Jak wygląda życie po trzęsieniu ziemi ??
Ruiny i zgliszcza...
Tak przez pierwszy kwartał wyglądało nasze życie rodzinne...
Gdyby były wówczas kwalifikacje olimpijskie z lekkiej atletyki, to przeszłabym je bez problemu, nawet w gumiakach...Wszędzie biegiem...
Na lodówce zagościł harmonogram życia rodzinnego...Nawet wyjścia z psem rozpisane były "na role"...
Wszystko robiłam "prestissimo"...A jak już mi się wydawało, że szybciej się nie da, to trzeba było przygotować strój na występ Córci, albo kostium na jasełka dla Pierworodnego...Wtedy włączałam "doppio movimento"...
Wakacji wyglądałam bardziej niż nasze Dzieciaki...
Najgorzej wychodził mi jednak kontakt bezpośredni z Artystami...
Genetycznie zaprogramowana na organizatora, do tego z zaszczepioną punktualnością, w Szkole Muzycznej waliłam łbem w ścianę "artyzmu"...
Tam nawet Sekretariat działał artystycznie...Godziny urzędowania to było dzieło abstrakcyjne...Fantazja Pani Sekretarki przechodziła najśmielsze oczekiwania...A ja z reguły toczyłam walki nierówne z klamką (nigdy nie wisiała żadna kartka z informacją, więc otwieranie drzwi było jak loteria) i niemocą ogarnięcia tego żywiołu...
Harmonogramy obowiązywały Uczniów, Ich Rodziców...I wystarczy...
Spóźnienie o pół godziny nie mieściło się w konwencji spóźnień...To był lekki poślizg, kwitowany jedynie uśmiechem...
Odwołanie zajęć ?? No cóż...
Kiedy Uczeń chorował to oznaczało lekceważenie (mimo powiadomienia Szkoły), komplikacje, brak czasu na realizację programu...
Kiedy zajęcia odwoływał w ostatniej chwili Profesor, był to wymóg Jego artystycznego zawodu...
Kiedy Profesorem stawał się Członek prestiżowej Orkiestry (a dostąpiliśmy tego zaszczytu), wszystkie te czynniki należało podnieść do potęgi (najlepiej n-tej)...
Oczekiwania też były spotęgowane...
Rodzice mieli tylko dwa wyjścia...
Albo to rzucić w cholerę, albo łgać...
Porzucenie edukacji odpadało...
No to łgaliśmy na potęgę...A właściwie to ja łgałam...
- Ile Córka ćwiczyła ??
- Cztery godziny !! (Przecież się nie przyznam, że właśnie spadł pierwszy śnieg i Córcia lepiła bałwana z koleżankami)...
- Na wakacjach grała ??
- Codziennie !! (Z wyłączeniem tego miesiąca kiedy była na obozie harcerskim, za który Pan Profesor by nas zadusił bez zastanowienia)...
- Sportów żadnych mam nadzieję nie uprawia ??
- Absolutnie !! (Poza lekką atletyką, siatkówką i pływaniem)...
- Trzeba ćwiczyć !! Ćwiczyć !! Ćwiczyć !!
- Nieustannie !! (Z krótką chwilą przerwy, bo przecież wczoraj były w szkole Andrzejki)...
Lawirowałam...Przez sześć lat lawirowałam...
A Profesor przykręcał "śrubę" tak skutecznie, że po pierwszych trzech latach Córcia przestała z miłością spoglądać na swoje skrzypeczki, a my żyliśmy w dwóch wymiarach...Prawdziwym i łganym...
Wtedy to już zakrzywiałam czasoprzestrzeń, bo od roku pracowałam zawodowo...
No cóż...
Ale Bestyjka miała talent (od razu powiem, że po Panu N., bo ja to z gatunku "słoniowatych" jestem)...
Sąsiadki często podsłuchiwały pod drzwiami jak gra...
Ja na każdym koncercie wyłam jak bobrzyca...
To co innym przychodziło po godzinach ćwiczeń, Ona grała z marszu...
Profesor miał rację na tym egzaminie...
Szkoda, że nie wtrącił, że prawdziwy egzamin jest dopiero przed nami...
Pan N. się śmiał, że świadectwo ukończenia Szkoły Muzycznej powinnam dostać ja, a nie Córcia...
Fakt...Przeszłam niezłą szkołę...Muzyczną również...
Dzień "wręczania dyplomów" powitałyśmy obie z ulgą...Tylko do dzisiaj nie wiem, która z nas cieszyła się bardziej...;o)
Uprzedzę Wasze pytania...
Córcia Skrzypaczką nie została, na propozycję Profesora złożenia papierów do szkoły średniej, zbladła niczym pergamin, i nawet końcówki Jej blond fryzurki wrzeszczały : NIE !!
Ale kiedy po ośmiu latach poprosiła o skrzypce, nie wahaliśmy się ani minuty...
Widocznie gdzieś ta "miłość" siedziała ukryta...
Są chwile, kiedy naprawdę się cieszę, że moje dzieci nie wykazują talentów muzycznych.:) Nieustanne ćwiczenia, powtarzanie gam itp. zakończyło by się umieszczeniem mnie w zacisznym, odosobnionym miejscu z miłym, spokojnym personelem medycznym, w pokoju bez klamek, w łagodnych barwach, w ciszy...:)))
OdpowiedzUsuńFajnie się to czytało.:)
Pozdrawiam cieplutko:)
A wiesz, dla nas to były "dopalacze"...Pełna mobilizacja, podniesiona poprzeczka i przyznam...Ciągłe zadziwienie, co jeszcze mogą wymyślić...Człowiek nie miał czasu zastanawiać się nad przemijającym czasem...I nagle Dzieciaki strasznie się nam postarzały...;o)
UsuńDobrze, że się obudziła.... Ta, miłość. serdeczności.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy Jej Sąsiedzi są tego samego zdania...;o)
UsuńOj tam, oj tam.... Muzyka ma łaczyć, nie dzielić, więc niechaj się łaczą! Amen
UsuńBo talent
OdpowiedzUsuńjest stale.
Kiedy muzyka złapie Cię w okowy,
Usuńo jej porzuceniu nawet nie ma mowy...;o)
Jeszcze bardziej się wzruszyłam.
OdpowiedzUsuńGratuluję Córci:-)
Każdy ma w sobie "coś",
Usuńlosowi na złość...;o)
Każde "wyczynowe" uprawianie czegokolwiek może skutecznie zabić pasję czy wręcz miłość do tego. Znam ludzi, którzy musieli się przeprowadzać, bo sąsiedzi nie wytrzymywali bębnienia w klawisze. A mimo to chłopak dziś nie gra i nie żałuje. Ja też się cieszę, że mój syn nie przejawiał takich skłonności:))
OdpowiedzUsuńSyn ma pewnie inne "skłonności"...;o)
UsuńCudowna opowieść...
OdpowiedzUsuń