Tym razem rozrywek postanowił nam dostarczyć przegrzany ponad miarę Maluch.
Po kilku szalonych pętelkach, wykonanych
na drodze przez Ślubnego, znaleźliśmy się w zacisznej dzielnicy domków
jednorodzinnych.
Ślubny wyskoczył z samochodu i pognał na
tył. Nim wysiadłam zaplątana w smycz Cezarego, z ust Małżonka wyrwały się słowa
tak niecenzuralne, że nawet nie miałam pojęcia, iż posiada je w słowniku.
- No to mamy ze trzy godziny postoju! Pompa
siadła – usłyszałam wyjaśnienia.
Jaki zasób
słów znają psy? Podobno ograniczony…
„Trzy
godziny postoju” Cezary powitał radosnym merdaniem ogona.
Ślubny zanurzył się z troską we
wnętrznościach „Szerszenia”, a ja rozpoczęłam marsze z Cezarym. Po dwóch
godzinach miałam zinwentaryzowane wszystkie okoliczne ogródki, przeliczoną
średnią okien w każdym budynku, i kiedy rozważałam ewentualne zliczenie źdźbeł
trawy w sąsiednim parku, Ślubny mnie zdyscyplinował.
- Może byś poszukała jakiegoś „języka”, bo
się nie wydostaniemy do cywilizacji.
Liczenie
źdźbeł wydało mi się bardziej realne.
Upał panujący od kilku godzin spowodował,
że na ulicach nie było nie tylko żywego ducha…Na tych ulicach nawet owady nie
latały! Okna we wszystkich budynkach pozamykane były na głucho…
Już miałam wywalić własny ozór na widok
publiczny, żeby zademonstrować zaangażowanie w problem Ślubnemu, kiedy na
krańcu ulicy, w ogrodzie, mignęło mi coś w kolorach fioletu…
Omamy?
Ruszyłam energicznie w tamtym kierunku i z
entuzjazmem powitałam starszą Panią, która maleńkim słoiczkiem podlewała
więdnące na upale roślinki.
Na moje
pytanie, o możliwość opuszczenia urokliwego zakątka, Pani przymknęła oczy i
zamarła z owym słoiczkiem w dłoni…
Milczenie
trwało tak długo, że przez myśl mi przeszło, iż Niewiasta wiekowa ucięła sobie
właśnie drzemkę zmorzona upałem.
- Dróg to ja nie znam – zaczęła, co
spowodowało u mnie dziwny arktyczny dreszcz – ale jakbyście pojechali prosto
do przecinki to potem trzeba skręcić w lewo, a po prawej będziecie mieli taki
kościół z czerwonej cegły. Za kościołem będzie skrzyżowanie, to skręćcie w
prawo. Po lewej będzie kościół z zielony dachem. Trzeba wjechać na most i potem
zjechać z niego w dół, w lewo. Miniecie kościół z zielonym dachem, a po prawej
stronie będziecie mieli drewniany krzyż, duży, trudno przegapić. Za tym
krzyżem, po lewej stronie miniecie kościół w budowie. Kościoła jeszcze nie
widać, ale dzwonnica już jest. Trzeba prosto jechać. Dalej to nie wiem.
Minę musiałam mieć nie tęgą, bo starsza Pani na ochotnika powtórzyła mi trasę jeszcze raz, a ja koncentrowałam się
bardzo, żeby mi się te świątynie nie pomyliły. Wyryte w pamięci mury, dachy i
budowy powtórzyłam na głos dla utrwalenia, i zyskawszy aprobatę Rozmówczyni
poczłapałam do Ślubnego, żeby mu radosną nowinę przekazać.
Kiedy precyzowałam zjazd z mostu, Ślubny
kategorycznie zażądał, żebym przestała.
- Trzeba się będzie chyba za noclegiem
rozejrzeć – wątpił w prawdziwość drogowych wskazań – bo jak nic wylądujemy na
którejś z plebanii.
Nasz Maluch miał się już całkiem nieźle,
nowa pompa, założona przez Ślubnego spisywała się znakomicie, uszczelki też
trzymały jak trzeba, pozostało nam więc, zapakować oczarowanego zakątkiem psa
i ruszyć w dalszą drogę.
Pierwszy skręt wydawał nam się naturalny,
bo akurat w prawo obowiązywał zakaz, widok kościoła z czerwonej cegły
przyjęliśmy z entuzjazmem i Ślubny z ogromną satysfakcją zajął prawy pas. Po
skręcie, z naszych ust wyrwały się entuzjastyczne okrzyki…
- Działa! Ta kościelna mapa działa!
- To teraz na most…- wyliczałam.
I entuzjazm
zamarł nam na ustach…
Z drogi, którą właśnie dumnie podążaliśmy
w nieznane, wjazdu na most nie było. Kładka dla pieszych i owszem, ale
przenoszenie „Szerszenia” przez kładkę, w dodatku z tym charakterystycznym „wypustkiem”
na dachu, złożonym z naszych bagaży, wykluczyliśmy natychmiast.
- Ja tu nie zostanę! – krzyknął Ślubny w
natchnieniu i omijając z gracją kilka innych samochodów wykonał manewr godny
trzeciej części filmu „Mistrz kierownicy ucieka”.
- Mogą mi nawet mandat wlepić, ale tu nie
zostanę – mruczał Ślubny i skoncentrowany niesamowicie wykonywał dziesiątki
manewrów jednocześnie – w lewo? – zapytał.
- W lewo! – potwierdziłam, i zauważyłam ze
zdziwieniem, że obie stopy mam wciśnięte w podłogę Malucha. Bezwiednie
pomagałam w manewrach…
Kiedy ujrzeliśmy drewniany krzyż i plac
budowy na horyzoncie, na głowę wiekowej Niewiasty spłynęły wszystkie możliwe
błogosławieństwa, a kiedy dotarliśmy do końca kościelnej mapy i ujrzeliśmy
cudowny w swojej wymowie drogowskaz „Gdańsk w prawy”, krzyknęliśmy trzykrotnie
„hip hip hura” na jej cześć, a Cezary zawył donośnie. Tym razem nie wywołało to
u nas negatywnych reakcji…
W „Szerszeniu” zapanowała radosna,
wakacyjna atmosfera, której nie mógł zniszczyć żaden kataklizm, od awarii pompy
począwszy, a na symulowaniu psich mdłości skończywszy.
Na miejsce dotarliśmy bez dodatkowych
atrakcji…
Postanowiliśmy
przejechać wzdłuż całą Miejscowość, żeby rozeznać się odrobinę w okolicy, i być
może trafić przy okazji na jakiś ślad naszych Potomków.
Po drugim
kursie, od początku do końca, i od końca do początku, rozeznanie posiadaliśmy
już niezłe. Był kościół (pierwsza rzecz, na którą zwróciliśmy uwagę, jakby nam
się nieopatrzenie udało znowu zabłądzić), sklep spożywczy i bar.
Nasze
umęczone osiemnastogodzinną podróżą umysły jakoś nie przyswajały faktu, że przy
drodze głównej obozy harcerskie raczej rzadko powstają…
Przy trzecim
nawrocie postanowiliśmy jednak zapytać kogoś o drogę.
- Obóz? Pani kochana, tu w okolicy jest ich
przynajmniej sześć! Ale który jest który, to ja nie mam pojęcia –
poinformowała mnie jedna z kobiet. Kolejny rozmówca nie znał nawet tylu
szczegółów…
Moją duszą
zawładnęła czarna rozpacz…
Wyjący przez kilkanaście godzin pies to
było nic! Awaria samochodu na środku drogi to było nic! Za trzy godziny zmrok,
a my mamy do przeszukania kilkaset hektarów lasu, w poszukiwaniu własnych
dzieci…
Pasjonująca podróż, fajnie się potem wspomina :)
OdpowiedzUsuńI jest o czym opowiadać w długie, zimowe wieczory...;o)
UsuńTeraz to zabawne, ale wówczas....:)
OdpowiedzUsuńMy "genetycznie" mamy zawsze plan "B", więc humory dopisywały mimo wszystko...;o)
UsuńZauważ fakt, że nową pompę mieliśmy w bagażniku...;o)
genialne :-)
UsuńZ perspektywy czasu ?? Na pewno !! My w bagażach miewaliśmy takie rzeczy, że trzęsienie ziemi, czy tajfun dużej klasy były "pikusiem"...Jeśli chodzi o auta, to w bagażniku "leżakował" cały sklep motoryzacyjny, więc jakiś drobny remoncik silnika mogliśmy przeprowadzić w ciemnym lesie z dala od cywilizacji...;o)
UsuńA adres?
OdpowiedzUsuńBardzo proszę...:o)
UsuńPojezierze Drawskie, Łubowo, Obóz Harcerski Hufca Zaścianek...;o)
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDzięki...;o)
Usuń