Ależ ja miałam wczoraj farta...no no...!!
Kiedy po pracy zaległam w fotelu studiować blogowe wpisy, moja "gaduła" zabłysła jarzącą się kopertką Dagusi...Fart to nad farty, bo czasowo się jakoś zgrać ostatnio nie możemy...
Po kilku rytualnych powitaniach Dagusia z nagła zapytała:
- A co z tym zielonym ??
W pierwszej chwili aż mnie przytkało, bo jakoś ostatnio mi się kontakt z UFO nie zdarzał, a zielony to zielony...Ale po chwili spłynęła na mnie łaska zrozumienia...
- Pomalowałam, to będzie pierwszy krzew różany z miętowymi listkami... - wyjaśniłam, bo Dagusine pytanie podtekst miało jasny...
Pytała o nieszczęsną farbę do witraży, którą udało mi się ostatnio nabyć, a która miała się nijak do mojej koncepcji twórczej...
Żale wówczas wylałam na Dagusiną gadułę, a że Dagusia serce ma wielkie to się Bidulka przejęła...
- Jak mi się żaden Botanik w gościnie nie trafi to wpadki nie będzie... - dodałam, żeby już Ją całkiem uspokoić...
No i w tym właśnie momencie temat zszedł był na tory całkiem nieprzewidywalne...
- Zdolności modyfikowania roślin to ja po Dziadku muszę mieć, rękę do roślin to On miał, ale z tą modyfikacją bywało różnie... - dopisałam w "gadułowe" okienko, a przed oczami pojawił mi się lekko zakurzony obraz z dzieciństwa...
Niewielki sad na zboczu górki...Delikatny powiew wiatru szeleszczący w liściach...Promyczki słoneczne lekko tańczące po twarzach...Grupa Ludzi stojąca bez słowa wokół karłowatej jabłonki...Wśród gałązek owej jabłonki gdzieniegdzie widać zielonkawe jeszcze jabłuszka, ale wzrok wszystkich spoczywa na jednym konarze...
- Tato...a co to ma być ?? - słyszę echo pytania kierowane do Dziadka...
- No co ?? Ślepa jesteś ?? Owoc !! - wyjaśnia Dziadek lekko zdenerwowanym głosem...
- Ale jaki ?? - docieka jedna z moich Ciotek...
- A skąd mam wiedzieć... - odpowiada Dziadek już mniej pewnie...
- Dziwne toto...- kręci głową Ciotka, a reszta Zgromadzenia potwierdzająco kiwa głowami...
- Do roboty się weźcie !! - kończy spektakl Dziadek, ale Jego wezwanie nie spotyka się ze zrozumieniem...
Towarzystwo niczym zaczarowane stoi przy jabłonce i gapi się na "toto" z dziwnymi wyrazami na twarzach...
Mój Dziadek uwielbiał takie eksperymenty...Nie to żeby był jakimś wynalazcą, czy innym odkrywcą...Po prostu, czasem Go kusiło...
Tym razem zaszczepił na karłowatej jabłonce, o pysznych, soczystych owocach, gruszę o wyjątkowo słodkich gruszeczkach...
Wynikiem miały być jabłko-gruszki...Słodkie, soczyste, dorodne, zdrowe, no i przede wszystkim dziadkowe...
"Toto" nie przypominało nic...
Chociaż cała Rodzina usiłowała "toto" do czegoś porównać, nijak na protoplastę trafić nie mogła...
"Toto" było zielone, owalne i poza skórką zawierało ogromnych rozmiarów pestkę...
- Weź to spróbuj... - namawiała mojego Tatę owa gadatliwa Ciotka...
- Ja...?? - Tata odruchowo cofnął się o krok...
- W wojsku kapralem byłeś !! - zażądała Ciotka oznak odwagi od mojego Rodziciela...
- Zgłupiałaś ?? Dziecko mam !! - na twarzy mojego Taty pojawiła się panika...
- Ktoś powinien "tego" spróbować... - rzuciła Cioteczka tak bardziej w kosmos...
- Może krowa ?? - podpowiadał mój Tata...
Cioteczka spojrzała na Niego z przyganą...
Dziadek fuknął urażony na ambicji okrutnie i bez słowa opuścił rodzinne zgromadzenie...
- Żebyś czasem nie próbowała "tego" !! - zasyczała mi do ucha Mamciaś, znając moje zapędy odkrywcy...jak nic genetycznie przyswojone po Dziadku...
Spojrzałam na "toto" i pierwotny instynkt przetrwania z obrzydzeniem się odwrócił...
- Aż tak ciekawska nie jestem... - uspokoiłam Mamę...
A "toto" sobie na konarach wisiało...Wisiało i kusiło niewiedzą...
Przez całe wakacje z ogromnym zaciekawieniem biegałam codziennie pod karłowatą jabłonkę oczekując, że jak z kokonu motyl, tak z owego "tota" coś się wylęgnie...
Co prawda wyobraźnia podpowiadała mi, że z "tota" może się wylęgnąć coś paskudnego...jakiś gad, albo płaz...albo ...
Nie miałam pojęcia co jeszcze, ale mogło być straszne...
Musiało być straszne bo nawet pszczoły wielkim łukiem "tota" omijały...
Nie mogę zaprzeczyć, że Dziadek wówczas odkrył coś doniosłego...Jakąś super karmę dla zwierząt, albo zawierający wszystkie witaminy wytwór natury, a może "pestkowca", który był by materiałem na biopaliwa...
Nie wiem...
Przez dwadzieścia lat nikt nie odważył się owego "tota" spróbować, podobnie zresztą jak "porzeczkomalin", "ogórkodyń" czy "agrestojeżyn"...
Po prostu nie mieliśmy w Rodzinie bohatera o zapędach samobójczych...
Ale cóż wobec tych eksperymentów znaczy marny krzew różany o kilku miętowych listeczkach...??
Widzę pewną nieścisłość -skąd wiadomo było, że w środku pestka ogromna jest, skoro nikt "tota" nie dotknął?
OdpowiedzUsuńA potem też na drzewku wyrastały nowe egzemplarze?
Pozdr.
Wystarczyło dotknąć Helenko...:o) pestka była świetnie wyczuwalna...:o) a na tyle odwagi nam wystarczało...;o)
UsuńRośnie pewnie do dzisiaj...tyle, że sad już nie Dziadkowy...
Wiedz, że ja z ochotą
OdpowiedzUsuńspróbowałbym Toto.
LW
Choć nie daję wiary,
Usuńmogę podać namiary...;o)
Dziadek miał duszę wynalazcy:) A Twój witrażyk piękny będzie...:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
O tak Krzysiaczku...:o) wynalazł świetny przepis na kiełbasy, salcesony, szynki i inne takie, tyle, że nie przekazał ich nikomu...
OdpowiedzUsuńA witrażyk...hmmm, kiedyś będzie, a jaki to nie mam pojęcia...;o)