Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

wtorek, 20 marca 2012

Ku przestrodze...

     Wiosna sama w sobie powoduje, że nam się w głowach "kanarki lęgną", więc postanowiłam dzisiaj na poważnie...
     Co prawda temat miał być inny, ale że Krzysiaczek pierwszy klawiatury dopadł i o motocyklach nabazgrał to się powtarzać nie wypada...Chociaż przyznam się szczerze, że jak Siora mi dzisiaj na gadule rzuciła, że sobie Siostrzenica nabyła swoje marzenie w kolorze słonecznym to aż mi się dusza skurczyła !! 
Ja wiem, że Dziewczyny magicznie wyglądają na motocyklach, że otoczenie aż dech wstrzymuje gdy ściągając kask rozrzucają malownicze loki na widok publiczny, ja wiem, że marzenia trzeba realizować...Ale...
Echhhh...
No dobra...Miało nie być o motocyklach...
     Kilka dni temu wszedł Klient i poprosił o zamienniki tuszy do drukarki pewnego modelu na literkę "L"...
Spojrzałam na numerację, sprawdziłam u Dystrybutorów i...
     - Nie mam...  - odpowiedziałam...
     - Tyle tuszy Pani ma, to może się i te gdzieś zapodziały...- Klient próbował odwołać się do mojej sklerozy...
     - Mogę zapomnieć zjeść śniadania, ale jakie mam tusze to pamiętam... - odpowiedziałam zgodnie z prawdą...
     - A tak orientacyjnie ile mogą kosztować ?? - dopytywał szczęśliwy posiadacz drukarki na literkę "L"...
     - Komplet oryginałów trzysta złotych, zamienniki około dwieście pięćdziesiąt...- wyrzuciłam jednym tchem i patrzyłam na reakcję Klienta...
     - Co ??!! - wyrwało mu się z piersi...- ja mniej za drukarkę dałem... - wyjęczał...
     - Pewnie promocja była... - mruknęłam pod nosem, ale Pan miał dobry słuch...
     - Była...w markecie... - potwierdził...
     - A Panu się wydaje, że ktoś Panu będzie robił prezenty w tym markecie ?? Czym tańsza drukarka tym droższe tusze...taka to i promocja... - wyraziłam sprawdzone już poglądy...
     - Orzesz...(ko)...- wyrwało się Biedakowi...
     - Zanim się kupi drukarkę trzeba sprawdzić jak wygląda późniejsza jej eksploatacja... - wyrzuciłam powtarzaną po wielokroć formułkę...
     Pan wyszedł w kiepskim nastroju "nabitego w butelkę", a właściwie "w drukarkę", a ja wzięłam się za układanie na półkach...
     - Następny "oszczędny"...?? - zapytał Pan N. z serwisu...
     - Nooo...to była promocja przez duże "p"..."płać pieniądze"..."płać pieniądze"..."płać pieniądze"...

poniedziałek, 19 marca 2012

Prawie jak Mamusia...a jednak różnica...

     Jako,że już niedługo dopadnie mnie pewna przypadłość, więc jak na człeka odpowiedzialnego i poważnie podchodzącego do obowiązków społecznych przystało, przeprowadzam pewne badania socjologiczne...
Badam, mianowicie fenomen społeczny jakim jest Teściowa...
Wiem, wiem, Teściowa to Matka Żony, więc praktycznie rzecz ujmując na taki awans społeczny szans nie mam, jednakże postanowiłam na ochotnika temat zgłębić...
     Wzorzec w życiorysie miałam jeden i to nie bardzo udany, bo moja Mamciaś na Teściową się nijak nie nadawała, a poprzeczkę ustawioną w "górnych pułapach" mój Ślubny pokonał w tydzień po ślubie...
Mamciaś poczuła się urażona na swej "teściowskiej duszy" i nijak już było jakąś płaszczyznę porozumienia zbudować...
To było jak "Strefa Gazy", konflikt trwał w trybie ciągłym, ale ofiar nie było...
Ślubny w ogóle lekko nie miał, bo wbrew obowiązującym standardom Teść też raczej był "opozycjonistą"...
Ale, na pohybel, przecież Pan N. nie żenił się z Rodzicami...
Dla równowagi ja z Jego Tatą też lekko nie miałam, więc żeśmy zawiązali małżeński sojusz "anty"...
Jedynym życzliwym nam Człowiekiem była Świekra (Mama Pan N.)...Człek tak dobry z kościami, że nie przypuszczam, żeby kiedykolwiek skrzywdziła choćby malusiego żuczka...
Ale wracajmy do owej "Teściowej"...
     Od kilku miesięcy pasjami zaczytuję się tekstami dotyczącymi owej rodzinnej zależności" Teściowa - Zięć", "Świekra - Synowa" i pewne wnioski same się w temacie nasuwają...
     Po pierwsze, Zięciowie wykazują się ogromnym poczuciem humoru i swoje traumatyczne przeżycia przekształcają w całe tomy dowcipów "na temat"...
     Po drugie, Synowe poczucia humoru nie mają, bo o Świekrach ani jednego pociesznego tekstu przez te miesiące nie znalazła, znalazłam za to multum "gorzkich żali", jakimiż to "padalcami" owe Świekry bywają...
     Dowcipów "w drugą stronę" w netowych czeluściach nie wyśledziłam...
     No to jak nic trzeba będzie spoważnieć...chyba że...hmmm...
     Chyba, że będę pierwszą Świekrą uczczoną dowcipem...;o) 

No to może coś na rozgrzewkę...

     - Kogo będą chować? - pyta jakiś przechodzień, widząc kondukt pogrzebowy, na czele którego idzie mężczyzna z wilczurem, a za nim kilkudziesięciu mężczyzn.
     - Teściową tego z psem...
     - A na co zmarła?
     - Zagryzł ją ten wilczur...
     - Tak? Chętnie bym sobie pożyczył tego psa...
     - To ustaw się pan na końcu kolejki

sobota, 17 marca 2012

Oślepienie paniką...

     Bujna wyobraźnia jest podobno wielkim darem, który nawet w szarości dnia powszedniego przynosi drobne przebłyski słońca...
Podobno...Echhh...
     To moja niestety wykracza ponad przeciętność, bo zamiast błysnąć oślepia mnie czasem eksplozją prawie nuklearną...
     Ale od początku...
     Kilka tygodni temu nasi Młodzi postanowili lecieć do Brytaniki celem osobistego wręczenia zaproszeń na ślub Rodzinie, którą losy zepchnęły na "zesłanie". 
Pomysł mi się podobał, bo przy okazji Dzieciaki postanowiły zwiedzić Londyn, a zwiedzanie Świata popierałam zawsze. 
     Rezerwacje zostały dokonane, Rodzina o przylocie powiadomiona, a ja żeby nie zapomnieć, wbazgrałam datę Ich wylotu w terminarzyk...
     Nie mam pojęcia, czy ja źle zapisałam, czy Syn "walnął" się w dacie, w każdym razie w czwartek zadzwoniłam z prośbą, żeby dali znać jakie Ich losy na tej obcej ziemi spotkają...jutro.
    Młody skwapliwie potwierdził wykrzykując odpowiedzi, bo właśnie wchodzili z przyszłą Synową do jakiejś knajpki na kolację..."do jutra Mamo"...i tyle było rozmowy...
    Mniej więcej pamiętałam godziny odpraw, godziny odlotu i lądowania, więc spoglądałam z niecierpliwością na wyświetlacz mojej komórki...komórka milczała...
    Milczała całe przedpołudnie, milczała po obiedzie, zionęła na mnie czarną odchłanią przez caluśki dzień...Zaraza przeklęta...
    Wieczorkiem zasiadłam przy herbatce poczytać gazetkę i kiedy tylko otworzyłam jeden z portali ujrzałam zdjęcie jakiegoś samolotu i tytuł o przymusowym lądowaniu z powodu awarii podwozia...
     Pękłam...Po prostu pękłam...
     Moja wyobraźnia walnęła we mnie "atomówką" i rozsądek został zmieciony falą uderzeniową...
     Wysłałam do Syna sms-a...
     Oddzwonił natychmiast...Też bym oddzwoniła jakbym dostała takiego sms-a...
     - Mamo ?? Co się dzieje ?? Jesteśmy jeszcze w Polsce...
     No i moje emocje walnęły gejzerem...
     Nie mam pojęcia jakim cudem doszło do tej pomyłki...Moja wyobraźnia jednak zgotowała mi wczoraj "lotniczy" szok...
     Jakie są tego dobre strony ??
     Musiałam chyba nieźle wstrząsnąć Dzieciakami bo dzisiaj dostaję sms-ki z dokładnym powiadomieniem na jakim są etapie...
     Właśnie wystartowali...
      

piątek, 16 marca 2012

Pierwiastek od psikusów...


     Podobno w każdym z nas drzemie pierwiastek dziecka, a czym więcej owego pierwiastka posiadamy, tym częściej uśmiech gości na naszych ustach, i co podobno jest przez Naukowców udowodnione, rzadziej chorujemy. 
Jeśli to byli rosyjscy, albo amerykańscy Uczeni, to wiadomo, że owe badania to taka „góralska prawda”, żeby dosadniej nie pisać…Ale że uśmiech ów tajemniczy pierwiastek wywołuje to fakt…
     Kilka dni temu dostałam zaproszenie od Twórców pewnej gry do przetestowania ich produktu i podzielenia się ewentualnymi uwagami…
     Wiem, wiem…żadna szanująca się matrona w średnim wieku nie klika w planszówki…
Ja klikam…
W jedną z nich od trzech lat…
Weteran jestem i już. 
     No i jako weteran właśnie o opinie poproszona zostałam…To przecież nie będę w opozycji stawać…
Konto założyłam i od tygodnia jestem szczęśliwą posiadaczką ZOO…
     Gry Wam opisywać nie będę, bo nie o reklamę chodzi, ale o „pierwiastek dziecka”…
     Kiedy tylko rozejrzałam się w owym dziele ku rozrywce stworzonym w „trymiga” linka przesłałam Dagusi…
Niech i ta zacna Niewiasta oko barwami nacieszy i jakiegoś orangutana wyhoduje…
A co !! 
No i klikamy…Budujemy, kupujemy, karmimy, czeszemy i inne tam takie…
Nasze ogrody nabierają pięknych kształtów, a my całymi wieczorami (rankami czasem też) wymieniamy doświadczenia, wiedzę i uwagi na temat owej „twórczości”, a ile się przy tym nachichotamy to nasze…
Bo czy Ktoś z Was spotkał Kobietę, która utyrana obowiązkami domowymi i zawodowymi siedzi po nocach, żeby zebrać kilka zoodolarów i kupić emotka misia koala ?? 
Nie ?? 
A ja spotkałam !! 
     Widocznie w promocji dostałyśmy  odrobinę zbyt dużo owego pocieszne pierwiastka od radochy i psikusów…

A tak w ogóle…to poszperajcie…może i Wam w duszy gra odrobina dzieciaka…      

czwartek, 15 marca 2012

Taka sobie myślenica...


     Wiecie, że Feministka ze mnie żadna, bo parę razy już się w temacie wypowiadałam. Moje poglądy nie zmieniają się od lat i nie zanosi się, żeby w przyszłości uległy zmianom chociażby z powodu wyrównywania wieku emerytalnego, o który to „przywilej” rzeczone Feministki tak walczą…
Musiały Ich Matki nie kochać, skoro się tak na własnej płci mszczą, ale wracam do tematu bo mi się znowu słowotok ciśnie pod paluchy…
     Wczoraj byłam świadkiem pewnego wydarzenia i przyznam się szczerze, że pod wpływem owego taka mnie myślenica naszła…
     Jakby tak Pan Bóg zdradził tajemnicę z czego zbudował Kobietę…
     
     Nie Feministkę, ale właśnie Kobietę…
     Tą kochającą mimo wszystko…
     Przebaczającą w imię niczego…
     I sklejająca to co zda się nie być całością…

     Z takiego materiału można by nawet promy kosmiczne budować…

wtorek, 13 marca 2012

Przymiarka...


Jakim cudem, moi mili, na ten czyn ja się porwałam ??
Sama nie wiem, jedno pewne...chyba całkiem zwariowałam.
Stoję teraz niczym nimfa , taka bardziej rozebrana,
Gęsia skórka mnie ozdabia, twarz mi całkiem zzieleniała.
Czy to objaw jest zboczenia, że golizną swoją świecę,
I miast ogrzać wątłe ciałko wywalam wdzięki kobiece ??
W żadnym razie !! Wykluczone !! To nie jakieś tam wymysły,
Czas się bowiem zmotywować, na przymiarkę czasy przyszły.
Stoję więc goluśka prawie, drżąc w podmuchu swego tchnienia
I pragnienie jedno żywię, członków moich owleczenia…
Krawcowa się dwoi, troi przykładając jakieś szmatki,
Coś wylicza, kalkuluje i mnie pyta o dodatki…
Co mam dodać ?? Miejże litość !! Specjalistko od mierzenia !!
Ja chcę dodać, no a jakże !! Jakąś szmatkę do odzienia !!
A ta z chmurnym swym obliczem komentuje me powaby
I oświadcza, że przy biuście nic już dodać nie da rady !!
Że ramionka me zbyt skromne, by je kryć w falbanek łonie,
Że tam gdzie są zwykle biodra u mnie nicość jakaś zionie,
Że mi pasa nie zaznaczy bo go znaleźć nie da rady,
I że plisek w takim razie trzeba zmienić w mig układy.
Że kolana mam odsłonić bo mi się nawet udały
a mnie myśl jedyna nęka: kiedy skończy dyrdymały…
Ręka w górę, pierś wypinać, na paluszkach zgrabnie stawać,
Obrót w prawo, obrót w lewo…wcale to nie łatwa sprawa…
Kiedy w końcu usłyszałam optymizmem tchnące słowa,
"Jeszcze moment…pierwsza miara za minutkę jest gotowa"…
Tak mnie to nadzieją tchnęło, że z radości podskoczyłam…
A w odwecie mi Krawcowa…szpilką w poopę przyłożyła.

niedziela, 11 marca 2012

O Kaśce, która była Chłopakiem i o bezimiennym Dobrodzieju...

     Nawet Góralka pół krwi wie, że jak duje halny to się w Ludziskach krew burzy...Kłótliwe się jakieś robią, rozedrgane takie...
Hmmm...
No cóż, poduje, poduje i przestanie...
     Jako, że jednak w opozycji bywam do takich doświadczeń, postanowiłam zabrać Was dzisiaj w podróż sentymentalną…
     Czy ona taka sentymentalna była, to do końca nie wiem, ale tak mnie jakoś w czasie bezsennej nocy na wspominki wzięło, więc bazgrolę…
Na pohybel halnemu…
     Opowiastka jest co nieco przydługawa, więc proponuję zabezpieczyć sobie zaplecze i naszykować jakiś wikt i napitki, co byście przy monitorkach z głodu nie zeszli...
     Lat wtedy miałam naście i jako owa podfruwajka pasjami lubiłam wypady „pod namiot”…
     ”Chmurka” do spółki z „Wicherkiem” zapowiedzieli pogodę przecudnej urody, więc mnie już wewnętrznie wierciło, bo siedziałam w domeczku prawie trzy doby…
Echhh…
Wakacje…
     Jedna z moich Koleżanek na hasło „namiot” zgłosiła gotowość do wyjazdu w ruchu ciągłym (nasze Mamy razem pracowały, więc dodatkowych argumentacji nie musiałyśmy tworzyć), dla drugiej z Koleżanek miała to być „premiera”…Rodziców przekonała argumentacją „rodzinnego wyjazdu” i ogromnie uradowana stanęła na moim progu…
Ło Matko i Córko…
Ależ ja musiałam mieć wybałuszone gały na Jej widok…
     Buciki na obcasiku, bawełniana sukieneczka, kapelusik, torba podróżna rozmiarów szafy trzydrzwiowej, a w ręku…parasol !!
     - Bóg Cię opuścił ?? – zapytałam, żeby upewnić się, że to nie jakaś fatamorgana, albo inne zwidy…
     - A co ?? – nie zrozumiała aluzji moja Koleżanka…
     - Wyglądasz jakbyś jechała do Ciechocinka… - spojrzałam z dezaprobatą i wytężając swe siły wtarmosiłam ów wielkogabarytowy bagaż…
     - A Ty w co się spakowałaś ?? – dociekała Koleżanka…
Machnęłam ręką w stronę stojącego w kącie plecaczka rozmiarów „mini”…
     - Orzesz… - wyrwało się Koleżance i aż przysiadła na kanapie… - to wszystko na tydzień ??
     - Mamy jeszcze torbę z prowiantem, ale też jest mniejsza niż Twoja… - wyjaśniłam i kończyłam przedwyjazdowe przygotowania.Tata ogłosił właśnie alert, a miał dowodzić naszym środkiem transportu…Druga z Koleżanek miała nas oczekiwać na miejscu…
     Zalew wówczas urody był cudnej, położony wśród leśnych zieloności i malowniczych łąk…
Asfaltowa droga kończyła się przy zatłoczonym polu namiotowym…
     Kiedy tylko Ojciec zaparkował samochód, z wrzaskami okrutnymi zostaliśmy zaatakowani przez gromadę skąpo odzianych Letników…
Rodziciel w pośpiechu zamykał szybę, Mamciaś, towarzysząca nam w podróży, uczyniła w powietrzu znak krzyża…
No nie powiem, i ja zaskoczona byłam okrutnie, ponieważ okazało się, że „zdziczałe Stado” towarzyszy na wyjeździe oczekującej nas Koleżance…
Stado, dodam, składające się z jedenastu osobników płci przeciwnej…
     W życiu nie widziałam tak „zapowietrzonych” Rodziców…Tata w milczeniu obserwował budowę namiotu, paląc papierosa jednego za drugim…Mama przysiadła na materacu i lustrowała towarzystwo z wyrazem strachu pierwotnego na twarzy…
Ale nie powiedzieli ani słówka…Ani jednej wymówki…Ani jednego zastrzeżenia…
     Kiedy już obozowisko zostało rozbite Rodzice wsiedli do autka i odjechali razem z tymi swoimi lękami…
     Bardzo byli dzielni…
     Szczerze mówiąc byliśmy tak zdyscyplinowani i grzeczni jakby opiekę nad nami piastowało stado niań, ale któż mógł to przewidzieć ?? 
     Całe dnie taplaliśmy się w wodach zalewu…Posiłki przygotowywaliśmy na zmianę…W obozowisku panował porządek…
Wieczory spędzaliśmy przy ognisku podśpiewując i brzdękoląc na gitarkach…Nawet fałszowaliśmy w granicach normy…
     Aż do tego pamiętnego wieczoru, kiedy "zły" przytłoczony naszym rozsądkiem ukazał nam swoją piekielną siłę...
     Po kolacji zasiedliśmy kołem wokół ogniskowego paleniska, ktoś tęsknie zawodził jakąś balladę, ktoś grał w karty…Reszta siedziała wpatrzona w szarobłękitne topiele zalewu i dumała...
O czym ?? 
     Jak się ma naście lat to się z reguły duma na bardzo poważne tematy...
Taka cisza jest możliwa tylko wówczas, kiedy w Towarzystwie panuje męska przewaga liczebna, bo obozowiska "dziewczęce" z reguły tętnią gwarem całodobowo...
Uwielbiałam te "wydumanki" wieczorne...
     W męskim towarzystwie wyróżniał się Osobnik ogromnie „kubaturą” zbliżony do moich rozmiarów, to znaczy, taki z gatunku „szczypiorkowatych”…
     Był co prawda o trzydzieści centymetrów wyższy, więc w tłumie mógł uchodzić za maszt, ale że "szczypiorki" z reguły rosną stadnie to jakoś tak trzymaliśmy się razem. 
     Ów Osobnik miał jeszcze jedną cechę ogromnie charakterystyczną…Buziulkę miał jak dziewuszka…Delikatne rysy, pięknie zarysowane usta, długie rzęski i oczęta chodzącego niewiniątka…Z tej to przyczyny nikt nie zwracał się do Niego po imieniu…
Chłopak ów to był „Kaśka”…
     Dodać muszę dla ścisłości, że Kaśka miał oprócz urokliwej powłoki cielesnej niesamowite poczucie humoru…Sypał dowcipami jak z rękawa, parodiował wszystkich i wszystko, skory był do psikusów, a kiedy wybuchał radosnym śmiechem nie było siły, żeby Mu nie wtórować…
     Siedzieliśmy więc owego wieczoru opowiadając sobie różne dyrdymały, gdy Kaśka wyszeptał mi do ucha…
     - Idziemy wkoło zalewu ??
     Na takie hasło to ja już gotowa byłam do drogi !!
     Trampki, szorty, podkoszulka…i jakimś przebłyskiem rozsądku złapana w ostatniej chwili koszula flanelowa…
Kaśka wyglądał mniej więcej tak samo…
     Piaszczysta ścieżka wśród namiotów wiła się pięknie…Na obozowiskach panował wieczorny zamęt…A my dziarsko maszerowaliśmy przed siebie rozważając w jakim tempie pokonywać będziemy poszczególne etapy podróży…
     Najpierw „cypelek”…
     ”Cypelek” nie był jakimś rozległym terenem, bo opływaliśmy go w kwadransik…Pomnożyliśmy czas przez dwa i radośnie gaworząc podjęliśmy wyzwanie…
Nie wiem co z tym „cypelkiem” było nie tak, w każdym razie trasa jakoś wydłużała się nam nieziemsko w miarę pokonywanej drogi…
Po godzinie doczłapaliśmy na „cypelkowy” wierzchołek…
     - To przez to, że tyle gadamy… - oświadczył Kaśka ogromnie poważnym głosem i postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę w milczeniu…
To dopiero było wyzwanie…
Dwie milczące Gaduły…
     Teren z nagła zrobił się podmokły…Zielone ścieżki, które z „daleka” wyglądały na dukty leśne okazały się strumyczkami płynącymi pod bujnym mchem…Po kilkudziesięciu metrach mogliśmy nasze trampki wykręcać, a nasze stopy przy każdym kroku robiły…”ciap…ciap…ciap”…
Ale poddać się ?? 
Ani nawet przez myśl nam nie przeszło zawrócić z wytyczonego szlaku…
     Nad zalew spłynęła mgła wieczorna dodając pejzażowi pikanterii…Niebo zmieniło kolor na taki bardziej zgranatowiały…A my przedzieraliśmy się przez coraz bardziej bujne chaszcze i usiłowaliśmy trafić, na w miarę suchy grunt…
Kiepsko nam to wychodziło…
Coraz częściej nogi zapadały się w wilgotne podłoże nawet po kolana…Kaśka wcale nie musiał mówić tego co myślał, widziałam, że powrotu nie mamy odkąd zapadła noc, a do najbliższej drogi mamy w linii prostej kilka kilometrów…tak na oko…
W pewnym momencie nad naszymi głowami zaczęło coś buczeć nieziemsko…Powietrze zakotłowało się niczym wrzątek i otoczyła nas jakaś szarawa maź...
Komary…
     Widocznie Matka Natura stwierdziła, że mało mamy atrakcji i postanowiła wyrównać „pracowitość” naszych kończyn…
Wszak pracowały wytrwale tylko nogi, a ręce służyły nam jedynie do chwytania gałęzi, podpierania się w bajorach…teraz zaczął nam towarzyszyć jednostajny odgłos „plask…plask…plask”…Odgłos dowodzący, że właśnie śmiercią tragiczną był zszedł następny owadzi gryzoń…
Ścieżkę za naszymi plecami zasłały trupie szczątki…
     Kiedy po prawie czterech godzinach marszu, w tak koszmarnych warunkach dotarliśmy do „asfaltu”, jak na komendę klęknęliśmy na nim i Kaśka wygłosił piękną mowę dziękczynną na cześć wynalazcy owego spoiwa…
Ależ Go wówczas kochaliśmy ogromnie…
Jakże epokowym wynalazkiem wydawała się nam gładka, czarna powierzchnia ciągnącej się za horyzont dwupasmówki...
Geniusz budowniczych docenić można jedynie po takim „spacerku”…
     Wstąpiła w nas nowa energia i dziarskimi krokami ruszyliśmy wzdłuż pobocza…
Oczywiście zgodnie z przepisami, tak aby nas widzieli nadjeżdżający z przeciwka Kierowcy…
     Pierwszą „góreczkę” pokonaliśmy z ogromnym animuszem…Pod drugą „góreczkę” wmaszerowaliśmy jeszcze raźnym krokiem…
I nagle naszym oczom ukazał się drogowskaz głoszący, iż do miejscowości, w której czekali na nas Koledzy, w której czekały na nas napoje, w której mogliśmy cokolwiek zjeść, jest nomen omen…27 kilometrów…
Kaśka zamarł…
     - Widzisz to ?? – zapytał niepewnie…
     - Widzę…- wydukałam, a skurcze w łydkach dały mi znać, że moje nogi też znają się na liczebnikach…
     - Do rana nie dojdziemy… - wydusił z siebie Kaśka…
     - Do którego ?? – dociekałam, ale wzrok Kolegi wymownie dał mi do zrozumienia, że nie powinnam rzucać podobnych sugestii…
     - Nie wiem jak Ty, ale ja mogę spokojnie zginąć pod kołami jakiegoś pojazdu, nawet walca…przełażę na drugą stronę…może Ktoś nas podwiezie… - i nim zdążyłam zareagować Kaśka ruszył przez pas zieleni i barierki…
     - Trupy w duecie wyglądają dużo lepiej… - rzuciłam w przestrzeń i ruszyłam śladami Kumpla…
     Kiedy wdrapaliśmy się na trzecią „górkę” na horyzoncie ujrzeliśmy piękny widok pola namiotowego…Osnutego jeziorną mgiełką…Wyciszonego…Z dogasającymi ognikami palenisk…
Gadać nam się nie chciało wcale…
Nogi ze zmęczenia zaczęły się uginać…
Nagle Kaśka idący trzy kroki przede mną padł na kolana, po czym „na czworaka” wmaszerował na środek „dwupasmówki” i ułożył się w poprzek w malowniczej pozie ochotnika na samobójcę…
     - Możesz mnie nawet zadeptać !! Nie zrobię już ani kroku więcej !! – wykrzyknął złowieszczo…
     - Kaśka…zbierz się w sobie jak Cię proszę…przecież nie pociągnę dwóch metrów Chłopa po asfalcie… - próbowałam Go zmotywować…
     - To mnie sturlaj do zalewu !! Będę pięknym topielcem !! – i Kaśka rozłożył się plackowatym plackiem rozpościerając szeroko ramiona…
     - Ryby Cię zeżrą !! – próbowałam inaczej…
     - Ha !! Niech żrą !! Nie utyją !! – i Kaśka zamknął oczy na znak totalnego lekceważenia mojej argumentacji…
     Stan motoryzacji w naszym Kraju był wówczas mniej niż skromny, więc wizja, że ktoś Kaśkę „najedzie” była raczej znikoma…
Problem bowiem był w tym, że żeby najechać, Ktoś musiał by jechać…a odkąd weszliśmy na ową drogę, żaden pojazd się na niej nie pojawił…
W żadną ze stron…
      Stałam na środku tej drogi i przyznam szczerze, że ogromną miałam ochotę na „walnięcie się” obok Kolegi, resztka rozsądku podpowiadała mi jednak, że jeśli się położę, to nasze szanse na stratowanie wzrosną ogromnie, bo na dźwięk zbliżającego się samochodu nie damy rady się spionizować…
Trwaliśmy więc w swoich pozach…Kaśka „na płask”, a ja nad Nim niczym tak dusza pokutna…
Nie zareagowaliśmy nawet na dźwięk zbliżającego się samochodu...
    Światła wyłoniły się z mroku i zmierzały w naszą stronę w równomiernym tempie...
Nie wyobrażam sobie jakiego zdziwienia doznał Kierowca dokonując "odkrycia" dwóch ciał na środku drogi…Ale szczerze mówiąc od tamtego dnia mam Go za Bohatera…W życiu bym się nie zatrzymała widząc podobne dziwo…
Niemiłosiernie brudny, ubłocony Chłopak o długości dwóch metrów (od czubka pięty aż po czerep), z widocznymi na twarzy krwawymi śladami walki (walki co prawda z komarami, ale przecież walki), leżący na płask bez śladów życia…I jeszcze brudniejsza Dziewuszka, jeszcze bardziej ubłocona, ze śladami krwawej walki na całym ciele, machająca na dodatek kończynami w sposób wielce nieskoordynowany, krótsza co prawda rozmiarowo, ale było nie było „kawał baby”…
Bohater !! 
Jak nic trafił się nam Bohater !! 
     Podjechał bliziutko i przyglądał się nam zza przedniej szyby przez kilka minut, ale że nie okazywaliśmy żadnych agresywnych zachowań odważył się uchylić boczna szybę…
     - Stał się coś ?? – zapytał…
     Hmmm…Głupio się zapytał, ale przecież inteligencji się od Bohaterów nie wymaga…
     - Rozpłaszczył się i nie chce wstać… - oświadczyłam …
     - Pijany ??- dociekał nasz potencjalny Wybawiciel…
     - Kaśka ?? W życiu !! Chyba że się „przetlenił”… - wyjaśniałam, a Kaśka nawet powieką nie mrugnął…
     - A dokąd szliście…?? – zapytał w końcu rzeczowo nasz Dobroczyńca…
Trzeba było widzieć Jego minę kiedy owa informacja wyciekła mi z usta…
Nie wszystko pamiętam dokładnie, ale coś mi po makówce się pląta, że ze śmiechu dostał niemiłosiernej czkawki...
Ale ulitował się…Ulitował się, bo nad biedą i nędzą ulitować się wypada, a mnie wówczas wszystko było jedno, czy mam występować w roli "Nędzy", czy "Biedy"…
Kaśka swą postawą również deklarował obojętność dla tego dylematu…
Marzeniem naszym stało się dotrzeć do namiotów i wpełznąć do śpiworów, bez żadnych czynności fizycznych wymagających chodzenia…
     Kiedy Pan Kierowca wysiadł rozścielić jakąś szmatkę na tylnej kanapie zaświtała we mnie nadzieja, a Kaśka otworzył oczy…
Uratowani...
     Nasz Dobroczyńca podwiózł nas pod samiuśki namiot ogromnie rozbawiony opowieścią o naszej przygodzie…
     - Macie szczęście, że mi się dzisiaj trafił interes życia, bo bym się w życiu nie zatrzymał na Wasz widok… - wyznał szczerze…
     - Mamy… - poświadczył Kaśka – żeby nam jeszcze Bozia dodała odrobinę rozumu… - i zawiesił głos wpatrując się w taflę zalewu…
     W obozowisku nikt nie spał…Nasi Koledzy wyruszyli na poszukiwania, pozostawiając przy rozpalonym ognisku ową Koleżankę „od parasola”…
     Wpełzliśmy do swoich namiotów bez słowa i przespaliśmy szesnaście godzin…
Koledzy uszczęśliwieni naszym powrotem nie zadawali żadnych pytań...
     Przez dwa ostatnie dni siadaliśmy w dużej odległości od siebie, żeby nas czasem „zły” znowu nie podkusił…
Ani słowem nie skomentowaliśmy wydarzeń owej „wędrownej” nocy…
Nigdy też więcej nie widziałam Kaśki…
Odciski, zadrapania i bąble zniknęły po trzech tygodniach…
     Przeszliśmy wówczas połowę trasy…23 kilometry…