Dwa światy...

Bardzo Ważni Goście

niedziela, 26 lutego 2012

Menu gotowe...czyli o roladkach i marchewce z ananasem...

     No to, żeby nie było...komunikat podstawowy...
     Żyję...
     Chociaż przyznać muszę, że mam ogromną ochotę dopisać końcówkę do owego komunikatu z pewnego starego skeczu..."żyję, ale cóż to za życie"...
Jestem taka zdechła, że już chyba bardziej zdechła być nie mogę...
Nie, nie...to żaden kociokwik, ani inny nadmiar promili...
     Poremontowy katar, który zgarnęłam hurtowo rozwija się nad podziw dobrze...Tak dobrze, że nawet miksturka z wody utlenionej nie daje mu rady...Tak więc, na swatowskim spotkaniu byłam jednostką najbardziej w towarzystwie pociągającą...
Pociągającą, siąkającą i kichającą...
     A jak tradycja w Narodzie nakazuje, a wieść gminna niesie, kichanie jest widomym znakiem zapowiadającym konsumpcję używek...
No to...
Tradycji nie można iść na przekór...
Konsumpcja była owocna...
Co prawda nie na tyle, żebym się kataru pozbyła, ale humorki poprawiła akuratnio, jęzorki rozwiązała i światłość na mózgowia sprowadziła, co zaowocowało bardzo...
     Weselne ustalenia zajęły nam studencki kwadransik i zaliczenie w pierwszym terminie...
     Krótkie spięcie spowodowała marchewka z ananasem, ale że warzywko to z gruntu rzeczy ma charakter raczej spolegliwy, więc ja ustąpiłam z marchewki, Swatowa z ćwikły, a że ja jestem trochę większych gabarytów to mi Swatowa jeszcze dołożyła mizerię...
Czyli pełna symbioza...
     Nie ukrywam, że do sprawy podeszłam strategicznie i ledwie miejsca na kanapach zajęli zaserwowałam kolację...
Roladki wieprzowe z boczkiem wędzonym, ryżem i warzywami...
Jeszcze nie spotkałam nikogo co by roladek nie lubił, więc mój podstęp i tym razem przyniósł efekty...
Jeśli do roladek dołożycie fakt, że Swatowie to przemili i bardzo serdeczni Ludzie, to jasnym się staje, że spotkanie nie mogło mieć jakiś dramatycznych następstw...
No może poza tym, że skończyło się nocą ciemną, chociaż do "pierwszych kurów" zostało kilka kwadransów...
Czyli mamy z górki...
     Oficjalności się zakończyły, pozostała tak zwana praca twórcza i dopinanie na ostatni guzik...
No i...remoncik, ale remoncikiem to ja się zacznę przejmować od jutra...
     Dzisiaj ogłaszam Dzień Lenia...

10 komentarzy:

  1. Odpoczywaj w takim razie i ciesz się, że tacy fajni swatowie Wam się trafili. Im zresztą też:)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. jantoni341bloog.pl27 lutego 2012 00:38

    Od piątku
    kuruję
    katarek
    i mam w tym
    postępy
    niemałe.

    Zdrówka
    i leniuszka
    LW

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I na mnie ulga spłynęła odrobinę
      przypominam już nieźle dziewczynę...;o)

      Usuń
  3. znaczy a te roladki jak robisz Gordyjko? hęęęę?
    j

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z czułością schabik uklepuję, delikatnie przyprawami masuję, farsz ze szczerego serducha nakładam...i do sporego garnca układam. Potem pilnuję niczym dziecięcia, aż do niteczek cieniutkich zdjęcia...sosik doprawiam, mięsko układam i czułe słówka do niego gadam ;o)

      Usuń
  4. No i po co się tak męczyć? Żołądek i tak nie rozpozna co z czym wymieszane, duszone, uklepywane, bo w środku i tak się wszystko fest wymiesza i na papkę dokumentnie strawi;-)Że o dalszym losie tych wymyślnych potraw nie wspomnę...;-)

    notaria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Noti...gotowanie jest jak muzyka...każda nutka ma swoje miejsce...;o)Degustowanie każdego "instrumentu" z osobna wywołało by pewnie spory dysonans w naszych uszach...;o)

      Usuń
    2. Solówki bywają porywające. Ja doceniłam niezwykłość wiolonczeli dopiero gdy posłuchałam jej osobno! ;-) Tak samo bywa ze smakami :-)

      notaria

      Usuń
    3. Bywa...i owszem...ale orkiestra to dopiero przyjemność dla zmysłów...;o)...albo chociaż kwartecik...:o)

      Usuń