Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

środa, 1 lutego 2017

Weź się powieś...

     Zanim Cezary przystąpi do opisywania swojej wielkiej przygody na Pojezierzu Drawskim, pozwólcie, że przerwę na chwilkę jego opowieść i przedstawię wersję "bardziej ludzką" naszej niezapomnianej podróży...



     - Weź się powieś! – zaproponował mój Ślubny, a ja z wyrzutem spojrzałam w Jego stronę. Rozumiem, że jestem egzemplarz z lekka przechodzony, ale żeby tak od razu stosować drastyczne rozwiązania? Gest dłoni prawomocnego Małżonka przywołał mnie do przytomności…
     - No? – poganiał.
     Spojrzałam z przerażeniem na ogromną stertę bagaży przymocowaną do bagażnika naszego Malucha, zwanego pieszczotliwie „Szerszeniem”, i nogi się pode mną ugięły.
     - A jak to wszystko gruchnie? – próbowałam zracjonalizować żądania Męża.
     - Jak ma gruchnąć to teraz! Nie życzę sobie gruchnięcia gdzieś na trasie! – oświadczył, i czekał na moje działanie.
Hmm…Raz kozie śmierć…
     Złapałam linki i posłusznie zawisłam. Nasz bagaż obciążony dodatkowo pięćdziesięcioma kilogramami ani drgnął.
     - Wystarczy! – wydał komendę Ślubny, a ja z ulgą puściłam linki – Jak wytrzymało Ciebie, to żadne tornado nam nie straszne!
     Po tych słowach rozważałam poważnie, czy mam się obrazić natychmiast, czy poczekać do końca pakowania…
     - Teraz co? – zapytał Ślubny.
     - Możemy zapełniać tylną kanapę…- odpowiedziałam w zamyśleniu – Cezarego spakujemy na końcu…
     Ruszyliśmy po kolejną partię rzeczy niezbędnych, które już od kilku dni zalegały nasze „M”. Do rzeczy niezbędnych zaliczał się również Cezary…
     Kiedy wkroczyliśmy do mieszkania, nasza psina ani drgnęła. Rozciągnięty w poprzek kanapy spał snem sprawiedliwego i nawet sobie pochrapywał.
     - Ale go złożyło…- z podziwem wymruczał Ślubny.
     - Lekarz mówił, że po tych środkach powinien spać przez dwanaście godzin – precyzowałam, i spoglądałam z czułością na naszego „sierciucha”.
     Cezary to nasz wielorasowy ulubieniec…Tak wielorasowy, że już żadna dodatkowa rasa by się nie zmieściła, i tak kochany, jak chyba żaden inny zwierzak na Świecie…
Poza niezliczoną ilością walorów, jakie prezentował swoim mizernym, psim ciałkiem, miał biedak jedną przypadłość, która ogromnie komplikowała nasze rodzinne życie.
Nasz pies miał niewyobrażalną wręcz, chorobę lokomocyjną!
Właściwie, to trudno nawet nazwać ową przypadłość, bo Cezary nie tolerował nawet pojazdów stojących na parkingu. Podróż wykluczał absolutnie!
Kiedy więc zaczęliśmy planować naszą eskapadę, problem Cezarego stał się podstawowym wyzwaniem…
Co zrobić z takim opornym zwierzakiem?
Najpierw szukaliśmy ochotników…
Kiepsko nam poszło, bo musiał by to być egzemplarz zdolny do ogromnych poświęceń i bardzo odporny psychicznie. Przede wszystkim, musiałby zamieszkać w naszym „M”, porzucając dotychczasowy tryb życia. Poza tym, byłby zmuszony do dwutygodniowej walki z psem opozycjonistą…
Cezary pozostawiony w domu ogłaszał strajk głodowy i nie istniał smakołyk, dla którego by ów strajk zawiesił.
Zagłodzenie psa nie wchodziło w grę zupełnie…
     Przez kilka dni rozważaliśmy również pozostawienie go w jakimś hotelu dla zwierzaków, ale i to spaliło na panewce, bo najbliższy taki przybytek mieliśmy w okolicach Warszawy…
Jechać przez pół Polski, żeby się przekonać, że nasze psisko się do takich rozrywek nie nadaje?
No cóż…
     Udałam się więc, do Weterynarza, i wyznałam mu nasze rozterki...Pan Doktor ze zrozumieniem pokiwał nade mną głową, bo anomalie organizmu naszego czworonoga były mu znane.
     Cezary został należycie zbadany, osłuchany, obejrzany i w efekcie otrzymałam dwie recepty, oraz instrukcję ich zrealizowania.
Do recept Pan Doktor dołączył rachunek na widok, którego ja o mało nie dostałam choroby lokomocyjnej…
     W tej chwili właśnie, Cezary zapadł w sen spowodowany przez specyfiki z recept…
     Pozbieraliśmy resztę bagaży, które miały zostać upchnięte we wnętrzu Malucha, na tylnej kanapie ulokowaliśmy psi koszyk i stertę poduszek, żeby się nasze psisko należycie wyspało, i mogliśmy przystąpić do lokowania naszego rezydenta…
Rezydent oko otworzył senne, leniwie zamachał ogonem i ponownie zapadł w sen.
     Do zapakowania w „Szerszeniu” pozostałam ja i Ślubny…
     Na głos przeanalizowaliśmy jeszcze wszystkie nasze torby i torebki, sprawdziliśmy stan posiadanych dokumentów i funduszy, po czym Ślubny odpalił Malucha.
     Nie mam pojęcia, czy projektanci owego sławetnego pojazdu akurat to mieli na myśli, bo o złe intencje nie wypada ich podejrzewać, ale jedno jest pewne…
Takiego efektu odpalenia silnika nie spodziewaliśmy się nawet w najgorszych koszmarach!
Rozrusznik musiał być chyba jakoś połączony z tylną kanapą, bo nasza psina wyrwała z koszyka mało przytomna, rzuciła się na przednią szybę celem opuszczenia pojazdu, a z wątłej piersi wyrwał się skowyt tak nieziemski, że struchleliśmy przerażeni…
To był koniec drzemki Cezarego.
     Zegary wskazywały północ, w nielicznych oknach paliły się nocne lampki, cisza panująca wkoło aż kłuła w uszy…A właściwie, pewnie by kłuła, gdyby nie owo psie wycie…
Wył, szczekał, piszczał, charczał i wszystkich owych odgłosów dokonywał jednocześnie.
     - Ruszam, zanim nas sąsiedzi na Policję zgłoszą! – oświadczył Ślubny, kiedy żadne słowa otuchy, pocieszenia, komend i gróźb nie podziałały.
I chociaż wydawało mi się to niemożliwe, po tym oświadczeniu Ślubnego, Cezary jeszcze wzmógł efekty akustyczne…
     Po godzinie jazdy przestaliśmy reagować na brutalne dla uszu dźwięki, a Cezary zmienił technikę. Jeśli, kiedykolwiek wątpiłam w psią inteligencję, to teraz miałam widoczny dowód na to, że IQ naszego czworonoga znacznie przewyższa średnią krajową.
Cezary, kiedy zauważył, że nasze zainteresowanie jakby mizerniało, przeszedł do ataku bezpośredniego…Zaczął symulować wymioty!
Ślubny z przerażeniem w oczach szukał najbliższego miejsca na postój, a ja z paniką na twarzy i w trybie wręcz ekspresowym wyprowadzałam psa z samochodu…
Objawy znikały natychmiast, kiedy tylko psie łapy dotykały ziemi…
Teraz może i podróż zapowiadała się mniej hałaśliwa, ale do planowanej godziny przyjazdu musieliśmy dołożyć sporo przystanków. Przynajmniej jeden na godzinę…
     - No to nas załatwił – skwitował Ślubny.
     Cezary wyglądał na zadowolonego, chociaż nie zrezygnował całkiem z roli syreny…
     Nie pomagało tłumaczenie, że za kilka godzin zobaczy dzieci, ( chociaż na dźwięk ich imion pociesznie przekrzywiał łebek i milkł), nie pomogły opowieści o rozkosznych terenach, które czekają na tak dzielnego psiaka…
Cezary czuł się więźniem i chciał owo więzienie opuścić natychmiast.
Koło południa dobijaliśmy dopiero do połowy trasy…
     - Na którym pasie mam się ustawić? – zapytał Ślubny, bo oprócz roli psiej pocieszycielki pełniłam zaszczytną rolę GPS-a.
     - Nie mam pojęcia – odpowiedziałam, bo zapis na mapie wydawał mi się absurdalny, a wypatrywane drogowskazy jakby się pod ziemię zapadły.
     - Na prawym! – wrzasnęłam donośnie.
     - Za późno…- oświadczył Śluby, a ja z przerażeniem stwierdziłam, że mi chyba te psie decybele zaszkodziły. Na widocznym przed nami drogowskazie widniał napis:
„Poznań w lewo” – „Poznań w prawo”
     - Czy my mamy dwa Poznanie? – zapytałam zdenerwowana.
     - Chyba jeden… – odpowiedział mi Ślubny i też spoglądał zaciekawiony na ową drogową anomalię.
     - A może to jak z Rzymem? – dociekałam.
     Ślubny jednak nic mi nie odpowiedział, bo właśnie w tym momencie „Szerszeń” wydał z siebie dziwny dźwięk.
     - To Czarek? – zapytał Ślubny i jakoś odruchowo spojrzeliśmy na tylną kanapę, ale nasz pupil właśnie szykował się do kolejnego napadu mdłości.
     - Musimy znaleźć jakiś spokojny kawałek – oświadczył Ślubny, a ja widząc zdenerwowanie na Jego twarzy wiedziałam, że nie o kawałek psa mu chodzi.
     Tym razem rozrywek postanowił nam dostarczyć przegrzany ponad miarę Maluch.

14 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Bardzo ciekawa !! Bo przez całą niemal Polskę...;o)

      Usuń
  2. Zaintrygował mnie ten Poznañ w prawo i w lewo....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że ten drogowskaz stał tam jeszcze niedawno !! Naocznie potwierdził to jeden z Mieszkańców tego Grodu pełnego kościołów...;o)

      Usuń
  3. Na nudę nie mogliście narzekać ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. O Jesuuuuuuuu, uśmiałam się.
    Uśmiałam się nie dlatego, że mnie to ubawiło, tylko przypomniało mi się, że nasz pies staruszek też był "lokomocyjny".
    Do samochodu bardzo chętnie wsiadał. I tyle, bo przez całą drogę wył, jakbyśmy go ukradli. Gdy pewnego roku wybieraliśmy się na wczasy, pies wyczuł, wskoczył do samochodu i za diabła nie chciał wyjść (mieliśmy go zostawić z teściami, w naszym domu). Trzeba było go fortelem...
    Niby lubił przebywać w aucie, ale migające za oknem obrazki doprowadzały go do szewskiej pasji. Ot "lokomocyjna" psina ;)
    Jak Wasza :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A już myślałam, że masz skłonności sadystyczne i nasza męka Cię rozbawiła...;o)

      Usuń
  5. To już wiem kto był najważniejszy w Waszej rodzinie...

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie tylko o Czarusiu potrafisz opowiadać. O jego opiekunach także. Życzę, by wszystkie Wasze eskapady były bezpieczne i nieco cichsze. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń