Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

niedziela, 19 lutego 2017

Drugie dno serdecznego zaproszenia...

     Do wyjazdu czasu było sporo, więc zdążyliśmy skompletować ekwipunek...Łatwe to nie było, bo po Zaścianku wieść się rozeszła, że Hufiec obóz organizuje za "psie pieniądze", więc populacja "Harcerzy" znacznie wzrosła...A za tym poszło ogromne zainteresowanie śpiworami, menażkami, a nawet trampkami...
Z Kolegów Pierworodnego jechali prawie wszyscy...
     Środków z "funduszu socjalnego" wystarczyło nam dla Dwojga prawie idealnie (dopłaciliśmy 60 zeta), z racji włóczęgostwa spora część ekwipunku też była w naszym posiadaniu, więc wizja wakacji rysowała się w jasnych barwach...
     Miesiąc przed wyjazdem dostałam od Szefa niespodziewaną premię...
     Premie w mojej Firmie zawsze były niespodziewane, bo była to własność prywatna i nigdy nie było wiadomo, czym można "błysnąć"...
     Ja na widok zatroskanego "Szefa", który miał właśnie bardzo trudny dzień, bo "przewalił" w Kasynie 100 kawałków...Uśmiechnęłam się radośnie i oznajmiłam:
     - Szefie !! Niech Szef nie pęka !! Zła passa musi się skończyć !! Ja jak przegrywałam z Ojcem w pokera to zawsze wychodziłam do WC i obracałam się trzy razy przez lewe ramię...Działało !!
     Szef chyba był lekko ogłuszony tym komunikatem, bo przystanął na środku parkingu...
Pewnie się po mnie tego "pokera" nie spodziewał...
Ale po chwili odzyskał animusz i ruszył dziarsko w kierunku toalety...
     Nie wiem, czy moja rada "podziałała", ale na drugi dzień Szef "wparował" do mojej "chatki" i wręczył mi pięć stówek...:o)
Lubiłam takie wizyty...
     Dzieciaki pożegnaliśmy czule, ale nie wylewnie, bo się już obydwoje doczekać nie mogli podróży...A na pożegnanie od Komendanta usłyszeliśmy znowu:
     - Przyjedźcie !! Nie pożałujecie !!
Tym razem jakoś nam przez gardła sprzeciw nie przeszedł...
No cóż...
     Kasę na paliwo mieliśmy, namiot leżał w piwnicy, urlopy zaczynaliśmy za kilka dni...
Zanim dotarliśmy do domu decyzja zapadła...
     Jedziemy na Drawskie !! 
     Ale żeby Dzieciakom obciachu nie robić, zameldujemy się grzecznie i sobie gdzieś "kawałka podłogi" poszukamy..."Podobóz rodzicielski" nas nie kręcił...
     Podróż znacie, więc przystąpię do powitania...
     Ogromna polana nad brzegiem jeziora, w środku lasu...A na polanie prawie trzy setki Dzieciaków !!
     Obóz tak się niespodziewanie rozrósł, że Komendant w ostatniej chwili ściągał wyposażenie z zaprzyjaźnionej, krakowskiej Jednostki...Nawet "rodzicielski podobóz" musiał się przenieść, żeby Dzieciakom miejsca na "kuchnię" wystarczyło...
     Komendant na nasz widok rzucił się w kierunku namiotu, i zamiast radosnego "witajcie", ujrzeliśmy Jego "tyły"...Okazało się, że w ostatniej chwili złapał osobistą wilczycę za obrożę, czym prawdopodobnie uratował życie Cezaremu...
Powitania były niesamowicie radosne...
No cóż...Prawie wszystkie Dzieciaki były znajome...
     - I jak Wam idzie ?? - zapytałam Komendanta, kiedy już zakończył pojedynek z "psiurą"...
     - Właściwie dobrze...- oświadczył - Mamy tylko jeden mały problem...
     Okazało się, że problem wcale nie był taki mały...To był problem rozmiarów kosmicznych !!
     Prawie trzy setki Dzieciaków, wywiezione w plener, poddane zabawom na świeżym powietrzu, uczestniczące w niezliczonej ilości gier i rozrywek sportowych, śpiące "pod gołym niebem" mają apetyt znacznie większy niż zakładały normy dietetyczne...
     Te Dzieciaki nie jadły posiłków...Te Dzieciaki żarły bez opamiętania !!
Przeliczane po sto razy słupki wykazywały jedno...
Pod koniec obozu środki finansowe znikną całkowicie, a "Szarańcza" stanie się zagrożeniem dla okolicznych Mieszkańców...
     - W życiu nie widziałem czegoś takiego !! - opowiadał zrozpaczony Komendant - Oni pochłaniają niewyobrażalne ilości pokarmów !! I nie wygląda na to, żeby przestali...
     Demonstracja niszczycielskiej siły nastąpiła szybciej niż myślałam...
     Na powitanie z Dzieciakami zabraliśmy oczywiście trochę "darów"...Jakieś cukierki, batoniki, kilka wafelków, prażynki...
Nasze Dzieciaki przysiadły na ziemi tuż obok nas i pochłaniały to ekspresowo...Tylko szelest papierków świadczył o tempie konsumpcji...
     - A coś konkretnego masz ?? - zapytał w końcu Pierworodny...
     - Kilka suchych kanapek z podróży...- zniechęcałam Go intonacją głosu...
     - Daj !! - zażądał kategorycznie...
     Wydłubywane z torebki kanapki wyglądały bardzo mało apetycznie...
     A kiedy podawałam Synowi trzecią z nich, ciszę Pojezierza Drawskiego przerwał rozpaczliwy wrzask Córci...
     - Ta jest moja !!
Byłam przerażona...
     - Oni pół godziny temu skończyli kolację...- wymruczał Komendant będący świadkiem tej "walki o byt"...
     I pewnie bym nie uwierzyła w ani jedno Jego słowo, gdyby nie fakt, że otaczał nas łańcuszek Dzieciaków, które w te stare kanapki wpatrywały się z pożądaniem...
Ło Matko i Córko...
Apetytowy kataklizm !!
     Postanowiliśmy wrócić do "pokoju" i przynieść jeszcze "coś na ząb"...Miałam pół chleba "na śniadanie" i torbę podróżną puszek...
Jakoś napchamy te puste brzuchy...
Jedno było pewne...To na pewno nie będą wakacje bez Dzieci...
     Jak wyglądał nasz urlopowy harmonogram ??
     Jedliśmy śniadanie w pokoju, po czym szykowałam "śniadanie na wynos" i udawaliśmy się do "Obozu", bo Dzieciaki właśnie kończyły swoje śniadanie...
Przed obiadem dostawali po "zapiekance", żeby nie jeść na pusty żołądek (wynalazek Pierworodnego), a po obiedzie zabieraliśmy Ich do siebie na kwaterę, na obiad...
Kolacje jedli też po dwie, tylko, że w odwrotnej kolejności...Najpierw z nami, potem obozową...
Ilości "dojadań" nie zliczę...
No i oboje dostali oczywiście "suchy prowiant" do plecaków, gdyby słabli z głodu między posiłkami...
     To, że Pierworodny pochłaniał tyle paszy mogło nie dziwić, bo apetycik zawsze miał spory, ale Córcia ??
To było niepojęte !!
     A na najszczęśliwszych wyglądali, kiedy zabraliśmy Ich na całodzienną wycieczkę nad Morze...
     Ani na chwilę buzie się im nie zamykały...Ciągle jedli...Ciągle pałaszowali...Ciągle przeżuwali...
Szarańcza !!
     Ale przecież nie to było główną przyczyną, dla której Komendanci tak serdecznie nas zapraszali...Przecież nie mogli przewidzieć takiego kataklizmu...Więc co ??
     Pomijam oczywiście fakt, że ani słówkiem nie skłamali o urokach Drawskiego...
Przyczyna była prozaiczna...
     Komendant marzył o Stanicy harcerskiej...
     Władze gminne były skłonne współpracować z Komendantem w realizacji owego marzenia, ale...
Ale chciały wkładu własnego !!
Gmina zapragnęła "najazdu" Turystów...
     No to Komendanci się starali...Populacja "wakacyjna" kilkukrotnie wzrastała..."W szwach" pękał sklepik spożywczy, bar, Kościół, a nawet chodniki, bo na takie tłumy przeznaczone nie były...Mieszkańcy remontowali co się da, żeby upchnąć kolejnych Letników...
     I kiedy nadszedł ostatni rok "niepisanej umowy", i transakcja miała zostać zrealizowana, nastąpiły wybory samorządowe...Stanicy nie ma do dzisiaj...
Ale my nie żałujemy...
     Przez dwa lata bytowaliśmy wakacyjnie na Pojezierzu Drawskim, a nawet rozważaliśmy nabycie kawałka tego raju...Nigdy jednak nie mieszkaliśmy w "podobozie rodzicielskim"...Kilka kilometrów "oddzielności" dobrze robiło i nam, i Dzieciakom...
     Przygodę harcerską naszych Potomków mogłabym właściwie zakończyć, ale opowiem Wam jeszcze jedną przygodę...O tym jak huragany porywały harcerzy razem z namiotami...    

12 komentarzy:

  1. Oj, prawie lapka oplułam dziś...:-))) Przednie! :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak - w pewnym wieku w czasach kartkowych widywałam moją córkę niejadka wyłącznie od tyłu. Przednia część siediala w lodówce i między jednym kęśem czegos a drugim dochodziło mnie ciche mruczenie, że w tym domu nie ma nic do jedzenia. Maradag może coś więcej na ten temat bo miała dwóch w domu rosnących i rozwijających się ancymonków.
    Sobie wyobrażam 300 młodziaków na świeżym powietrzu ....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kucharka, współpracująca przez kilka lat z Komendantem, po tym sezonie zrezygnowała z pracy...Wymowne...;o)

      Usuń
  3. Dobrze że nie uczyli ich wtedy jak przetrwać w lesie i jakie rośliny są jadalne, bo by do gołej ziemi wyżarli.:))) Zostałaby wilcza jagoda, muchomory sromotnikowe i łyse drzewa...:)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Wygląda na to żeście je, te swoje dzieci uratowali od śmierci głodowej ;)
    Ja byłam zawsze jedzeniowy "fusyt", czyli wybredna jedzeniowo byłam, nawet na koloniach ;)Na przykład prawie nie jadałam zup, oprócz jakiś trzech wybranych. Do dzisiaj pamiętam jak mając już 17 lat, na obozie wędrownym, kadra kierownicza namawiała mnie, że może bym jednak zjadła coś na obiad ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli "wydłubywałaś" tłuszcz z kotletów mielonych, to jesteśmy z tej samej gliny...;o)

      Usuń