Długo się zastanawiałam, co z "komunałków" ugryźć tym razem...Egzotycznych tematów multum, ciekawostek ogrom...Chronologicznie "od niemowlaka" ?? A może "co ślina na jęzor przyniesie" ??
"Ślinotok" wygrał...;o)
Dzisiaj będzie o największej tajemnicy "Komuny", czyli jak to było, że w sklepach był tylko ocet i półki, a stoły w polskich domach "uginały" się od specjałów...
Biorąc pod uwagę, że każda Kobieta umie ponoć zrobić trzy rzeczy z niczego (kapelusz, sałatkę i awanturę), nie powinno dziwić, że jakoś sobie wszystkie radziły...;o)
Jako dziecię, czyli do lat 80-tych XX-go wieku miałam zaopatrzeniowy luz...Mamciaśka była Mistrzynią Świata w napełnianiu lodówki...Sprawa prosta...Mamciaśka miała "przydatny" zawód...A to było wówczas istotniejsze, niż zasobność portfela...
Podstawą gospodarki był barter...;o)
Wymiana towarowa kwitła !!
Może nie był to barter w czystej postaci, analizowany teraz przez ekonomistów, bo pociągał za sobą równowartość towaru, ale "coś za coś" kwitło w najlepsze...
Mamciaśka była Pielęgniarką, więc miała dostęp bezpośredni do Lekarzy (wypisywanie recept), znała placówki medyczne (porady specjalistów), z imienia wymieniała wszystkich Farmaceutów w Mieście (dostęp do leków), a z niektórymi była zaprzyjaźniona (dostawy "przydasi")...
W tym procederze była bardzo przydatna córka sprinterka...;o)
Mamciaśka wracała z pracy i rzucała zapotrzebowanie...
Pakowałam paczki, paczuszki, koperty do plecaka i ruszałam w "Miacho"...Do spożywczaka, do mięsnego, do warzywniaka, do obuwniczego...Zgodnie z listą...
Cały wic polegał na tym, żeby paczek nie pomylić...;o)
Na drugi dzień Mamciaśka wracając z pracy robiła "rozliczenie"...Przynosiła papier toaletowy, czekoladę, mięcho, wędliny, banany...Właściwie, jako dzieciak, to nawet nie miałam pojęcia, że jest jakiś problem z zaopatrzeniem...A biegać po Mieście lubiłam...;o)
Właściwie, nie było "nieprzydatnych" zawodów...
To ilość "znajomości" decydowała o zasobności gospodarstwa...
Kiedy byłam w ciąży z Pierworodnym i pracowałam w Bibliotece, przekonałam się o tym najlepiej...
To już było w prawdziwie "mrocznych" czasach, zakupy to były godziny stania w kolejkach, na dodatek towar był reglamentowany (na kartki)...Trzeba było zgrać trzy elementy: posiadanie kartek, odpowiednia pozycja w kolejce, zasobność portfela...
Zapytacie: co ma do tego biblioteka ??
Po pierwsze: Nowości !!
Pamiętam premierę "Blaszanego bębenka"...Ależ się działo !! Dostałyśmy jeden egzemplarz, lista chętnych miała 124 nazwiska...;o)
Po drugie: Czytelnia...
W sąsiedztwie biblioteki była handlowa szkoła zawodowa, jej uczennice miały praktyki w kompleksie, w którym była biblioteka...Siłą rzeczy korzystały z moich usług...A w krótkim czasie usługi te znacznie wybiegły poza ramy obsługi czytelni...
Pisywałam wypracowania, rozprawki,eseje, a nawet prace semestralne..."Ogarniałam" polski, historię, geografię, matematykę, fizykę...Wracałam z pracy taszcząc siatkę pełną prac domowych do wykonania...
Za tę pracę intelektualną otrzymywałam godziwe rekompensaty...
Nie ruszając się z bibliotecznego krzesełka skompletowałam całą wyprawkę dla Syna, łącznie z podgrzewaczem do butelek...
Nie ruszając się z bibliotecznego krzesełka miałam cytrusów pod dostatkiem...
A kiedy już się ruszyłam, bo Młody nabrał niespodziewanej ochoty na kapustę kiszoną z dżemem truskawkowym, to obsługiwana byłam w trybie ekspresowym...
Jak się urodził, dopadła mnie "szara rzeczywistość"...Mamciśka była już totalnie utopiona w nałogu...Ojciec nawet nie wiedział gdzie znajduje się "mięsny"...Pan N. wyjechał w delegację, żeby walczyć o nasze własne "M"...
Zostałam ze sterta kartek, niemowlakiem i pustą lodówką...
W sklepach ustawiały się dwie kolejki...Normalna i uprzywilejowana...Czasem ta druga była dłuższa (wyż demograficzny)...Czasem dochodziło do rękoczynów, jak ludziom nerwy puszczały...Bywało, że kolejki obrzucały się takimi inwektywami, że Słownik języka polskiego się czerwienił...A mnie często wywożono z tych kolejek karetką...
Nie dosypiałam, na jedzenie czasu nie miałam, więc ciągle mdlałam...
Po przeprowadzce do Zaścianka i rekonesansie w terenie, plany zakupowe szybko zrewolucjonizowałam...
Kiedy Pan N. miał wolne po nockach (dwa dni), brałam wielką torbę podróżną i o 2-giej w nocy szłam stać w kolejce (w zimie też), tajemnica polegała na tym, że trzeba było się załapać na pierwszą trójkę...
Jeśli to był jeszcze czas kartek, wykupywałam wszystko za jednym "staniem", napychając lodówkę po brzegi...W czasach "po kartkowych" układałam jadłospis na cały miesiąc i spisywałam elaborat zaopatrzeniowy, z uwzględnieniem wszystkich świąt, uroczystości i odwiedzin...
Wracałam do domu z torbą ważącą nieraz dwadzieścia kilo, wdrapywałam się z mozołem na pierwsze piętro, stawiałam torbę w kuchni i padałam "zimnym trupem" na łóżko...Budziło mnie mlaskanie...;o)
Szczerze mówiąc, zawsze tak pakowałam torbę, żeby na wierzchu leżały kabanoski, albo sucha kiełbaska, albo szyneczka...Moje Łakomczuchy zawsze się dały skusić...
Kiedy to napisałam, zdałam sobie sprawę, ile trzeba było kombinować, kalkulować, planować...Głowa puchnie...;o)
Ale "głupia" wątróbka zdobyta w tamtych czasach, uszczęśliwiała człowieka niesamowicie...A jaka adrenalinka była kiedy człek się zbliżał do lady i wiedział, że ten wypaśny, wędzony boczek będzie jego własnością...
I niech mnie przekonują wszyscy historycy hurtem, że to Mężczyźni polowali...Nie ma opcji !! Każda Polka żyjąca w "komunie" była jak Amazonka...Z siatką na ramieniu, z portfelem i kartkami w dłoni, i z tym dzikim błyskiem w oczach...
Bo to była walka o przetrwanie...;o)
Od 1967-90 moja mama pracowała w kiosku "Ruchu", właściwie strategiczne miejsce pracy ;) Nie trzeba było latać po mieście, mama sama wymieniała swój towar za zaopatrzenie :) Mieliśmy taki okres schabowy, klientką mamy była kucharka w knajpie, mama przynosiła kotlety schabowe w ilościach prawie hurtowych, w formie bitek, a nieraz już nawet w panierce.
OdpowiedzUsuńMoją pierwszą pracą było biuro położone nieopodal Rynku. O godzinie 10.00 biuro pustoszało, była to bowiem godzina otwarcia okolicznych sklepów. Przez następną godzinę pracownicy spotykali się w kolejkach po...różne rzeczy. Między innymi w księgarniani po książki, dostawa była raz w miesiącu. Pewnego razu wróciłam do biura z...kociołkiem do gotowania pieluch, serdeczna koleżanka była w ciąży. W kociołku była żeliwna brytfanka do pieczenia mięsa i jeszcze jakieś garnuszki. Bo właśnie na sąsiedniej ulicy była dostawa do sklepu z garnkami ;)
To Ty też "Rozpustnica" byłaś !! Mama w "Ruchu" to był majątek pierwszej wody !! ;o)
UsuńOd 10:00 do 12:00 to wszystkie urzędy i biura puste były...;o)
Mam jeszcze takie "wystane" garnuszki !! I kociołek !! ;o)
A miałam Sąsiadkę, u której w przedpokoju stały cztery pralki, bo co szła za papierem toaletowym to na dostawę pralek trafiała...Każdy miał takie dziwne zapasy w domu...;o)
Nie wiem skąd miałam tyle siły i wytrwałości wyczekiwac w tych kolejkach.Po wszystko.W brzuchu z młodszym i w wózku ze starszym synem.Byłam wiec jakby podwójnie uprzywilejowana.Niestety często ta kolejka była dłuższa niż normalna.Bywało tak ze towaru było niewiele i brakło.Stanie kilka godzin i nic do gara albo jakieś ochlapy z kosciami na kartki.Oby zupka dla nas była z wkładka.A zdobyczną szynka do gotowania czy wedzonka krotoszyński na święta to był rarytas ,ten smak śni mi się po nocach.Jest co po wspominać.Marta uk
OdpowiedzUsuńSiła i wytrwałość...Tego nam nie brakowało...;o)
UsuńOd czasów "Komuny" obowiązuje nieśmiertelne: zostaw !! to na święta...;o)
Ja niestety nie miałam takich znajomości, ale gdy poznałam przyszłego męża, to okazało się, że nie tylko teściowa miała takowe, ale i paczki z Niemiec do nich przychodziły.
OdpowiedzUsuńŁapało się okazje. Gdy miałam praktyki studenckie w stolicy, wystałam kawę, mieszankę wedlowską, dobre wino, trafiły się fajne ciuszki w domach towarowych. W moim mieście to były rzeczy nie do zdobycia...
My wieźliśmy w `85 rowerek trójkołowy z Wawki (Syn miał trzy miesiące), bo takiej okazji nie mogliśmy przegapić...Mamy zdjęcia u Frycka z tym rowerkiem...;o)
UsuńA kolejki po kawę to był sport ekstremalny, nawet niemowlaki stały w ogonkach...;o)
Każda z nas pamiętająca tamte czasy na pewno ma w zanadrzu podobne historie, to się nadaje do jakiejś ogromnej monografii pod tytułem "Domowe życie w PRL". Pamiętam jak kupowałam rajstopy w aptece. Dzisiejsze młode pokolenie może zapytać: dlaczego w aptece??? Odpowiedź jest prosta: bo tam akurat rzucili dostawę. Innym razem idę w niedzielę chodnikiem, a po drodze mijałam Uniwermag (dla młodocianych: uniwermag to po rosyjsku dom towarowy, coś w stylu dzisiejszych supermarketów),a tam kolejka i ciężarowy dostawczak. CO jest pytam w ogonku. Buty przywiźli! No to stanęłam. Kupiłam wtedy piękne zimowe buty z wysokimi cholewami obszywanymi kożuszkiem, chyba 15 lat w nich chodziłam.
OdpowiedzUsuńTeraz człek ma szczęście, jeśli 15 miesięcy w butach przechodzi...;o) Tej monografii to by żadna półka biblioteczna nie udźwignęła...;o)
UsuńA po latach te czasy wspominane są z sentymentem. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMłodość zawsze jest piękna...;o)
Usuń