerwę wakacyjną”, ale że gdzieś za winklem świeci to widzimy…
Błękitek nieboskłonów też jest fajny…
Za to kiedy w końcu ową „norkę” opuszczamy to promienie słoneczne kumulujemy niczym baterie słoneczne, bez ograniczeń…
     Od rana kombinowaliśmy jak tutaj uczcić owo świętowanie…
     W końcu wydumałam knajpkę, która miała nam pożywienie dla ciała i duszy dostarczyć…A co !! Jak szaleć to szaleć…Młodsi nie będziemy…
Piękniejsi i mądrzejsi – może…
Ale młodsi już nie…
     Knajpeczka w pięknym, malowniczym miejscu…Budyneczek, nie powiem, robi wrażenie, zarówno zewnętrznie jak i wewnętrznie…
No i tyle z komplementów…
Kilka osób na Sali…Trzech Kelnerów i Barman…I kwadrans czekania między potrawami…Wiem, wiem…Czepiam się bo mam skażenie zawodowe…Ale Pan N. skażenia nie ma, a to On zauważył wydłużający się proces obsługi…Czekali wszyscy…
Potrawy ??...
Powiem tyle…Jeśli cokolwiek godnego by było polecenia to zdradziła bym nazwę lokalu…
Kucharz spaprał wszystko co było do spaprania…
Pan N. poświęcił się przynajmniej na zjedzenie mięsa…Ja wymiękłam…Wkładana do ust wieprzowinka rozkwitała mi bukietem pachnącej łąki…Kwiatków raczej nie jadam…
Uszczupliwszy znacznie zasób naszego portfela wyszliśmy z owego przybytku prawie tak głodni jak żeśmy wchodzili…
Ale ładnie nam w buziach pachniało…
     Wyjeżdżając z parkingu Pan N. rzucił od niechcenia…
     - W prawo ??
A to kusiciel !! 
Wiedział, że moja dusza nie odpuści owego „w prawo”…
Wiedział, że nieudane świętowanie może naprawić tylko jedno miejsce…
Miejsce, które daje wytchnienie kiedy już mamy „po czubeczek”, w którym najlepiej nam się myśli, w którym najpełniej nam się marzy…
     - Tyle kilosów ?? – zapytałam niepewnym głosem…
     - A co tam…pomyśl…taki wieczorny spacerek przy świetle ulicznych latarni…cicha muzyka w zaułkach… - kusił Ślubny…
     Roześmiałam się do tej wizji, bo moja duszyczka już człapała sobie uliczkami Starówki…
     - No to w prawo… - potwierdziłam…
Jak było ?? 
Jak zawsze…Cudownie…
     Wawel w blasku zachodzącego słońca…Wisła połyskująca kuszącą topielą…Parki z ustronnymi alejkami i ławeczkami ukrytymi w gąszczu…Rynek rozbrzmiewający gwarem tłumów zgromadzonych w sezonowych ogródkach…Sukiennice połyskujące blaskiem bursztynów na wystawach…Hejnał, który wiatr rozkradał łapczywie…Adaś spoglądający z zamyśleniem na siedzących u Jego stóp Turystów…Barbakan spowity mrokiem nocy…Teatr Słowackiego puszący się swą sławą w blasku jupiterów…
I uliczki…Uliczki…Uliczki…
W oddali słychać delikatny dźwięk skrzypiec jakiegoś ulicznego grajka…Albo akordeon przycina skocznie…Albo saksofon łapczywie wbija się w duszę…
Szliśmy rozświetlonymi uliczkami trzymając się za ręce i czas się zatrzymał…
Ojciec Czas zatrzasnął w swojej szkatule godziny, minuty, sekundy…
Tylko rytmiczny stukot kopyt zaczarowanego konia wiozącego zaczarowaną dorożkę odmierzał chwile do powrotu…
Echhh…
Jak ja kocham Kraków…
Jak bardzo Go kocham…

P.S. Gdyby Ktoś z Was chciał partycypować w moim dzisiejszym bólu nóg to zgłoszenia proszę przesyłać na maila…Wasza roztropna Gordyjka zaliczyła wczorajszy spacerek na „szpilkach”…
Moje nóżki znacznie mniej kochają dzisiaj Kraków…;o)

środa, 23 maja 2012

O otmuchowskich księżniczkach i snach w kościele...


     Miałyśmy po naście lat, zawsze dobre humory i fryzury jakich pozazdrościć mógłby nie jeden Afroamerykanin, kiedy pobudzone letnim tchnieniem wakacji postanowiłyśmy uczcić je wspólnym wypadem pod namiot…
     - Dokąd jedziemy ?? – jedyny dylemat jaki wpadł nam wówczas do głowy…
     - Do Otmuchowa…-  rzuciłam i mimo, iż owa miejscowość nie była znana moim Koleżankom, przeszła jednogłośnie…
     Błogosławione czasy, kiedy człowiekowi jest totalnie obojętne gdzie będzie spędzał swoje wakacje…
Liczyło się tylko „z kim”…
Tego dylematu żeśmy nie miały…
Pieniądze ??...
Te akurat nie stanowiły żadnego problemu…Wyznawałyśmy zasadę „ile masz tyle wydasz, a potem koniec wakacji”…
Jakieś plany ??...
Głównym planem było wsiąść do odpowiedniego pociągu, potem już miało być tylko lepiej…
Namiot „trójka” z tropikiem, ważył coś koło 20 kilogramów…Materace…Śpiwory…Trochę naczyń i zapasów…Niewielkie plecaczki z ciuchami…
W tym byłyśmy zgodne…
Balast był zbyteczny, a wakacje nie są od „strojenia”…
     I tak w pewien magiczny, upalny, sierpniowy dzień ruszyłyśmy śladami mojego dzieciństwa…
     Jako ledwie kilkuletnie dziecię spędziłam w Otmuchowie magiczne dwa tygodnie, rezydując jako „księżniczka” w tamtejszym zamku…
To były chyba najbardziej magiczne i bajkowe dwa tygodnie jakie spędziłam „na wyjeździe”…
Mama tajemniczo nie zdradzała celu naszej podróży…
Kiedy przekraczałyśmy bramy zamku szepnęła mi na ucho…
     - Od teraz jesteś księżniczką…
Hmmm…Fajna fucha…Nie ma co…
     Jak przystało na księżniczkę w momencie spoważniałam…Nie biegałam po korytarzach z rówieśnikami…Nie mlaskałam przy jedzeniu…Nawet piękna stylowa poręcz nie skusiła mnie do zjeżdżania…
Po prostu księżniczce nie wypada…
     Urokliwe wnętrze otmuchowskiego zamku zrobiło na mnie ogromne wrażenie…To nie był „dom wczasowy” na modłę lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku…
To była perła z charakterem…
Co prawda pewien dysonans w moich wyobrażeniach spowodował fakt, iż jadalnie urządzono w stajni, ale nasz Opiekun zauważywszy pewnie moje oburzenie ani raz nie użył tej formy…
Ów przybytek był przez Niego nazywany „pomieszczeniem dla koni”…
Hmmmm…Brzmiało dużo lepiej…
     Po trzech dniach znałam już wszystkie pokoje z ukrytymi „zapadniami”, wszystkie tajemnicze schowki i zakamarki, a łamana kołem byłam gotowa przysiąc, że w czasie nocnej eskapady spotkałam miejscową Białą Damę…
Moja wyobraźnia miała pożywkę niewyobrażalnych rozmiarów…
     Pokochałam zamek w Otmuchowie całym swym dziecięcym serduchem…
Każdą jego cegiełkę…Każdą szybkę…
Gdyby nie kategoryczne nakazy Mamciaś wcale bym z zamku nie wychodziła…
     Nie interesowało mnie ani jezioro otmuchowskie (zimą jeziora są przereklamowane), ani malownicze kamieniczki Otmuchowa, ani nawet desery serwowane w kawiarence tuż za zamkową bramą…
No cóż…
Można uznać, że władza totalnie uderzyła mi do głowy…
     Po ponad dziesięciu latach wracałam tam z Koleżankami…
     W sumie, fajnych Księżniczek nigdy dość…
     Dotarłyśmy na miejsce późnym wieczorem ledwie żywe…Ponad trzydziestostopniowy upał nieźle dał nam w kość w zatłoczonym pociągu…Namiot rozbiłyśmy nad brzegiem jeziora i wrzuciwszy w siebie jakieś naprędce zrobione kanapki zanurkowałyśmy w śpiwory…
O świcie obudził nas delikatny stukot w rurki namiotu…
Otworzyłam oczy, rozsunęłam zamki i oko w oko stanęłam z dwoma małourokliwymi milicjantami…
Orzesz…(ko)…
Kiedy ostatnia z moich szarych komórek w końcu zajarzyła, do świadomości mi dotarło czego też owa „władza” pożąda…
Władza pożądała mandatu i natychmiastowego zwinięcia namiotu…
Nasz zbiorowy lament spowodował jedynie obniżenie znaczne karnego domiaru, ale namiot zwinąć trzeba było natychmiast…
Niezły początek…
Ruszyłyśmy na poszukiwania jedynie słusznego lokum…
Pole namiotowe zapchane było tak nieprzyzwoicie, że naszą „trójkę” trzeba by chyba rozbić w pokrzywach, a na domiar złego opłata za owo miejsce znacznie przekraczała nasze możliwości finansowe uszczuplone przez mandat…
Dwie z nas zostały z rupieciami, dwie ruszyły na przegląd okolicy…
Stawki jakich żądali okoliczni Mieszkańcy były kosmiczne, a my jak się już rzekło Kosmitkami nie byłyśmy w żadnym calu…
No chyba, że kosmicznymi księżniczkami…
Po kilku godzinach krążenia po drogach i bezdrożach trafiłyśmy w końcu na Kobietę w starszym wieku, która na pytanie o miejsce pod namiot oświadczyła…
     - Dogadamy się…
Uffff…
     Czujecie jak pięknie brzmią te słowa ??
     „Dogadamy się”…
Nawet nie zapytała jakim wymiarem owej gotówki dysponujemy…
Echhh…
     Wakacyjna radość zagościła w naszych sercach ponownie…
     Namiot rozbity w sadzie pod wiśniami…Brama na noc zamykana…W dzień ciągły monitoring Mieszkańców posesji…No i to „dogadamy się”…
Otmuchów jest jednak bajkowy…
     W niedzielny poranek obudził nas jakiś zgiełk...
     - Czas na śniadanko… - wymruczała Koleżanka i z lekko przymkniętymi jeszcze oczętami wypełzła z namiotu przeciągając się malowniczo zaraz po wyjściu…
Kiedy następna z nas właśnie zamierzała rozpocząć manewr wypełzania Tamta z nagła wykonała w tył zwrot i energicznie wskoczyła do środka…Mało śledzie z wrażenia nie wyskoczyły…
     - A Ciebie co użarło ??-  zapytałam…
     - Tam jest tłum ludzi… - wyjęczała Koleżanka…
     - No jasne… - wymruczałam i ruszyłam do wyjścia…w malowniczej piżamce z misiem…
     Wokół namiotu tłoczył się tłum nieprzebrany…
     Tłum dodam, odświętnie przystrojonych Obywateli płci i wieku różnorodnego…
Orzesz…(ko)…
Fakt, że Gospodyni uprzedzała nas i pytała czy nam będzie przeszkadzać niedzielna msza, ale nasze wyobrażenie o tej uroczystości było zgoła inne…
No bo jak to tak…Zasypiać w sadzie a obudzić się w kościele ??
Na pohybel…
Migusiem żeśmy się odziały w jakieś bardziej cywilizowane ciuszki i nim Proboszcz mszę rozpoczął dołączyłyśmy do Autochtonów…
Nasza Gospodyni powitała nasze pojawienie się uśmiechem aprobaty…
Msza w malowniczej scenerii rozkwitającego ogrodu i przy akompaniamencie ptasich śpiewów podobała się nam bardzo…
     - Jak się śpi w kościele to grzech czy odpust… - zapytała mnie w pewnym momencie Koleżanka…
     - A co Ci się śniło ?? – zapytałam…
 Nie odpowiedziała…
     A zamek ??...
     Tym razem był dla nas niedostępny…Pozwolono nam co prawda na kilka uroczych fotach na „końskich schodach”, ale to wszystko…
Nie zostałyśmy zbiorowo otmuchowskimi księżniczkami…
     A może tylko brakowało kogoś kto by nas na owe księżniczki mianował…

sobota, 19 maja 2012

Gdzie się ruszę...wszędzie "dusze"...

     Jak publicznie już wiadomo od dłuższego czasu wszelakie zakupy stały się moim "hobby"...
A to błądzimy z Panem N. po labiryntach marketów budowlanych w poszukiwaniu haczyków, których obraz tkwi mi boleśnie w podświadomości, a to rzucamy się w wir przygotowań tekstylnych, które niczym ciernie ranią moją antyzakupową duszę...
Nie ma co...Jakoś przez to przebrnąć musimy...
Fakt, że technikę zakupową mamy z goła inną niż klasyczni Klienci, bo z reguły jeśli szukamy butów to idziemy do sklepów obuwniczych, a jeśli poszukujemy bielizny to kierujemy się obrazem skąpo odzianych manekinów, ale obserwacje czynione przy okazji owych wędrówek dają do myślenia...
Kilka dni temu zabłąkaliśmy się do pewnego centrum handlowego...
     Pasaże rozbudowane niczym ulice w Zaścianku...
     Każdy pasaż ma swoją nazwę...
     Każde skrzyżowanie pasaży to "plac", de facto również nazwany...
     Każdy sklepik na owym pasażu z numerem "domu"...
     Drzwi owego "city" rozsuwają się z delikatnym szmerem i przekraczając próg człowiek z nagła znajduje się w innym świecie...
Bez względu na pogodę na pasażach przeciskają się prawdziwe tłumy...Można odnieść wrażenie, że albo w okolicznych sklepikach jest coś rozdawane za darmochę, albo wszyscy wcisnęli się tutaj aby uniknąć jakiegoś kataklizmu na zewnątrz...
     Młodzież wgapiająca się w migotliwe światła neonów...Średniaki ciągnące za sobą potomstwo w wieku różnym...Starsi niespiesznie sunący wśród tłumów...Czasem gdzieś młoda mama z niemowlakiem wtulonym w ramiona lub przyssanym do piersi...Czasem para zakochanych gagatków, do których nie bardzo docierają bodźce z zewnątrz...
Ot, taki średniokrajowy tłumek...
W sumie, przecież każdy potrzebuje czasem zrobić zakupy...Tylko, że...
No właśnie...
     W tym tłumie klientów jest garstka, może dziesięć procent...Reszta to "błądzące dusze"...
Nie kupują...Nie przymierzają...Nawet nie wchodzą do pięknie oświetlonych butików...
Robią po prostu za "tłum"...
Dlaczego właśnie tutaj ?? 
Dlaczego owa matula z niemowlakiem przy piersi nie spaceruje w parku ?? Dlaczego "zakochani" nie przytulają się gdzie w jakimś magicznym, romantycznym miejscu ?? 
Bo teraz na topie jest być właśnie tutaj, w "city"...
Tak jak kiedyś wyznawało się radością, że w sobotę było się w podmiejskim lesie, albo w parku, teraz wypada rzucić...
     - "w sobotę byłam w city"...
     - "a co kupiłaś ??"- spyta rozmówca z nieskrywanym zainteresowaniem...
     - "ooo...piękną bluzeczkę, promocja była..." 
I w tym momencie następuję chwila chwały...
Upolowało się coś, czego ów rozmówca już nie osiągnie...
Ma się cudo bluzeczkę z promocji...
Czy ważnym jest, że w osiedlowym sklepiku owa bluzeczka "bez promocji" kosztuje mniej ?? 
Totalnie nie jest to istotne...
Wszak osiedlowe sklepiki nie są na topie...
A bluzeczka kupiona "na targu" to już prawdziwy "obciach"...
     Sklepiki z "promocjami" można rozpoznać z daleka...Kotłują się w nim prawdziwe tłumy, klienci objuczeni tonami garderoby "do przymierzenia" stoją w kilometrowym ogonku do przymierzalni, a błądzące wśród klientów sprzedawczynie doradzają "życzliwie", jakie dodatki można nabyć w promocyjnych cenach do upolowanego właśnie nabytku...
To się nazywa "okazja"...
Hmmm...Zawsze byłam przekonana, że "okazja" jest wtedy kiedy człowiek chce kupić spodnie i przeznacza na nie powiedzmy 100 złotych, a uda mu się je kupić na 80-siąt...
Ale się myliłam...Człek się całe życie uczy...
"Okazja" jest wtedy kiedy się chce kupić spodnie za 100 złotych, a kupi się dwie bluzki, i spódnicę za 250 złotych...
Po spodnie można wszak przyjść do "city" w przyszłym tygodniu...
     Owe "centra" są nie tylko przybytkami handlowymi...
     Na "placach" odbywają się różnego typu imprezy mające na celu dostarczenie rozrywek utrudzonym polowaniem na okazje klientom...
     Na jednym "placyku" teatrzyk dla dzieci...
     Tłum "nielotów" wgapiony okrutnie...Ogłuszająca muzyka typu "hopsasa"...Wokół ciasno poustawiane stoiska przenośne ze słodyczami, lodami, zabawkami...Potężne nagłośnienie przerywane jest co kilka minut spazmatycznym płaczem kolejnego "nielota", któremu rodzice odmówili szóstego loda...
Stojący w pobliżu z wyrzutem spoglądają na wyrodnych rodziców...To dopiero "wredoty"...
     Następny placyk to koncert muzyki poważnej...
     "Cztery pory roku" Vivaldiego..."Lato"...
     Tłum tutaj znacznie mniejszy...Kilkadziesiąt osób szuka sobie miejsca na okolicznych ławeczka...
Muzyczny "koszmarek"...
Z oddali dolatują dźwięki "z teatrzyku"...Fala ludzi przesuwających się pasażem szemrze jednostajnie...Fontanna mająca wyciszać przelewa z szumem hektolitry wody...
W ten dysonans dźwięków wbija się ckliwa nuta skrzypiec...Pewnie gdyby nie wzmacniacz to wcale by ich słychać nie było...
Vivaldi sprzedany za drobne...
Chyba się Mistrz w grobie przewraca na taką profanację...
Cenimy swoje uszy i ruszamy w dalszą drogę...
     Pewnie gdyby to były Tatry to dobijalibyśmy właśnie do Morskiego Oka...
     Kolejny pasaż...Kolejny anonimowy tłum pełznący w każdym kierunku...I kolejny "plac"...
     Już z daleka do naszych zmysłów docierają nowe doznania...Cholesterol aż wbija się przez skórę...
Ogromny plac...Środek zastawiony małymi, czteroosobowymi stoliczkami...Wokół sama "gastronomia"...
Burgery...Frytki...Naleśniki...Sharma...KFC..."Chińczyk"..."Turek"...Pizza...
Ani jednego wolnego miejsca...
Kolejki przy stoiskach...Kolejki oczekujących na miejsce...
Publiczne jedzenie "czegokolwiek" też jest na topie...
Kto by się tam szczycił "domową ogórkową"...
W powietrzu unosi się dźwięk rytmicznego mlaskania i szmer szeptem uzgadnianego menu...
I wszystkie zapachy świata jednocześnie...
     Kiedy drzwi "city" zamykają się za nami z cichym szmerem rozglądamy się po okolicy, a nasze oczy z ulgą odbierają obraz realnego świata...
Płuca z lubością delektują się oddechem niezbyt świeżego powietrza...
Uszy chłoną z przyjemnością delikatne odgłosy miasta...
Chwila bezgranicznego szczęścia...
Chwila odzyskania wolności...
     Teraz już wiem czemu takie tłumy panują w środku...
     Oni nie przychodzą tutaj na zakupy...Nie przychodzą na posiłki, czy na przedstawienia...
Oni wszyscy odkryli wcześniej ową tajemnicę !!...
Przychodzą tutaj, aby móc wyjść i poczuć się bezgranicznie szczęśliwymi...
Trochę to szczęście kosztowne...
Ale wszak pieniądze szczęścia nie dają, a "city" daje...

wtorek, 15 maja 2012

O zakupowych trudach i słodkim buziaku...

     Ufff...no to sobie siadłam na chwilunię...
    Nie to żebym gnała ostatnio z prędkością światła, bo moja górna kończynka skutecznie umie mnie spoziomować, ale tak jakoś znowu nam się doby skurczyły...
Jak nic, to widocznie panująca wilgoć ma na to wpływ...
Do tej pory, co prawda wydawało się nam, że już nic w te doby nie wbijemy, ale myliliśmy się znacznie...
Da się !! 
Powiem więcej...
Nie dość, że się da, to jeszcze nam jakieś drobne rezerwy pozostają na sen i karmienie...
Co nas tak pochłania ?? 
Zakupy !! Zakupy !! Po trzykroć zakupy !! 
     Po ostatniej naradzie plemiennej, kiedy do naszej świadomości dotarło, że godzina "W" zbliża się nieubłaganie, postanowiliśmy, że w maju zamykamy kwestię zakupów tekstylnych definitywnie, aby móc zająć się później przyjemniejszymi sprawami, czyli zakończeniem spraw remontowych, przygotowawczych i zdobniczych...
Na pohybel...
Jak mus, to mus...
     Tydzień temu zaliczyliśmy maraton marketowy...Jednym ciągiem...
Dlaczego ?? 
Wyszliśmy z założenia, że skoro mamy mieć zepsuty dzień, to niech będzie jeden, a nie pięć...
Wróciliśmy ledwie żywi, w łepetynkach zamęt, nogi ołowiane, a w siateczkach tylko echo hulało...
Lipa...
Musowo atak powtórzyć trzeba było...
      W międzyczasie Pan N. postanowił podręczyć mnie tradycyjnym pytaniem...
     "Co chcesz na imieniny ??"...
Orzesz...(ko)...
Cóż ja mogę chcieć ?? 
     Ślubny widząc moją zagubioną minę rzucił lisi spojrzenie...
Oho !! Coś mi Chłopisko kombinuje...
     Nic się zapobiegawczo nie odzywałam i myślenicę uskuteczniałam okrutną, jak tu plany mężowskie skomplikować...
Po dogłębnej analizie strzeliłam...
     - Biżuterię do tej nowej kiecki...- ufff, wymyśliłam !!
Żebyście zobaczyli minę Ślubnego...
     - Biżuterię ?? - Jego zdziwienie było okrutne.Jak nic spodziewał się jakiegoś bardziej "technicznego" zapotrzebowania, jakiejś technologicznej nowinki...
To się nazywa zrobić wrażenie...
"Biżuterię poproszę"...
Jak baba !! A co !! 
     Ciężkie to musiało być doświadczenie dla Pana N. bo Biedak taki się jakiś zamyślony i smutny zrobił...
Jak nic, babsko mu na starość dziwaczeje...
     - Przecież biżuterię i tak kupimy... - zaczął tak jakoś delikatnie...
Oho !! Będzie podbieranie...
     - Wesele ma priorytet... - próbowałam jeszcze...
Pan N. nie dyskutował...
     W sobotę uwieziona zostałam w siną dal...
     Tym razem trzeba było zapuścić się na nieznane tereny...W promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Zaścianka nie znaleźliśmy nic godnego naszych pieniędzy...
     Przybytek potęga...Tłumy jak onegdaj na pochodach majowych...Sklepy niczym egzotyczne papugi...
Orzesz...(ko)...
Już na progu czułam jak mnie będą nogi boleć...
     - Zacznijmy tam... - zaproponował Pan N. kierując się do jednego z marketów...
No to zaczynamy...
Co prawda nie było to stoisko z odzieżą, ale jakoś tą wędrówkę rozpocząć trzeba...
     Wymiana kilku grzecznościowych zwrotów z Panią Sprzedawczynią (miło było słyszeć, że wie o czym mówi) i ...Pan N. mi utonął...zniknął...odpłynął...
Wymarzone cacuszko spoczęło w dłoniach mojego Ślubnego, a ja już wiedziałam, że na imieniny nie dostanę biżuterii...
Hmmm...
A właściwie po co komu biżuteria ?? 
Dynda toto...Plącze się...Zgubić można...A potem leży równiutko poukładane w pudełeczku, bo na codzień w biżuterii nie chadzam... 
Za to z nowym "przyjacielem" chadzać sobie mogę codziennie, całodobowo i wszędzie...
No może pod prysznic to niekoniecznie, ale w suchsze rejony owszem...
No dobra....Przyznam się...
Dostałam tableta...!!
Cudny jest !! 
10 cali !! Android 4.0 !! Wejścia na USB, HDMI i mikro SD !!
     - Żeby Gordyjka miała wygodę... - wyszeptał Pan N. i do tableta dodał słodkiego buziaka...
To się nazywa bonus...;o)
     Tak właśnie Gordyjka rozwija się technologicznie...
     Echhh...Żeby tylko ta doba tak okrutnie się nie kurczyła...

piątek, 11 maja 2012

Taki wniosek wynika ze spowiedzi Spowiednika...:o)


     Mój Bieszczadzki Dziadek mawiał: 
     „Pan Bóg pięknie to wszystko urządził, o jednej rzeczy tylko nie pomyślał, żeby się gadatliwą Babę pod żarówkę dało podłączyć…to by dopiero pożytek dla Świata był”…
Hmmm…
     No fakt, Dziadek do „gadułowatych” nie należał…
     Kiedy myślał to milczał, kiedy był zdenerwowany to milczał, kiedy marzył to milczał…Jedno jest pewne, na „gadane” to On Babci nie poderwał…
     Za to Babcia !! Ho ho ho !! 
     Ta to by prądu dla całej wsi wyprodukowała…
     Rodzice też mi się jacyś tacy mało gadatliwi trafili…
Tata miał to po Ojcu, a Mama była z tych co to raczej słuchać wolą…
To i ze mnie przez wiele lat przetwornicy prądu by nie było…
Kiedy zaczęłam być gadułą ?? 
Dokładnie wtedy, kiedy okazało się, że jest Ktoś kto chce i lubi mnie słuchać…
Słucha mnie więc Bidulek wytrwale przez lat wiele, a mnie się „kłapaczka” nie zamyka…
Jak nic Pan N. powinien pomyśleć o tym podłączeniu mnie pod żarówkę…
     A jeśli nie ma się kogoś kto chce słuchać ?? 
     Wtedy albo się zostaje przymusowym milczkiem, albo gada się do tych co choćby nawet nie chcieli, słuchać muszą…
     To, że Barmani są takimi „spowiednikami” wiadomo od dawna…Ale żeby Masażyści ?? 
Tego nie wiedziałam…
Teraz już wiem…
     Od kilku tygodni walkę z moim zbuntowanym kręgosłupem prowadzi pewna urokliwa Niewiasta w wieku naszej Córci…
Na pierwszy rzut oka „Kruszyneczka” taka…Nie wiem czy chociaż 50 kilo waży…Ale jakiż w tym drobnym ciele drzemie potencjał !! A jaka wiedza psychologiczno – społeczna !! 
     Przyznam się szczerze, że na masażach to ja raczej taka mało gadatliwa jestem…Lubię po prostu odpłynąć sobie w niebyt i zrelaksować się maksymalnie…Na ile oczywiści mój „buntownik” pozwala…
Za to Pani Masażystka zabawia mnie opowiastkami „z życia” i wiedzą zaczerpniętą od Pacjentów…
Prawdziwa z Niej skarbnica wiedzy wszelakiej…
Ostatnio rzuciła mi w trakcie „tłamszenia”…
     - Kiedyś był u mnie wasz ksiądz…
Moja odpływająca właśnie w niebyt świadomość zajarzyła niczym żarówka 200 watowa…
     - Podobno jakaś epidemia was ogarnia…
     - Że niby co ?? – wydusiłam z ryjkiem wciśniętym w łóżkowy „ryjkoschowek”…
     - Że podobno Panowie w średnim wieku na waszym osiedlu hurtem porzucają swoje prawnie zaślubione małżonki pozostawiając je de facto bez środków do życia…
Orzesz…(ko)…
     - Nie mam pojęcia… - wydukałam…
     - No ksiądz opowiadał, że masę przypadków takich jest i że przebijacie w tym średnią krajową… - precyzowała Masażystka, a ja zastanawiałam się czy zaobserwowałam jakieś działania osiedlowej społeczności w tym temacie…
     - Nie znam ani jednego takie przypadku… - wyznałam po analizie…
     - To dziwne… - wątpiącym tonem rzuciła moja Rozmówczyni… - z opowiadania wynikało, że jest to bardzo powszechne…Kobiety dzieci porodziły, wychowały, a teraz zostają na lodzie…Ksiądz co prawda zauważył, że to takie przypadki, w których Kobiety podobno ani o siebie, ani o związek nie dbały, ale żeby Pani nic nie wiedziała ?? – powątpiewała dalej…
     - Może to nie z naszej strony osiedla… - rzuciłam i temat jakoś się wyciszył…
     Po zakończonym zabiegu wyszłam z gabinetu i rzuciłam do oczekującego na mnie Męża…
     - Idę do fryzjera…
     - No to idź…Ale tak teraz zaraz ?? A właściwie po co ?? – moje nagłe oświadczenie wywołało u Ślubnego ciekawość…
     - Ksiądz powiedział, że jak nie będę chodzić do fryzjera to mnie rzucisz… - wyjaśniłam…
     Pan N. spojrzał na mnie wzrokiem „baba mi oczadziała” i zapytał:
     - Ten masaż Ci zaszkodził ??
     A tak swoją drogą to sporo racji miał Księżulko…Kiedy czasem spoglądam na spacerujące po osiedlowych alejkach Sąsiadki to jakoś tak smutno mi się na serduchu robi…
Niektórym doprawdy niewiele brakuje by wyeksponować swoje piękno…
Dlaczego je ukrywają ?? 
Nie mam pojęcia…
I nie jest to wcale problem braku środków…
To taki jakiś dziwny nawyk do odsuwania się w cień…Tyle, że z biegiem lat coraz trudniej z tego cienia wypełznąć…    

środa, 9 maja 2012

Miłość czy egoizm ??

     Prawdę mówiąc to unikam podobnej tematyki jak diabeł święconej wody, bo mój układ nerwowy ciężko znosi podobne przeżycia, a ja z reguły ogromnie szanuję pracę swojego Kardiologa.
Kiedy więc nieopatrznie klepnę przyciskiem pilota na jakiś reportaż "w temacie" to w mgnieniu oka zmieniam kanał, żeby mi się temat nie rozwinął.
Czy to brak współczucia ??
Bynajmniej, mam go chyba zbyt wiele, zbyt osobiście traktuję ludzkie nieszczęścia, a pokazywany temat wałkuję później w myślach, rozkładając go na czynniki pierwsze.
Tym razem jakoś tak się zagapiłam i nim palec zareagował prawidłowo, ja już siedziałam w temacie po uszy.
Z ekranu telewizora przemawiała do mnie Matka...
Obrazowo i bardzo emocjonalnie opowiadała jakich starań trzeba dołożyć by opiekować się dzieckiem chorym, dzieckiem, które ma genetyczną wadę wrodzoną, a swój świat postrzega całkiem inaczej niż wszyscy inni...Nie było to jakieś ponadprzeciętne użalanie się nad swoim losem, którego świadkiem niejednokrotnie bywałam...Ot takie sobie życie, może trochę inne, ale mające swoje lepsze i gorsze dni...
Kobieta opowiadała o codziennych drobnostkach, o procesie edukacyjnym, o opiece medycznej, o rehabilitacji, o tym, że opieka Państwa jest oczywiście niewystarczająca, i że gdyby nie pomoc Ludzi o dobrych sercach to życie Jej rodziny było by jeszcze trudniejsze...
W sumie podobne teksty mogła by wygłosić każda Matka niepełnosprawnego dziecka, albo dziecka chorego...
Dlaczego więc akurat padło na tą ??
     Kiedy zrozumiałam zdanie rzucone w trakcie rozmowy przez ową Kobietę coś we mnie załkało i jakoś nie daje mi dojść do siebie od kilku dni...
Dlatego postanowiłam o tym napisać...
Owa Kobieta bowiem, jest Matką trójki dzieci...Dzieci obciążonych tą samą chorobą genetyczną.
     Jak przy "pierwszym" było to dla Niej zaskoczeniem, tak pozostała dwójka była urodzona przez Nią świadomie...Była opieka medyczna w czasie ciąży, badania prenatalne i lekarska diagnoza, że każda następna ciąża zakończy się tak samo...
Więc??
Więc działanie Matki było jak najbardziej świadome...
Świadomie wydała na Świat dzieci wymagające wzmożonej opieki, a teraz patrzyła na mnie z ekranu telewizora i dowodziła, że Jej decyzja była dobra...
Dobra dla kogo ??
Dla dzieci, których życie toczy się jakimś swoim skomplikowanym rytmem nierozumianym przez nikogo??
A co będzie z owymi dziećmi, kiedy już dziećmi być przestaną i opieka Matki nie będzie wystarczająca??
Co będzie kiedy owej Matki zabraknie??
     Nie umiem tego zaakceptować, chociaż mam się za osobę tolerancyjną...
     Nie akceptuję braku rozsądku i krótkowzroczności życiowej...
     Nie akceptuję takiego macierzyńskiego egoizmu...
     Być może to moja bezduszność...Nie przeczę...
     Ale ani podziwu, ani współczucia owa Pani we mnie nie wzbudziła...Wzbudziła niesmak...

poniedziałek, 7 maja 2012

Biurokracja weselna...

     Tydzień temu nasza przyszła Synowa odbyła konsultacje u Proboszcza w swojej Parafii, jakież to dokumenty Młodzi mają przygotować, aby Celebra odbyć się mogła należycie...
     Ze swoją wiedzą zadzwoniła do Pierworodnego, a ten wysłuchując Jej sprawozdania bladł Biedaczek coraz bardziej...
     - Orzesz...(ko)... - rzucił rozłączywszy połączenie...
     - Co się podziało ?? - wykazałam należyte, matczyne zainteresowanie...
     - Mamo...dawaj namiary na te wszystkie urzędy i parafie, bo jak nic umrę starym kawalerem... - rzuciło nasze Dziecię i widać było, że ilość niezbędnej dokumentacji ogromnie go przytłoczyła...
     - Nie pękaj...Dasz radę...- pocieszałam, chociaż przyznam szczerze, że niektóre dokumenty wydały mi się zbyteczne...
     - Echhh...cały poniedziałek będę kursował...a chcieliśmy trochę w plener ruszyć... - jęczał Biedak, i żal mi się Ich zrobiło ogromnie, bo przemęczenie pracą widoczne było na Ich buziulkach, szczególnie na buziulce przyszłej Synowej...
     - Raniutko po mszy "łapniesz" naszego Księdza i zaliczysz Akt Bierzmowania, potem pojedziesz do Urzędu i Akt urodzenia masz w kieszeni, z Urzędu zgarniesz Plebanka od "Barbary" i wydębisz pokwitowanie, żeś chrzczony...Pięć, sześć godzinek i masz komplecik...Świadectwo z religii jest w segregatorze... - próbowałam Go pocieszyć...
     Żeby się Dziecię przez los pokrzywdzone nie czuło, w poniedziałek wstałam razem z Nim o świcie...

To się nazywa matczyne poświęcenie...
Pojechał...
     Ledwie południe kuranty wybiły Pierworodny parkował "Dropsika" pod sklepem, ogromnie z siebie zadowolony, machając plikiem papierków...
     - Mam komplet !! - wykrzykiwał od progu...
Ufff...
     Fakt, że tradycji się stało za dość i jedno z zaświadczeń napisane było na jakimś "świstku"..."bo się akty właśnie skończyły"...ale co tam...jest podpis, jest pieczęć...jest dobrze...
     - Ile Cię ta przyjemność skrobnęła ?? - zapytałam, bo lubię mieć przegląd sytuacyjny...
     - Dwadzieścia dwa złote... - oświadczyło Dziecię z nieskrywaną satysfakcją...
     - To za Akt urodzenia... - popisałam się znajomością tematu... - a reszta ??
     - A reszta za "dziękuję"... - wyznał Syn...
     - Nie chcieli kasy ?? - nie mogłam uwierzyć...
     - Może i chcieli, ale skoro cennik wywieszony nie był, a ja nie zapytałem ile się należy, to mi przecież nie wyjadą z "co łaska"... - wyjaśnił Pierworodny...
Logika godna matematyka...
     - Ja tam wyrywny do płacenia nie jestem...- rzucił, chłepcząc wodę mineralną - po Rodzicach tak mam...
A to mi Bestia przyłożył...
Ale w sumie nie zgodzić się z Nim trudno...

Nie ma cennika, nie ma zapłaty...
Jak mawiał mój Bieszczadzki Dziadek: "łaska (łasica) to takie zwierzę"...
     Przejrzałam dokumenty i przyznam szczerze, że celowość przynajmniej jednego z nich mnie zastanowiła...

     Na Akcie chrztu bowiem widniała adnotacja dotycząca Sakramentu Bierzmowania z dokładnym określeniem Parafii, daty i kto Sakramentu udzielał...
To po kiego czorta ten Akt bierzmowania ?? 
Może Proboszcz z Parafii Synowej z łaciną nieobyty ?? 
A niech Im...
Ważne, że dokumentacja skompletowana, Młody zadowolony i w ten plener uda Im się wymknąć na kilka dni...
     Odhaczona następna pozycja na liście "wesele"...

niedziela, 6 maja 2012

Tak dziobała pewna kwoka...;o)

     Porwałam się z motyką na Księżyc...A co !! 
     Armstrongowi wolno to i Gordyjka nie gorsza...
     Nie wiem dokładnie, czy Neil by się akurat takiej misji podjął, ale mnie widać "zły" kusić lubi...Echhh...
     Matka nasza Ziemia skuta była jeszcze lodem okrutnie i pierzynką śnieżną przykryta, kiedy skończyliśmy malować ściany w przedpokoju. 
Nie jest tego dużo, bo Budowlańcy chyba przewidzieli, że lokal zasiedlą "szczypiorki", więc w przestronnym, co by nie mówić lokalu, przedpokój powierzchnię ma więcej niż skromną...
Taki jest bardziej jednoosobowy...
Przez wiele lat zasiedlenia przywykliśmy do owego stanu i procedury "ubierawczo-rozbierawcze" mamy opanowane do perfekcji...
Jak się jedno z nas odziewa, reszta pokornie czeka swojej kolejki...
     Kiedy więc postanowiliśmy "coś" z owym przedpokojem zrobić nawet nam do głowy nie przyszło, że efektem końcowym owych działań będzie znaczne odzyskanie powierzchni użytkowej...
Znaczne, bo po jej nagłym odkryciu staliśmy w owym przedpokoju lekko zagubieni...
W psychologii to się ponoć nazywa "szok przestrzenny"...
W "szoku" nikt przebywać zbyt długo nie lubi, więc nomen omen...Musowo było przestrzeń ową pozyskaną jakoś zagospodarować...
Taka piękna biała ściana....Echhh...
     W łepetynce już mi się coś tam lęgło, i nie o insektach mówię...Ale zarys był tego raczej bardzo mglisty...
Zaczęłam więc wyciągać z owej mgły to co wyobraźnia podsuwała mi kawałek po kawałku...
Najpierw wyglądało to mniej więcej tak:
                                                          (Jadwiniu...poznajesz ??)
 
     Potem nastąpił ciąg narad technicznych z moim osobistym Panem Majstrem, żeby się nie okazało, że znowu wymyśliłam coś czego jeszcze ludzkość, że tak powiem nie okiełznała...

Pan N. jak zawsze okazał entuzjazm ogromny dla moich poronionych pomysłów, i nim zdążyłam sprecyzować do końca moje twórcze potrzeby strategia została opracowana...
Ślubny zakupił sporych rozmiarów kawał pleksy (szyba odpadła w czasie narad technicznych jako materiał zbyt dla "szczypiorków" ciężki i w eksploatacji niebezpieczny), po czym udaliśmy się do mojego ulubionego Marketu (bez złudzeń miłe Panie, to Castorama) i nabyliśmy drewnianą ramę, która już kilka miesięcy temu machała do mnie ze stojaka zalotnie...
     Wiem, wiem...To nie żadna rama tylko stelaż drewniany pod oszklenie drzwi wewnętrznych...
Nic nie poradzę...Tak mam, że w Castoramie, czy innym równie urokliwym "Liroju" widzę rzeczy całkiem innymi niż są...
Dla mnie to była "moja rama"...
     Orzesz...(ko)...
     Teraz dopiero olśnienia doznałam, że było odwrotnie...
     Najpierw rama, potem pleksa...
     Nie istotne...
     Cierpliwością to ja nie grzeszę, więc kiedy dwa te elementy zasiedliły nasze lokum to się powstrzymać nie mogłam i niczym nawiedzona rzuciłam się w wir tworzenia szkicu rozmiarów naturalnych...
A że oprócz "narwaństwa" miewam również totalne zaniki pamięci, więc w domciu nie posiadałam odpowiednich rozmiarów papieru...poza ozdobnym, którego rolka została mi po Świętach...Odwróciłam toto na drugą stronę (białą) i zaczęłam swoją dziabaninę...
Jakby ktoś z Was kiedyś chciał robić szkic, to papieru ozdobnego nie polecam...
Chyba, że sobie ponad przeciętną chcecie "mięsem" porzucać...
Co ja się "naorzeszkowałam" przy tym szkicu...
Orzesz...(ko)...
Ale, że jak się półgóralka uprze to siły na taką nie ma, nim świt blady nastał szkic gotowość do nanoszenia na pleksę zgłosił:
                               
     I się zaczęło...

     Dziobałam toto ponad trzy miesiące...
     Dokładnie od 30 stycznia...
     Chwilek wolnych miałam co prawda niewiele, bo prace remontowe trwały nieprzerwanie, ale pod koniec kwietnia, przyznać się muszę, wątpiłam, że kiedykolwiek owo "dzieło" skończę...
Na widok wykałaczek dostawałam napadu febry i trzęsłam się niczym osika...
To nie jakaś tam szybka w drzwiach łazienkowych...Nie jakaś tam rybeńka...
To były hektary do zadziobania...
Ale zadziobałam...I doczekać się nie mogłam, żeby efekt końcowy zobaczyć...
     Urok malowanych witraży polega na tym, że dokąd farba nie wyschnie trudno wyrokować jaki będzie wynik "dziobania"...
Wyschło...
Folia zabezpieczająca pleksę została komisyjnie zdjęta...
Pan N. przymocował ramę...
I tak to wygląda...
Na parapet już nie czekałam...
A jeśli ciekawi Was co to będzie w efekcie końcowym, to zdradzę tą rodzinną tajemnicę...
To jest nasze nowe wieszadełko na klucze...;o)

sobota, 5 maja 2012

Dagusiowy przepis na kurczaka z rożna...

     Dawno już na moim blogu nie gościła Dagusia i pewnie myślicie, że dzielna owa Niewiasta przygód żadnych ostatnimi czasami nie miała...
Czas z błędu Was wyprowadzić i dagusiowych nowinek zarys choćby pobieżny nakreślić...
     Kilka dni temu Dagusia otrzymała bardzo poważną misję...
     Miała się udać do pewnego sklepu, w pewnym mieście i nabyć tam drogą kupna około sześćdziesiąt pluszowych zabawek...
Zakupy sympatyczne, bo kto z nas nie lubi pluszowych misiaczków, czy innych uszatych stworzonek...
Dagusia też lubi...
     Poczłapała więc do owego przybytku dziecięcej rozkoszy i nabyła około sześćdziesiąt pluszaków...
Pluszaków, dodam, rozmiarów słusznych...
     Panie w sklepie, czemu dziwić się nie można,  uradowane takimi zakupami ogromnie spakowały menażerię do trzech ogromnych worów, a Dagusia wielce ze spełnienia misji dumna postanowiła dopełnić swą radość duszy, jakąś radością dla ciała...
W sąsiednim przybytku handlowym nabyła odrobinę wędlinki i zwierza martwego, czyli kurczaka...
Doładowawszy się należycie ruszyła do autka ogromnie z zakupów usatysfakcjonowana...
Upchała pluszowy dobytek to niewielkich rozmiarów pojazdu, rozsiadła się wygodnie i ku domeczkowi zmierzała...
Dotarłszy na przyblokowy parking zaczęła robić inwentaryzację pakunków...
Jeden wór...Drugi...Trzeci...
Reklamóweczka...Torebeczka...Siateczka...I...
Niepojęte...!!
Zniknął kurczak...
Nie to żeby mógł ewentualnie ożyć, bo goluśki był niczym święty turecki i łebka nie posiadał, ale gdzieś się ów kurzy trup całkiem zapodział...
      No to Dagusia rozpoczęła ponowną inwentaryzację, żeby się nie okazało, że owego denata gdzieś miedzę pluszowe miśki wepchnęła...
Jeden wór...Drugi...Trzeci...
Reklamóweczka...Torebeczka...Siateczka...I...
Orzesz...(ko)...
Trupa brak...
     Wówczas to Dagusię myśl olśniła odkrywcza...
     "Widocznie za kuraka pieniążki dałam, tyle że nieboszczyk na ladzie pozostał"...
No cóż...Tobołków było sporo...
Kurczak nie majątek i jakoś z głodu bez kuraka nie umrze...
Piątek to był...
     W sobotę się Dagusia za obrządek domowy wzięła...
     W niedzielkę odpoczęła kapkę...
     W poniedziałek bladym świtem ruszyła do pracki...A właściwie do autka, żeby się do tej pracki dotransportować...
Otwiera drzwi samochodu...
A tu jak w nią nie walnie odór rozkładających się zwłok...
O mało, że obok leżącego kurzelczego truchła paw nie wylądował...
Weekend mieliśmy wszak upalny...
A kurzelczy trup spoczywał pokornie tam gdzie go Dagusia położyła...
Na półeczce przy szybie...
Może chciała bidulka kurczaka z rożna pokosztować ?? 
W każdym razie doznanie zapachowe mało Ją na parkingu trupem nie położyło, i to nie kurzelczym, ale dagusiowym...
     Na autobus nijak o tej porze pognać, bo jak dwa razy dwa spóźni się do pracy na pewno...
Taksówkę wezwać ?? 
No, można by...
Tyle, że w ten sposób samochód pozostanie na parkingu z owym specyficznym zapaszkiem...
Trudno...
Dagusia postanowiła autkiem do pracy jechać...
Szyby wszystkie pootwierała...Pachnideł wszelakich w torebce zalegających użyła...Wdech wzięła piersią pełną i ruszyła...
Dobrze, że w dużym mieście mieszka i korki poranne należą tam do standardów, bo by się Bidulka udusiła jak nic...
A tak to co "czerwone" Ją złapało to łebek przez szybkę wystawiała i udawała, że z zainteresowaniem wielkim otoczenie podziwia...
     W ten to prosty sposób Dagusia odkryła po co są uliczne korki !! 
     Nie ma co narzekać na długotrwały dojazd do pracy...
     Nie ma co utyskiwać na niedrożność naszych skrzyżowań !! 
     Jakby się Wam kiedyś przytrafiło zapomnieć kurczaka z samochodu to docenicie jakim owe korki są dobrodziejstwem !! 
Wszak na wdechu można przejechać ledwie kilka minutek...
A potem...
Potem zlegniecie zimnym trupem i nawet trudno Wam będzie udawać kuraka z rożna...