Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

środa, 31 lipca 2013

"Posranki"..."Zasranki"...Czyli jak nas Kaszuby rozkochały...

     Po co przejechaliśmy przez caluśką Polskę ??
     No po co ??
Jedynie słuszna i prawidłowa odpowiedź:
     Kajaczek !!
     Przepiękne, kaszubskie trasy kajakowe były tym, co skusiło nas do goszczenia na kaszubskiej, gościnnej ziemi...
Po odpoczynku, zregenerowane nasze siły domagały się wysiłku...
     Trasa Zbrzycy czekała...
     Pan Seweryn przygotował dla nas kajaczek, my przygotowaliśmy plecaczek z prowiantem i niezbędnymi drobiazgami...
     Tym razem Jezioro Dywańskie musnęliśmy ledwie wiosłami by najkrótszą drogą dostać się na Jezioro Somińskie...Tam czekała na nas Kraina tajemnicza i niezbadana, i Wyspy Kormoranów, do zwiedzenia których zachęcał nas Pan Seweryn...
Skoro On zachęcał, to zwiedzenie owych Wysp było obowiązkowe...
     Władca Somin nie był dla nas łaskawy...
     Ledwie minęliśmy przepływ, w kajak uderzyły spore fale i jasnym się stało, że nasza żegluga prostą nie będzie...

     Pan N. usiłował ustawić kajak na Wyspy, Władca Somin robił wszystko, żebyśmy z wyprawy zrezygnowali...
Prądy ciągle znosiły nas to w lewo, to w prawo...
Wiatr bezlitośnie chłostał twarze...
Wysokie fale rozbijały się o burty kajaka i chlapały lodowatą wodą...
Jezioro mimo swego ogromu było puściusieńkie...
     Kiedy minęliśmy cypel Władca Somin uderzył w nas ze wszystkich stron jednocześnie...
Kajak niebezpiecznie zachybotał...
Woda zalała mi ramiona...
"Na tyle Cię stać ??" - zapytałam w myślach Władcę Somińskiego Jeziora... - i tak nie odpuścimy...
     Na horyzoncie ujrzeliśmy pierwszy cel wyprawy...

     Wyspa jak Wyspa...W pierwszej chwili nie robi specjalnego wrażenia...
Chociaż...
Kiedy tylko zbliżyliśmy się na odpowiednią odległość ruszyły w naszą stronę chmary mew...
     - Forpoczty nas witają...- rzucił Pan N. a ja ustawiłam komóreczkę...
     - Będzie się działo...- poświadczyłam...
     Nie zbliżając się zbytnio do Wyspy powoli zaczęliśmy ją opływać...

     Mewy krążyły nad naszymi głowami monitorując czy mamy dobre zamiary...Przysiadały na wodzie wokół kajaka i przekrzywiały swoje ciekawskie łebki...

     To czego strzegły było niesamowite...Dziesiątki kormoranich gniazd...Setki kormoranów...Prawdziwa ptasia symbioza...
Tylko drzewa od tej "symbiozy" umierały...
     Kiedy tylko dziób naszego kajaka odwrócił się od Wyspy uspokojone mewy wróciły do swojego królestwa...
Przestaliśmy być intruzami...
Odgłosy ptasich wrzasków były coraz cichsze, a my podążaliśmy do kolejnego celu wyprawy...

     Druga Wyspa Kormoranów wyglądała z oddali niesamowicie...Wśród zieleni wymarłe drzewa wyglądały upiornie...Jak stare cmentarzysko...
Cisza panująca na Jeziorze jeszcze potęgowała to "trupie" wrażenie...
Jeszcze jeden ruch wioseł i...
     - Pan Seweryn miał rację...- wyszeptałam...
     - Orzesz...(ko) - potwierdził Pan N. i zamarliśmy z wrażenia...
     Widzieliście adaptację "Ptaków" Hitchcocka ??
     To był "pikuś"...!!
     Kiedy tylko minęliśmy nieoznakowaną granicę runęła na nas prawdziwa masa...

     W powietrzu uniósł się przerażający skrzek tysięcy mewich gardeł...Niebo z błękitów zmieniło barwę na szaro-białą...Wśród rozwrzeszczanego tłumu prym wiodły kormorany...Ewidentni generałowie tej podniebnej armii...
Żeby ustalić kierunek kajaka musieliśmy do siebie wrzeszczeć...
     - Nie odpuszczą !! - wrzasnęłam do Pana N.
     - Chyba, że zlegniemy zimnymi trupami w szuwarach... - odwrzasnął Ślubny...
Przy wtórze mewich wrzasków opływaliśmy Wyspę powoli...Nie chcieliśmy drażnić mew zbyt energicznymi ruchami...
Nie na wiele to się przydało...
Ptaszyska były wściekłe !!
Niektóre osobniki przelatywały tak nisko nad kajakiem, że widzieliśmy malusieńkie pazurki na ich "paluchach"...
     Druga strona Wyspy wyglądała jeszcze bardziej niesamowicie...

     - To dopiero "Wysranki"... - podzieliłam się swoją myślą z Panem N. - Tatry niech się schowają...Prawdziwych "Wysranek" nie widziały... - dodałam...
W mewi wrzask wbił się śmiech Pana N.
     - Nawet bardziej "Zasranki" niż "Wysranki"... - zmieniłam zdanie kiedy podpłynęliśmy bliżej...
     - A tą pierwszą Wyspę jak nazwiesz ?? - dopytywał się Pan N.
     - Tamta może być "Posranki"...To ledwie nocnik przy tym szambie... - i w ten sposób nadane zostały nowe nazwy Wyspom Kormoranów...
Żeby zrozumieć nasze odczucia lepiej zajrzyjcie do naszych nagrań...

https://app.box.com/s/f0jicturqtj4zcnri5nf

     Po takich wrażeniach postanowiliśmy odrobinkę się wzmocnić...
Urządziliśmy sobie "Śniadanie na wodzie"...
Ależ smakowało...
Teraz mogliśmy ruszyć na poszukiwanie trzeciego celu...
Przepływu Zbrzycy...
     Przepływy mają to do siebie, że wcale nie chcą być widoczne...
Nawet mapy bywają zawodne...
Ruszyliśmy więc wzdłuż nabrzeża, żeby owego przepływu nie przegapić...

     Władca Somin jakby złagodniał...Tafla Jeziora uspokoiła się...Wiatr zelżał odrobinę...Woda nie chlustała nam w twarze...
Nawet Słoneczko skuszone tym niespodziewanym spokojem zaczęło swój balet na falach...
Ale Zbrzycy nie było...
     Najpierw odkryliśmy "stojak na mewy"...

Potem...
     - Żaba !! - znienacka  oświadczył Pan N.
     Widzieliście kiedyś żabę płynącą prawdziwym "klasykiem" w jeziornej toni ?? 
To niesamowity widok...
     Zaczęłam więc lustrować wzrokiem taflę jeziora wyszukując zielonego mieszkańca...
Komóreczka była już gotowa do kliknięcia...
     - Gdzie ?? - zapytałam w końcu, bo hektary Somińskiego wcale nie wyglądały na zasiedlone...
     - Tu... - oświadczył Pan N. i nieprzerwanie pracował wiosłem...
     - Tu to gdzie ?? - potrzebowałam doprecyzowania informacji...
     - Idzie do Ciebie... - ze śmiechem stwierdził Ślubny...
Przez moment myślałam, że zaszkodził Mu nadmiar wrażeń...
     I wtedy nasz pasażer na gapę się ujawnił...

Bidula całkiem "oczadziała"...
     Na pierwszy rzut oka było widać, że z całej żabiej duszyczki chce do wody...
Podpłynęliśmy bliżej brzegu, żeby się bidula nie zamęczyła i wypuściłam ją za burtę...
Ależ śmigła !!
Precyzyjny "klasyk" był do pozazdroszczenia, a żabusia bez problemu odnalazła właściwy kierunek...
     - Tylko uważaj na bociany !! - krzyknęłam do śladu na wodzie, bo po żabce ślad tylko pozostał...
     - Tam...- rzucił wówczas komendę Pan N. i ruszyliśmy w szuwary w zatoczce...
To była dobra decyzja...

     Po nocnych deszczach wody Zbrzycy nie wyglądały zbyt zachęcająco...
     Za kolejnym zakolem Rzeki dotarliśmy do mostku, który ostatnio zwiedzaliśmy "wierzchem", na rowerkach...
Przyszła pora na kolejny odpoczynek...
To znaczy...
Mój kręgosłup zarządził popas...Z trudem wygramoliłam się z kajaka, a Pan N. spojrzał na mnie z niepokojem...
W którąkolwiek stronę zdecydowalibyśmy się ruszyć to było kilka godzin wiosłowania...
A pływać kajakiem nie wiosłując nie umiem...
Takie ze mnie uparte babsko...
     Nasz popas miał jednak bardzo dobre strony...
     Okazało się, że jest to zarejestrowany oficjalnie punkt spływowy i oprócz przystosowanego nabrzeża posiada tablicę informacyjną z dokładnymi danymi...
Uffff...
Wiemy gdzie jesteśmy !!

     Czerwona "kropeczka" na mapie to my...
     Ledwie 1/8 trasy...
     Całość szlaku kajakowego Zbrzycą to prawie 90-siąt kilometrów, ale spływy to z reguły droga "w jedną stronę"...
My musieliśmy wrócić...
Ale Zbrzyca kusiła nas niemiłosiernie...
Może kiedyś się uda ??
     Po kilku minutach odpoczynku, drobnej gimnastyce i dogłębnym zbadaniu trasy na mapie, ruszyliśmy dalej...

Ostatni...Nieplanowany punkt podróży...
Jezioro Kruszyńskie...
Ogromne...Ciche...Piękne...

Tajemniczy horyzont kusił do dalszej podróży...
     Posiedzieliśmy chwilkę sycąc dusze tym nieziemskim widokiem i zarządziliśmy odwrót...
Tym razem musimy odpuścić...
Chociaż kusi...Bardzo...
     Nie oglądając się za siebie skierowaliśmy kajak w drogę powrotną...
     Zbrzyca powitała nas zdziwiona...

     Z tej strony wyglądała całkiem inaczej...Jakby pytała:
     - Wracacie ??
     I chyba w szoku była okrutnym, bo ledwie wpłynęliśmy w Jej kanał ukazała nam widok nieziemski...

     Nieludzkim wydało się nam pływanie "w jedną stronę"...
Zostawić takie widoki za plecami ??
Matka Natura bywa przewrotna...
    Przy mostu spotkaliśmy pierwszych Kajakarzy...Dwie Pary w średnim wieku, z dwoma bernardynami...
Widok psich olbrzymów zrobił na nas wrażenie...
     - Dzień dobry... - krzyknęliśmy radośnie...
     - Dzień dobry...- odpowiedzieli nam zgodnie...
     - Wspaniałych macie wioślarzy !! - zagadnęłam...
     - Wioślarzy ?? Im się nawet siku nie chce iść zrobić... - odpowiedział nam jeden z Panów...
A psiaki leżały "rozwalone" przy kajakach i nic sobie nie robiły z tej krytyki...
     - A Ty mówiłaś, że pływanie z jamnikiem to ekstremalne ryzyko...- przypomniał mi Pan N.
     Fakt, kiedy mijaliśmy onegdaj na Kujawach, kajak zasiedlony przez pewną Parę i jamnika, wyraziłam swoje wątpliwości...
    No cóż...Nie jestem zwolenniczką zmuszania zwierząt do posiadania hobby...
     Kajak i bernardyn ??
Samo w sobie brzmiało dziwnie...
     Nasza podróż dobiegała końca...
     Przy Wyspie "Posranka" mewy jeszcze raz pokazały nam swoją siłę...
Tym razem nie my byliśmy przeciwnikami...
     Z lasu w stronę Wyspy ruszył jastrząb...Pewnie marzyła mu się jajeczniczka z kormoranich lub mewich jaj...
Mewy ruszyły do ataku natychmiast...
Zaatakowany jastrząb, okrążony ze wszystkich stron, nawet nie miał jak się bronić...
A maleńkie mewy atakowały bez pardonu...
Nic sobie nie robiły z faktu, że to jastrząb jest drapieżnikiem...
Walka trwała dosłownie sekundy...
Nawet nie zdążyliśmy sięgnąć po aparaty...
Jastrząb pokiereszowany przez rozsierdzone mewy uciekał w panice do lasu...Z jego skrzydeł zwisały powyrywane pióra...
Mewy krzykiem ogłosiły zwycięstwo...
     Władca Somin wcale nie spokorniał , więc nasze ramiona nieźle odczuły starcie z jego "złym nastrojem"...
Z przyjemnością wpłynęliśmy na spokojne wody Jeziora Dywańskiego...
     - I jak ?? - zapytał nas Pan Seweryn, ledwie zdążyliśmy wciągnąć kajak na brzeg...
     - Zarąbiście !! - odpowiedzieliśmy zgodnie...- Kruszyńskie zaliczone...
     - Tak szybko ?? - w głosie naszego Bosmana usłyszeliśmy uznanie... - a Wyspy ?? - dopytywał...
     - Niesamowite !! Jedna od dzisiaj nazywa się "Posranka", a druga "Zasranka"...- zakomunikowałam...
Śmiech Pana Seweryna zadźwięczał na kąpielisku...
     - Pięknie !! - zaakceptował...
     Wieczorkiem czekało na nas ognisko na jeziorem...

     - Ło Matko i Córko !! Toż my mamy ledwie cztery malusie kiełbaski... - wyjęczałam zobaczywszy skrupulatnie ułożony przez Pana Seweryna stos drewna...
     - Do rana...Jak nic będziemy je palić do rana...- potwierdził moje spostrzeżenie Pan N.
Więc to nie był omam wzrokowy...
     Wszytko było tak przygotowane, że wystarczyło dotknąć stos zapałką i mieliśmy swoje upragnione ognisko...

 Pozostało nabić kiełbaski i rozpocząć przygotowania do kolacji...

Ależ to było pyszne !!
Najlepsza kiełbaska Świata !!
     A potem siedzieliśmy sobie na ławeczce, przy ognisku i patrzyliśmy na jezioro...
     Mrok powoli zapadał rozmazując przeciwległy brzeg...Ptaki powoli cichły układając się do snu...Ognisko radośnie rozbłyskało iskierkami...
Nie czuliśmy zmęczenia...
     Było tak...Hmmm...

wtorek, 30 lipca 2013

Magiczny "Dzień Lenia"...

     Po gdańskich wrażeniach musieliśmy odrobinę odpocząć...
     Przed oczami mieliśmy jeszcze barwne wspomnieniowe projekcje...W głowach kłębiły się setki myśli związanych z wycieczką...W nosach czuliśmy jeszcze zapach siarki...
Wyciszony Ośrodek był idealnym miejscem na poukładanie doznań...
     Postanowiliśmy urządzić sobie "Dzień Lenia".
Drzemki...Leżakowanie...Podjadanie...
Czyli urlopowa normalka...
Podobno...
Leniowanie szło nam całkiem nieźle...
Chociaż zabawnym było, że Obsługa Ośrodka przyglądała się nam z zainteresowaniem...
     - Nie przyjdziecie dzisiaj na koniki ?? - pytała nasza Instruktorka z niedowierzaniem...
     - Dzisiaj nie...- odpowiadaliśmy zgodnie...
     - Nie rezerwujemy dzisiaj kortu ?? - pytała Pani Mariola nazywana przeze mnie czasem Marzeną ;o)
     - Dzisiaj odpuszczamy...- kręciliśmy głowami...
     Kiedy jednak na pytanie Bosmana (Pana Seweryna), czy potrzebujemy kajaczek, odpowiedzieliśmy, że na jutro owszem, ale dzisiaj nie...
Pan Bosman spojrzał na nas z troską...
Chyba podejrzewał jakieś objawy chorobowe...
No cóż...
W sumie rzeczywiście było to jak na nas nienaturalne...
     Wieczorkiem poczłapaliśmy niespiesznie do Recepcji poprosić o przygotowanie ogniska na jutrzejszy wieczór...
     Pani Mariola wykonała oczywiście natychmiast telefon do Pana Seweryna i odetchnęła z widoczną ulgą...
Chorzy nie byliśmy...
     - A dzisiaj mamy tańce przy przebojach z lat 80-tych... - mimowolnie rzuciła w trakcie rozmowy... - może zajrzycie Państwo ??
     - Tańce ?? - zapytaliśmy dla potwierdzenia i spojrzeliśmy na siebie...
     Czyżby nasz "Dzień Lenia" miał się skończyć przy rytmicznych dźwiękach ??
W sumie...
Właściwie mieliśmy co świętować...
To była Pierwsza Rocznica Ślubu naszych Dzieciaków, więc tańce były w sam raz...
     Mieliśmy tą Rocznicę świętować z Dzieciakami...Ich łóżka stały wolne...Mieli urlopowy szlaban...
No cóż...
I tak bywa...
Ale poświętowanie za Nich byłoby chyba w sam raz...??
     Tańczyliście kiedyś przy blasku świec i gwiazd ?? 
     Tańczyliście kiedyś nad brzegiem jeziora ??
     Nasz "Dzień Lenia" miał magiczne zakończenie...

poniedziałek, 29 lipca 2013

Pożegnanie Gdańska, czyli bój to jest nasz ostatni...

     Chociaż muzyka ponoć łagodzi obyczaje, a muzyka słuchana przy piciu czekolady w szczególność, my nie zamierzaliśmy się dać "wyłagodzić" tak zupełnie...
     Przed nami była jeszcze jedna Bitwa, a wszak wiadomo, że Żołnierz łagodnym być nie może...
No to dawaliśmy się "wygładzić" odrobinkę z wierzchu, a w środeczku duch bojowy w nas rozkwitał...
     - Ruszamy ?? - zapytał Pan N.
     - Ruszamy... - potwierdziłam i co prawda z niechęcią, ale oderwałam poopę od fotela...
Przed nami był "bój ostatni"...
     Bitwa Morska na Motławie...
     Przy nabrzeżu zacumowane były już różnorakie Jednostki, Załogi prezentowały się cudnie, a my szukaliśmy strategicznej pozycji...
Tym razem bardzo brakowało nam podpowiedzi Pana Promowego...
Nabrzeże co prawda szerokie, ale każdy centymetr był już obsadzony...
     Przycupnęliśmy więc na samym Zakolu Motławy i oczekiwaliśmy na pierwszy wystrzał...


     Grupa Garnizon Danzig miała zaprezentować nam, po raz pierwszy w Polsce, starcie morskie pomiędzy okrętami: gdańskim, rosyjskim i szwedzkim...
     Rzecz się miała na początku XVIII wieku, kiedy Europa była świadkiem Wielkiej Wojny Północnej, więc i okręty prezentowały się pięknie i Obsady miały zgodne z wymogami epoki stroje...
     W potyczce udział brały dwa stuletnie żaglowce: "Palsa" i "Wespe", oraz replika "Libava"...
Wojnę ową toczyły ze sobą: Królestwo Danii i Norwegii, Rosja, Saksonia, Prusy i Hanower z jednej strony, a szwedzka potęga z drugiej...
Gdzie było miejsce Polski ??
     Jako, że konflikt miał miejsce w latach 1700-1721 to Polska była wówczas Rzeczpospolitą Obojga Narodów i jako taka, ponoć była neutralna...
Hahahahahah...Koń by się uśmiał...
Polska neutralna ??
Nie może być !! - jakby to Pawlak podsumował...
Spora część walk nie tylko, że rozgrywała się na terytorium owej Rzeczypospolitej, to jeszcze na Jej koszt...
Wiadomo wszak, że jak jest "zadyma" to bez Polaków odbyć się nie może...
I o dziwo...Byliśmy wówczas po tej samej stronie co Rosjanie !! 
Cuda !! Prawdziwe cuda...


     Rekonstrukcja przedstawiała się godnie, chociaż wyobraźni przeszkadzały odrobinę współczesne Jednostki...
Przeszkadzała również w odbiorze owego Widowiska pewna Rodzinka usytuowana tuż za naszymi plecami...
Jeśli macie ochotę na pełne zgłębienie owego Przedstawienia to zapraszam...

https://app.box.com/s/quqp1anr61si4cn75xb3

     Dla tych co nie obejrzą nadmienię, że owa Rodzinka, składająca się z czwórki dorosłych, nieźle wstawionych Osób i dwóch Małoletnich, skutecznie przeszkadzała przez cały czas...
To co wygadywali i wyprawiali godnym było pomsty z Niebios...
Podobno jak się ktoś "burakiem" urodzi to "burakiem" umrze...
Wracajmy jednak do walki...
     Gdańszczanie dzielnie bronili nabrzeża, nasze Okręty (niby rosyjski i gdański) ostrzeliwały Szwedów okrutnie, wysłani na szwedzki Okręt Celnicy ledwie uszli z życiem...
Chociaż tego pewna do końca nie jestem, bo dwóch z nich wylądowało w Motławie, a ponoć kontakt cielesny z ową rzeką może się skończyć różnie...
Zapaleńcy...Prawdziwi Zapaleńcy...
Jak miło pomyśleć, że są Ludzie, którym się chce...
I nie o wpadaniu do wody mówię...
     W rekonstrukcjach brało udział około stu Uczestników...Poświęcali na to swój czas, swoje zaangażowanie i ukryć się nie da, że wkładali w to również swoje pieniążki...
Przygotowanie okrętu, czy umundurowania to nie są drobne kwoty...
     Dziękujemy Wam za to pięknie !! 
     I wierzcie, że piękniej dziękować już nie umiemy...;o)
     I dziękujemy Baltic Sail, że umożliwiono nam podziwianie tego wszystkiego...
Niestety...Na nas już pora...
     Na pożegnanie Gdańska, Matka Natura pięknie udekorowała niebo...


     A my ruszyliśmy w stronę zachodzącego Słońca...


     Jak na prawdziwych Wojowników przystało... 

niedziela, 28 lipca 2013

Szanty o smaku czekolady...

     Mogliśmy ruszać dalej...Mogliśmy...Ale pochłonięta ilość strawy powodowała, że bardziej poprawnym stwierdzeniem było by...
Mogliśmy toczyć się dalej...Albo...
Mogliśmy pełznąć...
Zadowolone brzuszki dopominały się kanapy...W trybie pilnym...
Echhh...Poleżeć tak sobie z godzinkę...
Ale lekko nie ma...
Nasz harmonogram nie przewidywał leżakowania...
      Potoczyliśmy się więc brzegiem Motławy, żeby podelektować się widoczkami i rozchodzić odrobinę owe kotleciska...

     Przez cały czas miałam dziwne wrażenie, że jestem obserwowana...
     Jako zagorzała czytelniczka literatury kryminalnej zaczęłam stosować znaną taktykę szpiegowską i co kilka kroków oglądałam się za siebie...
W nieprzebranym Tłumie miało to liche zastosowanie...
I nagle spojrzałam w niebo...
Orzesz...(ko)...
     - Śledzą nas... - wyszeptałam do Pana N.
     Ślubny namiętnie oglądający "Kryminalne Zagadki" nie zadawał zbędnych pytań tylko podążył za moim spojrzeniem...
     - O masz go... - potwierdził moje spostrzeżenie...
To już nie były przelewki...
Byliśmy inwigilowani !!
     Dopiero po chwili zauważyliśmy, że nasz "śledź" jest obiektem zainteresowania turystycznych tłumów wokół nas...

     To dopiero gratka !! 
     W życiu nie widziałam Drona, a Drona tak malowniczo migającego kolorowymi światełkami to mogłam sobie tylko w TV pooglądać...
Ależ on wzbudzał emocje !!
     Starsi Podziwiacze z zainteresowaniem obserwowali jego poczynania, a Młodsi...
Młodsi wrzeszczeli bez opamiętania ku uciesze swoich opiekunów...
A Dronek popisywał się przed Widownią...

     - Już pora... - zakomunikował Ślubny i ruszyliśmy na Targ Rybny...
     Dokładnie w to miejsce, w którym zaparkować nas chciała "Kaśka"...
     Za kilka minut miał rozpocząć się koncert "Szanty pod Żurawiem"...
Tak, tak...
     Odkąd dostaliśmy szantowego "bzika" mieliśmy owych pieśni wysłuchać po raz pierwszy tam gdzie ich dom...Nad samym brzegiem Morza...


    Na początku było nam trochę dziwnie, bo nie "Rotunda", bo nie tłumy, bo dźwięk rozchodził się nad Motławę zamiast dźwięczeć w duszy, ale kiedy rozejrzeliśmy się po ławeczka poczuliśmy się jak w Krakowie...
Tuż obok siedział Mistrz Jerzy Porębski...
    Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki i uśmiechy wypełzły na twarze, Mistrz sięgnął do futerału i wyciągnął swoją, podobno najdroższą w Polsce, trąbkę...
Wyciągnął, pogładził czule i zaczął grać...
Nie na estradzie...Tuż obok nas...Na widowni...
     Niedługo trwał ów niespodziewany koncert, bo występujący właśnie Zespół szybciutko zgarną Pana Jerzego do siebie...

A potem, to już każdy grał na tym co "złapał"...

Atmosfera się rozluźniała...
Widownia zaczęła podśpiewywać półgębkiem...
     - Mogę Cię zaprosić na czekoladę... - wyszeptał mi do ucha Pan N.
     - Możesz...- odszepnęłam i puściłam perskie oko...
Pić czekoladę na gorąco i słuchać szant...
Takiej rozpusty to ja się nie spodziewałam...;o)

sobota, 27 lipca 2013

O złotym ryżu i dobrym "Duszku", czyli zwiedzamy Gdańsk...

     Kurz bitewny rozpływał się powoli w powietrzu...Wody Martwej Wisły uspakajały się wolniutko...Żołnierze mogli zaznać odpoczynku przy zupce jarzynowej...A my...
My ruszyliśmy w dalszą podróż, bo atrakcji tego dnia Gdańsk przygotował nam znacznie więcej...
Kierunek Starówka...
     Mijana "Arena" nie zrobiła na nas najlepszego wrażenia..."Krążek" i owszem, prezentuje się ładnie, ale otoczenie wygląda raczej jak plac budowy, a nie reprezentacyjne miejsce Gdańska...
Kiepsko...
Jeśli nas pamięć nie myli, to rok temu wyglądało to dokładnie tak samo...

No cóż...
Póki co na kolejne EURO się nie zanosi, więc i pośpiech zbyteczny...
    "Kaśka" dopasowała nam idealne miejsce parkingowe (chociaż w pierwszej chwili chciała nas ulokować na estradzie na Targu Rybnym), oczka odpoczęły już odrobinę od bitewnej zadymy, więc można zacząć się delektować...
     Jaki jest Gdańsk ??
Przede wszystkim zatłoczony...
Ale wśród tej "ludzkiej masy" można dostrzec Jego urok...
A uroku Gdańskowi odmówić nie można...

Magiczne uliczki...

Kolorowe kamieniczki...

To, czego na urlopie nie powinnam zauważać, czyli Dom Ekonomistów...

I nadzy faceci na horyzoncie...Czyli "Neptun" w całej okazałości...
Mało się nam łepetynki nie pourywały...
     Właściwie moglibyśmy coś wszamać, bo zwiedzanie z pustym brzuszkiem to kiepska rozrywka...Zaczęliśmy zaglądać do restauracji i barów...
     Ło Matko i Córko...
     Toż na zupę pomidorową z ryżem za 14 złotych to przeciętnego Mieszkańca naszej Planety raczej nie stać...
Cóż to muszą być za wspaniałe pomidory na taką zupinę !! Jak nic jakiś szczególny szczep, albo gatunek...
A ryż ?? 
Złoty chyba...
     - Nie wiem jak Ty, ale ja ryzykować nie będę...- oświadczyłam Panu N. - żołądek mam raczej pospolity i może takich frykasów nie przyjąć...
     - A widziałaś cenę kotleta ?? - dopytywał Ślubny...
     - Świńska była...- odpowiedziałam i ruszyliśmy dalej...
     Nasze uszy wyłowiły z ogólnie panującego zgiełku, miłe dźwięki...
Po chwili znaleźliśmy Winowajców...

     Zrobiło się nam miło na duszyczkach, a uśmiechnięte twarze młodych Ludzi sprawiały przyjemność nie tylko nam, w bramie panował niezły tłok...
Czy byli perfekcyjni ?? 
Nie...
Ale gra sprawiała im radość...Z resztą...
Trudno oczekiwać perfekcji jeśli Wykonawcy siedzieli na rybacki krzesełkach, albo koszach na śmieci, a wokół panował wakacyjny rwetes...
     Ale były i standardy światowe, znane operetkowe szlagiery i odrobina muzyki "bardzo poważnej"...
Czyli dla każdego "coś"...
Wszyscy uśmiechali się życzliwie...
I to jest właśnie tajemnica muzyki...
     Kiedy Muzycy ogłosili przerwę ruszyliśmy dalej...

Nasze brzuszki podchwyciły skoczne nuty...
Ale ceny posiłków przy Motławie, chociaż wydawało się nam to niemożliwe, były jeszcze wyższe...
    - Musimy gdzieś odsapnąć odrobinę... - stwierdziłam i uciekliśmy jakąś boczną bramą z tych tłumów...
     Uliczka była bardzo klimatyczna, wyciszona i poza nami spacerowała nią tylko jedna para...
Ufff...
     - Już wiem dlaczego... - oświadczył Pan N. i wskazał mi dłonią nazwę ulicy...
Świętego Ducha...
No tak...
Grzesznicy tutaj pewnie nie zaglądają...
     W jednej z kamieniczek urządzony był bar...A właściwie Pub, bo szyld głosił nazwę "Pub Duszek"...
Maleństwo takie...
Na pianinie poprzypinane pozwy sądowe...
     W sumie, nie oczekiwaliśmy niczego szczególnego, bo ani wystrój, ani wygląd nie zachęcał do odwiedzin, ale był wolny stoliczek na tarasiku (to nie zdrobnienie tylko określenie rozmiaru), dwa krzesełka, parasol i popielniczka (!!)...
A przede wszystkim ceny w Menu zostały zaakceptowane przez nasz portfel z radością...
Moja poopa z przyjemnością zajęła miejsce na krzesełku...
Ufff...
Mogłam już zjeść cokolwiek...
     Kiedy Kelner przyniósł naszą upragnioną, pomidorową zupkę patrzyłam w talerz z niedowierzaniem...
Poprzecierane, świeże pomidorki bez skórki i lane kluseczki...
4 złote porcja...
     - Aż jestem ciekawy kotleta...- skwitował nasze zdziwienie Pan N. i pałaszował pyszniutką zupkę z przyjemnością...
Do naszych uszu dobiegały odgłosy kuchennej krzątaniny...
     - Jeśli to co słyszę nie jest omamem dźwiękowym to właśnie je tłuką...- odpowiedziałam zajęta wyławianiem kluseczków...
Miałam rację...
Zamówione drugie danie to był ogromny talerz żarcia (jedzeniem tego nazwać nie było można)...
Fura ziemniaczków z koperkiem...Fura sałatek różnorakich...I on...Ogromniasty kotlet schabowy...
     - To już chyba nie jest Gdańsk !! - stwierdził Pan N. i zaatakował kotleta...
     - Mogłam poprosić o połówkę porcji... - żałośnie skwitowałam możliwości mojego żołądka...
     - Wstydu nie rób !! - zdyscyplinował mnie Ślubny...
Ale było rzeczą niemożliwą, żebym tą porcję w sobie upchała...
Rachunek za obiad był pysznym "deserem"...
     Pub powinien nosić nazwę "Dobry Duszek"...
Mogliśmy ruszać dalej...





 

piątek, 26 lipca 2013

Podróż w czasie, czyli o lekkim historii "nagięciu"...

     Dawno, dawno temu...Kiedy na wybrzeżu panowali Rycerze spod znaku Krzyża, uwadze Ich nie uszło, że cypel wiślany idealnie nadaje się na warownię...
Może określenie "warownia" dzisiaj jest trochę na wyrost, bo nomen omen wybudowali ją z drewna, ale od czegoś losy Twierdzy Wisłoujście rozpocząć się musiały...
Mieli "nosa" krzyżaccy Wojowie...
     Ledwie ową budowlę ukończyli, a już swoją przydatność udowodniła...Legła przy tym w gruzy (raczej w kupkę popiołu i okopconych desek), ale już nikt się nie zastanawiał czy Warownię odbudowywać...
     W 1482 roku na miejscu drewnianych "baraków" powstała murowana, ceglana Wieża...
A że Naród niemiecki znany jest z praktyczności, więc wieża owa nie tylko miała strzec ujścia Wisły, ale również zainstalowano tam latarnię...
To przy owej Wieżycy z latarnią z czasem powstała Twierdza prawdziwa...
     Przez wieki Obsada Twierdzy na brak zajęć narzekać nie mogła...
     W 1577 roku oblegał ją Batory, w 1627 ostrzeliwała szwedzką flotę (w czasie bitwy pod Oliwą), w 1734 atakowały ją wojska rosyjsko-saskie, w 1793 swoich sił próbowali Prusacy...
Nawet Napoleon w 1807roku spróbował swoich sił...
     Niszczona i odbudowywana stanowi dzisiaj wyjątkowo ciekawy obiekt militarny...
     Zmieniały się epoki...Zmieniały się style architektoniczne...Zmieniała się więc i Twierdza...
Pozostały z niej tylko fundamenty będące swoistą, budowlaną ciekawostką...
     Twierdza zbudowana jest na drewnianych, zatopionych w wodzie skrzyniach, zwanych kaszycami...
Samotną Wieżycę, z czasem otoczono ceglanym wieńcem, dobudowano mieszkania dla Oficerów i Żołnierzy, cztery bastiony, a nawet fosę zasilaną wodą z Martwej Wisły...
Bo z czasem Twierdza zaczęła oddalać się od Morza i Ujścia...
Ot takie prawo przyrody...
Co Wisła przynosiła w swych wodach, pozostawiała dokładnie właśnie tutaj...

     Przetrwała wiele zawieruch wojennych i historycznych zawirowań...
Zniszczyli nam Ją dopiero Sąsiedzi...
Czego Hitlerowcy nie zmogli, Armia Czerwona dokończyła...
     Ale wracajmy do czasów świetność, bo dla nich przecież Gordyjka i Pan N. wlekli się przez caluśką Ojczyznę prawie...
     Zgodnie z sugestiami Pana Promowego zajęliśmy strategiczną pozycję "przy banerku", czapeczki założyliśmy posłusznie i oczekiwaliśmy na pierwszą komendę...
Wszak dopuścić nie możemy, żeby Brytyjczycy wywieźli z Gdańska napoleońskie zdobycze i wielgachne skrzynie pełne kruszców i drogocennych klejnotów...
Nie z nami takie numery !! O nie !!
Nawet przebranie się za Holendrów, do których jak widać zawsze mieliśmy słabość, nawet jak jeszcze o rynkach pracy nikt nie miał pojęcia, nie na wiele się zda...
     Tym razem Wisłoujścia strzeże nie tylko nasza Twierdza, ale i Gordyjka z Panem N., że o tłumach Turystów nie wspomnę...

Tłok panował okrutny, i to nie tylko na nabrzeżu...

Nawet trochę większe jednostki chciały się do walki przyłączyć...

Ale moje serducho zadrgało dopiero, kiedy ujrzałam to cacuszko...

     - Ja taką chcę !! - skierowałam zapotrzebowanie do mojego życiowego Sponsora...
     Pan N. spojrzał na mnie takim wzrokiem, że zaraz sprawdziłam czy mam czapeczkę przeciwsłoneczną na łepetynce...
     - Chorobę morską masz... - realistycznie do mojej zachcianki podszedł Ślubny...
     - W takiej łódce mogę rzygać...- podsumowałam i tęsknie spoglądałam za oddalającą się "motoróweczką"...
     Ledwie przeszła mi ochota na wymioty kanał został oczyszczony z "intruzów" i pojawili się Holendrzy...
To znaczy Brytyjczycy w holenderskiej skórze...
I się zaczęło...

     Galera brytyjska atakowała Twierdzę zapamiętale...Twierdza odpowiadała ogniem...Trudno było nadążyć z wykonywaniem zdjęć...W powietrzu unosił się zapach siarki...Dym "gryzł" w oczy...


     Aż w końcu pojawiła się Ona...Nasza Galera, która miała wspomóc Twierdzę w Jej nierównym pojedynku...Teraz rozpoczął się prawdziwy balet na wodzie...Kapitanowie wiedzieli doskonale jak ustawić swe Okręty, aby serca Widzów zadrgały...

     Brytyjczycy byli bez szans...Ale chcieli zakończyć walkę z honorem...Wywiesili więc swoją Banderę...
Niestety Twierdza również poniosła straty...

Widownia oszołomiona ilością doznań zaczęła klaskać...
     Nikt jakoś nie przejmował się faktem, że do dzisiaj nie wyjaśniono zagadki napoleońskich skarbów...
Czy Cesarz zabrał je z Gdańska do Paryża ?? 
Czy może zniknęły z gdańskiego skarbca w jakiś innych okolicznościach ?? 
A może Brytyjczykom udało się je ukraść i po starciu z Twierdzą zatopili cały ten skarb w Wiśle ??
     Tego się pewnie nigdy nie dowiemy...
     Nie dowiemy się również czy taka potyczka w ogóle miała miejsce...
     Ale jeśli chcecie obejrzeć sobie obronę Twierdzy Wisłoujście dokładniej, to zapraszam...

https://app.box.com/s/e6234w5fmkloiw1oo99h

https://app.box.com/s/6nwgkj40t8g6bbo2an0y

     Nagrania oryginalne z domowej kolekcji...;o)





czwartek, 25 lipca 2013

O "Perle Bałtyku" i Ciachu nad Ciachami...

     Nasza misja "znaleźć źródło kawusi" wcale nie była taka łatwa, jakby się to mogło wydawać...
Nowy Port to albo zakłady pracy, albo blokowiska...
Pomarzyć można o malowniczych kafejkach, czy choćby barach szybkiej obsługi...
Na litość boską...
Czy Gdańszczanie kawusi nie piją ??
     Jak na dwóch dzielnych Wiarusów przystało dreptaliśmy raźno rozglądając się z ciekawością...Tych szlaków stopy nasze jeszcze nie deptały...
W myślach błogosławiliśmy fakt, iż przy Wisłoujściu zameldowaliśmy się znacznie przed czasem...
Szliśmy...Szliśmy...Szliśmy...
I nagle przed naszymi oczami pojawił się drogowskaz...






Ło Matko i Córko...
To my aż do Sztokholmu musimy na tą kawusię zadreptać...??
O nie !!
Wrodzony patriotyzm obudził się w nas natychmiast...
"Obcej" kawie mówimy kategoryczne NIE !!
I ignorując owe "drogowskazanie" ruszyliśmy ścieżkami Autochtonów...
Przez torowiska, chaszcze i krzaczory...
Skoro ktoś te ścieżki wydeptał to muszą one gdzieś nas zaprowadzić...
     Zaprowadziły...





     W sumie urząd to urząd...Kawusię pewnie serwują ??
     Nie czekając na zaproszenie postanowiliśmy zwiedzić Latarnię...
Wszak to właśnie z tej Latarni oddano pierwsze strzały na Westerplatte...Nie godzi się być tak blisko i ją zlekceważyć...
     Latarnia zrewanżowała się nam szczodrze...
Najpierw ukazała to co ma najpiękniejszego...





Najpierw był taki raczej mało romantyczny widok na Port...




Potem już było trochę romantyczniej...




Potem rozważaliśmy kwestie techniczne...
I tak mnie to zwiedzanie Latarni zafascynowało, że nawet przez chwilę rozważałam czy nie zostać czasem Latarniczką...




Niestety wakatów nie mieli...
     Ruszyliśmy więc w drogę powrotną, to znaczy tak bardziej do przyziemienia...




     Spojrzałam przez owo okno i zaświtała mi pewna myśl...
     - Niemcy tej wojny wygrać nie mogli... - stwierdziłam do Pana N.
Ślubny spojrzał na mnie ze zdziwieniem...
     - Spójrz !! To okno totalnie nie nadaje się do oddania pierwszego strzału !! To na następnym podeście było by świetne... - podzieliłam się swoimi obserwacjami...  - Nawet okna wybrać nie umieli...
     - Może to i lepiej ?? - Pan N. rzucił pytanie retoryczne w Kosmos...
     - Pewnie, że lepiej...- nie mogłam powstrzymać się od odpowiedzi... - ja Im tego nie powiem... - obiecałam...
     Niestety nawet z poziomu widokowego nie odkryliśmy żadnego przybytku "kawoźródlanego"...
Chociaż nadzieją napawał nas fakt, iż przy Latarni rozwieszony był banerek z zaproszeniem na kawę, domowe ciasta i inne smakołyki...
     - Włączę "Kaśkę"...- stwierdził Pan N. - skoro jest adres to nas przecież doprowadzi...
     Ale nim grzecznie posłuchaliśmy naszego GPS-a, nasze oczy wchłaniały otaczające nas, piękne widoki...







     Zdyscyplinował nas dopiero widok Galery wracającej z rejsu...





     - Musimy się pospieszyć...- poganiał mnie Ślubny...- bo albo w bój ruszymy bez kawusi, albo będą walczyć bez nas...
     Obydwa te rozwiązania nie przypadły mi do gustu...
     Ale "Kaśka" się spisała, chociaż uparcie namawiała nas do "nawrotów" przy każdym "zakazie ruchu"...Pewnie bidulka nie zauważyła, że kółek nie posiadamy...
     Wśród gąszczy uliczek i blokowiskowej plątaniny wyszperała dla nas Perłę prawdziwą...





     To co w owej niepozornej Kawiarence zaserwowała nam Pani Właścicielka zasługiwało na wszelakie laury jakimi honoruje się gastronomię...
Kawa w słusznej ilości i mocy...
A do tego Ciacho !! 
Ciacho przez duże "C", bo o takim wypieku nie godzi się pisać małymi literkami !! 
     "Perła Bałtyku" w pełni zasługuje na swoją szczytną nazwę...
     A Panią Właścicielkę pozdrawiamy serdecznie :o) I przyrzekamy solennie, że jak nas tylko nasz "szlajak" do Nowego Portu zawiedzie, to spotkamy się ponownie...
     I pewnie znowu nie będziemy w stanie stwierdzić, które z serwowanych przez Panią ciast było lepsze...:o)