Człowiek to niezłego „kopa” potrzebuje, żeby się opamiętać…
Przemy do przodu, niczym te ciągniki siodłowe z dwiema naczepami…prędkości osiągamy kosmiczne (niektórym to by nawet radar odczytu nie zrobił)…nie zerkamy „w boczne lusterka”…rzadko spoglądamy za siebie…
Aż do dnia, w którym nas Bozia za piętę chwyci…
Ci co mają jakieś „fory” to po kilku tygodniach, czy miesiącach znowu zajmują miejsce przy „życiowej” kierownicy…
Inni odpadają z „wyścigu”…
Często się zastanawiam „dlaczego”…??
Dlaczego przestajemy widzieć rzeczy piękne ??
Dlaczego przestajemy słyszeć rzeczy piękne ??
Dlaczego to, z czym przecież wszyscy się rodzimy, odrzucamy zbiegiem czasu i pędzimy swoim życiowym pędem w szarość i marazm…
Aż do tego dnia…
Ci, co jeszcze „ingerencji” Bozi nie zaznali pewnie nie mają pojęcia o czym piszę…Ci, którzy odzyskali „inne spojrzenie” kiwają głowami ze zrozumieniem…
Odzyskać swoje życie…
Urodzić się drugi raz…
Dostać jeszcze jedną szansę…
To trzeba być szczęściarzem…
Kiedy dostaje się ten „drugi raz” wszystko ma być
„inne”…pełniejsze…szczęśliwsze…radośniejsze…
I koniecznie trzeba go uczcić…
Jak ja uczciłam swój "drugi raz" ??
Najpierw „wpełzłam" do jednej z największych jaskiń Słowacji, żeby poczuć oddech Ziemi,żeby zobaczyć jakim pięknem umie nas obdarować...Potem wdrapałam się na jeden z najwyższych szczytów Tatr…żeby poczuć pęd powierza, bliskość nieba i radosne ciepło Słońca...
To był jedyny „raz” kiedy poszłam w góry w sandałach…co prawda owe sandały miały podeszwy „traperów”…ale były sandałami…
To chyba był rodzaj buntu…pragnienie osiągnięcia szczytu było ważniejsze niż zdrowy rozsądek…
Stanęłam na tym szczycie, uśmiechnęłam się do bezkresnego błękitu i poczułam, że to jest właśnie ta chwila…rozpoczęłam swoją „drugą część"…"drugi akt"…
Do pełni szczęścia potrzebowałam wody…
Niestety nie znaliśmy wówczas bezkresnych kujawskich jezior, więc musiały wystarczyć odmierzane cyklicznie długości basenu...
Jakieś „niewymiarowe”…krótkie…
Rytmicznie nabierałam powietrze…z każdym ruchem ramion byłam „bliżej”…
Spłukiwałam z siebie dawny „niebyt”…
Pływałam dokąd moja „pikawka” nie dała mi sygnału…
”Wyłaź bo wyskoczę”…
Położyłam się na kocyku i patrzyłam na bezchmurne niebo…Pan N. przyglądał mi się swoimi orzechowymi ślepkami…Dzieciaki przybiegły roześmiane…Córcia przytuliła się delikatnie…Syn podsunął czuprynę do „czochrania”…
Takie chwile powinni pokazywać w muzeum…
Zapisywać na pamiątkę…
To poczucie szczęścia…i miarowy rytm pukawki…
”nie za-wio-dę”…”nie za-wio-dę”…”nie za-wio-dę”…
Odzyskałam tęczę…
Nie wiem, dlaczego tak jest, zastanawiające. Ja się cieszę, że nie potrzebowałam takiej interwencji z góry, żeby na nowo odkryć to, co ważne. Może wystarczyłoby nieco szerzej otworzyć oczy, a właściwie dusze, bo to ją zamykamy na podszepty Ducha.
OdpowiedzUsuńnotaria
W "wyścigu szczurów" nikt nie rozgląda się na boki i nie spogląda za siebie...
OdpowiedzUsuńW wyścigu można po prostu nie brać udziału ;-)
OdpowiedzUsuńnotaria
No cóż...bywają sytuacje na niebie i Ziemi, o których się filozofom nie śniło...;o)
OdpowiedzUsuńa no bywaja, wlasnie sprowadziłas mnie na ziemie:) dzieki :)pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNie ma za co...;o)
OdpowiedzUsuńJak to dobrze, że jesteś. TJ.
OdpowiedzUsuńTy mnie weź nie wzruszaj...;o)
OdpowiedzUsuńOch Gordyjko, popłynąłem.
OdpowiedzUsuńLW
Byle nie za daleko...;o)
OdpowiedzUsuń