Dzisiejsze moje wspominki nie będą dotyczyły mnie, jako istotki
niepełnoletniej, i w dużym stopniu ubezwłasnowolnionej, ale Postaci, która w
owych latach miała ogromny wpływ na kształtowanie mojej osobowości i
charakteru.
Bohaterem tego wpisu będzie Dziadzio Stefek.
Miłość moja do Dziadunia, mam tego pełną
świadomość, została zbudowana na wspomnieniach pozostałych członków mojego
Stada, ale ponieważ jego Postać odchodzi w otchłań zapomnienia, nie mogę do
tego dopuścić.
Dziadziuś Stefan kochał mnie miłością
niezmierzoną, jako jedyną wnusię i zadatek na kobietkę, postury może marnej,
ale z potencjałem.
Ja, odwzajemniałam się szeroko w Dziadunia wpatrzonymi
oczkami, zarzuconymi na szyję łapkami, i od najwcześniejszych lat życia
stanowczym stwierdzeniem, że spać chcę z Dziadziem.
Nasza symbioza była pełna.
Dziadzio był jedyną Osobą, której pragnienia
spełniałam bez sprzeciwu, On w rewanżu uczył mnie rzeczy do życia niezbędnych i
nieodzownych.
Moją edukację rozpoczął oczywiście od zasad savoir vivr'u.
Jako osobniczka
pojętna, w krótkim czasie zrozumiałam, że Babcia to Baba Jaga, Wujkowie to
Skubańce, a koledzy Dziadunia to dla pięciolatki najlepsze towarzystwo.
Dziadunio uczył mnie również jak poprawnie zwisać z trzepaka, z której strony
włazić na drzewo i jak trzymać w dłoni kamień, aby osiągnąć zamierzony cel.
Rozwijałam się więc poprawnie, zarówno intelektualnie jak i fizycznie.
W krótkim czasie zauważyłam, że falbaniaste fartuszki, w które uparcie
stroiła mnie Baba Jaga są mało praktyczne, i dokąd zwisa z nich choćby jedna
najmniejsza nawet falbanka będę się czuła dziwacznie.
Jedynym elementem mojego
wystroju, którego pożyteczność niejednokrotnie doceniliśmy z Dziadziusiem, były
ogromniaste purpurowe kokardy, które w warkocze wplatała mi Mama.
Kokardy te określały Dziadziowi azymut, w jakim obecnie sieję zniszczenie, a
mnie dodawały pewności, że w połączeniu z niewinnym wyrazem twarzy
wybawią mnie z każdej opresji.
Wiedliśmy, więc z Dziadziem Stefciem żywot piękny.
Jak grom z jasnego nieba uderzył w nas spisek,
który Rodzina knuła za naszymi plecami, a my nieświadomi niczego wiedliśmy
radosne życie.
Kiedy lato miało się już ku schyłkowi, a drzewa
właśnie rozpoczynały plucie pierwszymi, jeszcze niezbyt dojrzałymi kasztanami,
zostaliśmy zdradzeni...
Rodzice zapisali mnie do przedszkola.
Fakt ten, przeze mnie w naiwności wielkiej w ogóle niezrozumiały, w
Dziaduniu wywołał ogromny sprzeciw, a skoro byliśmy jak jeden organizm, więc
Dziadzio krzyczał okrutnie, mimo, że był Człowiekiem wielce spokojnym i
ugodowym, a ja trzymając w drobnych dłoniach jego nogawkę zalewałam się
gorzkimi łzami, uśliniona i obsmarkana...
Rodzice byli nieugięci.
W małym ciałku zrodził się pierwszy bunt: „Ja Wam pokażę przedszkole”.
Na sam widok owej budowli zapierałam się w ziemię
niczym Kłapouch, wydając przy tym z siebie ryk straszliwy.
Jeśli wtedy
stosowano by paragrafy o znęcaniu się nad dzieckiem, to moi Rodzice podpadli
pod wszystkie.
Przez drzwi owego przybytku byłam jednocześnie pchana przez Mamę i wciągana
przez Panią Dyrektor.
Do grupy żadnej mnie nie zapisano, bo z wrodzonym
uporem osła odmawiałam podania imienia.
Siedziałam, więc w gabinecie Pani Dyrektor od
7-mej rano do 16-tej, wyjąc, łkając i zanosząc się w niebogłosy.
Wszelkie stosowane chwyty pedagogiczne nie przynosiły rezultatu.
Reszta
małoletniego towarzystwa wzbudzała we mnie obrzydzenie.
Ze stoicki spokojem przyjmowałam zapewnienia Pani Dyrektor kierowane do
Rodziców, że pierwsze dni bywają dla dziecka trudne.
Po miesiącu mojego wycia i cichych dni w wykonaniu
Dziadunia, Rodzina zmiękła.
Po kilku szeptanych naradach doszli do przekonania, że najlepszym
rozwiązaniem będzie, jeśli to Dziadunio będzie mnie na przedszkolne męki
odprowadzał...
Moja wiara w Dziadziusia, (jak się zapewne domyślacie) była ogromna, kiedy
tylko wieść ta została nam przekazana, oboje z ogromnym entuzjazmem przyjęliśmy
ją do wiedzy i realizacji.
Od tego dnia Dziadziuś przychodził po mnie codziennie rano i jak dwa
świetliste anioły, z uśmiechami od ucha do ucha wychodziliśmy do przedszkola,
po godzinie 16-tej wracaliśmy oboje tą samą drogą, niemiłosiernie
rozświergotani i radośni.
Nie jestem pewna jak długo trwał nasz proceder.
Pewnym jest, że któregoś pochmurnego dnia, kiedy wracaliśmy właśnie z
przedszkola w domu powitała nas Mama, z twarzą w barwach popiołu i piorunami w
oczach.
Już na progu wiedzieliśmy, że coś jest „nie tak".
Takiego słowotoku u Mamy nie słyszałam od
urodzenia !! Krzyczała na nas jednocześnie, z tym że Dziadziowi obrywało się
zgodnie z wagą, kilka razy bardziej.
Wśród wyrzutów wypluwanych jak z karabinu maszynowego zrozumiałym było
tylko jedno.
Wpadliśmy...
Mama chcąc mi zrobić niespodziankę zwolniła się
wcześniej z pracy i pojechała do przedszkola. Tam ku jej ogromnemu zaskoczeniu
Pani Dyrektor obwieściła jej, że nie uczestniczę w zajęciach już od kilku
tygodni, i że w związku z tym zostałam wykreślona z listy przedszkolaków jakiś
miesiąc temu.
Tak, tak...byłam chyba pierwszym w historii
relegowanym-przedszkolakiem-wagarowiczem.
Kiedy Mamie już fusy troszkę opadły, a my mogliśmy nareszcie usiąść, padło
podstawowe pytanie:
-Gdzie Wy właściwie żeście tyle łazili ??
Siedzieliśmy z kamiennymi twarzami i skromnie
spuszczonymi oczami. Tego wyznania nie wydobędą z nas żadną siłą !!
Po godzinie Mama całkiem skapitulowała, a ja ośmieliłam
się z anielskim wyrazem twarzy odezwać:
-Mamusia, oddaj Dziadziowi za 16 pączków, 3 rogaliki i 6 biletów do kina,
na resztę nam pieniążków wystarczyło...
To wystąpienie spowodowało totalny łzotok mojego
otoczenia, a ja bardzo zawstydzona czekałam, aż przestaną w końcu ryczeć...
Niezłe ziółko:) No ty przebiłaś moje przeniesienie do innej szkoły w pierwszej klasie. Do pięt Ci nie sięgam:)))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie:)
Bo Ty nie miałaś Dziadzia Stefcia...;o)
OdpowiedzUsuńPani Gordyjko!
OdpowiedzUsuńMiło mi,że Pani zabłądziła do mnie,a ja trafiłam w ten sposób do Pani:)
Jeśli zechce przeczytać Pani odpowiedź na swój komentarz na blogu,to serdecznie zapraszam:)
No nie, przedszkolna wagarowiczka, i to w zmowie! Ja przepraszam, ale Ty sprowadziłaś Dziadka Stefka na złą drogę, zrobiłaś z niego porywacza dzieci. Ja nie mogę, chylę czoła, podziwiam i... zazdroszczę :-)))
OdpowiedzUsuńnotaria
Edytko...widocznie "błądzenie" to bardzo pożyteczne zajęcie ;o)
OdpowiedzUsuńNoti...toż ja "nielot" byłam absolutny ;o) a Dziadzio mi się trafił z fantazją :)
OdpowiedzUsuńGordyjko!
OdpowiedzUsuńZnakomicie zabłądziłaś!:)Trafiłaś do mnie,masz szczęście!Ugoszczę Cię najlepiej jak potrafię.
Zapraszam częściej!:)