sobota, 30 listopada 2013

Dzisiaj być musi...Rebusik...:o)

     Przykro mi miłe Misiaczki, ale dzisiaj to ja już całkiem będę zakręcona i zaleniowana...
Wybaczcie...
     Ale, żeby się Wam beze mnie nie nudziło, to zostawiam rebusik...
     Cóż też Gordyjka dzisiaj porabia...


















P.S. Najlepsze życzenia dla wszystkich Jędrusiów, Andrzejków i Andrzejów...:o)

piątek, 29 listopada 2013

Wasza Wysokość Leniowatość...:o)

     Niespodziewanie udany wypad łyżewkowy okrutnie mnie rozleniwił...
     Tak mnie rozleniwił, że od dzisiaj możecie mi mówić Wasza Wysokość Leniowatość...:o)
     Blog poszedł w odstawkę, ledwie muskałam leniwym okiem na wpisy Przyjaciół, ale już do komentowania to pociągu nie miałam żadnego...
Nie dość, że leniowatość to jeszcze analfabetyzm...
     Niby coś się tam pod makówką lęgło, ale nim ogarnęłam czego owa makówka ode mnie pożąda już nawet śladu po myśli nie było...
Echhh...
Takie cudne tematy przeszły mi koło klawiaturki...
     Na dokładkę nawet zwierzaków w ZOO nie karmiłam...Ledwie rano pozbierałam co nie co, automat nastawiłam i jakby się Pan N. nad żyrafkami nie ulitował to by gadzina chyba z głodu wirtualnego pozdychała...
     Leń gigant !!
     Może to przedporządkowy stres świąteczny ??
     Jak mi to cholerstwo nie odpuści to kolację wigilijną będziemy jeść na tekturowych talerzykach ...
Jeśli w ogóle jakąś kolację wigilijną popełnię...
No tak...
     Wigilia w tym roku będzie u nas przedpółnocna, więc i paść się dwunastoma daniami przed snem się nie godzi...
Luzik...
     To może a konto wigilijnego lenistwa dopadło mnie to cholerstwo miesiąc wcześniej ??
     No cóż...Nie ma co się w opozycji do tytułów ustawiać...
     Wysoka Leniowatość zobowiązuje...:o)

sobota, 23 listopada 2013

To się porobiło, czyli o łyżewkowych chrzcinach...

Ufff...
Żyjemy...
Jak było ??
Echhh...
     Już kilka dni temu postanowiliśmy, że droga do "raju" wieść będzie przez trudy i cierpienia...
Czyli ?? 
No cóż...
     Postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym...Ruszyliśmy na marketowe zakupy...
Pewnie traumę miałabym okrutną, gdyby nie perspektywa owej łyżewkowej frajdy...
Chociaż szczerze mówiąc akurat odwiedzane Markety lubię...
Markety budowlane...
Potem przyszła kolej na Dekatlona...
A potem...
Odrobinka pokuty bolesnej, czyli tłok i ścisk w Merkecie z rzeczami bardziej przyziemnymi...
Pan N. odliczał porę do "łyżewek"...
     I w końcu, z satysfakcją dobrze spełnionego obowiązku ruszyliśmy do Katowic...
Do Katowic, które dotychczas nie były przez nas szczególnie lubiane...
Celem naszego wojażu było Lodowisko w Spodku...
     To na tym właśnie Lodowisku nasze Dzieciaki stawiały swoje pierwsze łyżwiarskie kroki, i na tym właśnie Obiekcie Pan N. kategorycznie stwierdził, że łyżwy to nie jest to co On lubi najbardziej...
Od tego dnia stał się Lodowiskowym Pilnowaczem...Etatowo...
Wczoraj Pan N. jednak stwierdził...
     - Może i ja spróbuję...
Czyżby ??
To by dopiero były chrzciny !!
     No i stało się...
     Pan N. dzielnie ruszył do wypożyczalni i dokonał wyboru...
     - Dwadzieścia lat nie jeździłem...- wymruczał pod nosem zapinając sprzączki...
     A potem było jeszcze lepiej...

     Nowocześnie urządzone korytarze miały się nijak do wspomnień sprzed lat...Pani Bileterka witająca wszystkich z życzliwym uśmiechem, udzielająca rzeczowych informacji, a na dokładkę dowcipna...
     - Dwa normalne ?? - zapytała...
     - Czy takie całkiem normalne jesteśmy to nie wiem... - odpowiedziałam...
Pani obejrzała nas dokładnie i stwierdziła...
     - Normalne !! Przynajmniej na pierwszy rzut oka...
I śmiała się perlistym śmiechem...
     - Powodzenia !!- rzuciła nam na odchodnym...
     Kolejnym wyzwaniem było znalezienie szafeczki...
     Łatwe to nie było, bo szafeczek było kilka setek...Ale w końcu jest...
Otwieram...
A tam na samym środku stoi flacha !!
To trzeba mieć farta...
     Co prawda, była to flacha napoju pomarańczowego i to "upita" do połowy, ale fakt się liczy...
Flacha to flacha...
     Czas ubrać łyżewki...
     Przyznam, że aż mi się wszystko w środeczku trzęsło z tej wielkiej radości...
Chociaż...
No cóż...
Podświadomie był również lęk...
     A jeśli "bolek" się odezwie ??
Na pohybel...
Teraz już nie odpuszczę...
Godzinę to wytrzymam choćby z "bolkiem"...
     I w końcu...
     Jeszcze tylko jeden krok...
     Pan N. dzielnie postawił pierwsze kroki na tafli...Uśmiechnął się do mnie i pojechał...
     Na początku sam w siebie nie wierzył...Jakby pamiętał złożoną tu kiedyś obietnicę...
     "Nigdy więcej"...
A potem...
Potem to już nie było czasu na zdjęcia...
     Nogi szybko "złapały" znany rytm...Sylwetki przystosowały się do warunków...I kręciliśmy kółko za kółkiem...
Echhh...
     Jeździliśmy sobie trzymając się za ręce...Jak para sztubaków na pierwszej randce...
     Ojciec Czas jakby przyspieszył...
     I kiedy spojrzeliśmy na zegar okazało się, że tak sobie "kręcimy" prawie dwie godziny...
     Pora zakończyć tą imprezę...
     A że zawsze wymyślimy coś w bonusie, więc po pysznej kawusi z ekspresu za trzydzieści tysięcy (taką informację zaserwował na Pan Kelner) ruszyliśmy na "Spodkowy" basen...
     - Dużo jest ludzi ?? - pytamy Panią Bileterkę...
     - Nikogo nie ma... - odpowiedziała nam z uśmiechem owa miła Niewiasta...
     - Nikogo ?? - pytamy z niedowierzaniem, bo ów fakt nie mieści się nam w głowach...
     - Nikogusieńko...- potwierdza...
No cóż...Bilety na basen w Spodku nie są tanie...
     Wchodzimy i...
Klękajcie Narody !!
Cudności !!
     Mały, kameralny basenik...Woda 29 stopni...Hydromasaże w zestawie...Sauna do użytku...
I to wszystko dla nas...
     Tak nam ten komfort do głów uderzył, żeśmy się nie mogli zdecydować w którą stronę pływać...
A pływało się cudnie !!
     Na dodatek szklany dach zrobiony z odbiciem, więc pływając na wznak nie trzeba uważać na brzegi...Płynie sobie człowiek i podziwia się w odbiciu...
Ło Matko i Córko...
Toż to rozpusta !!
     Wychodziliśmy ze Spodka ogromnie usatysfakcjonowani...
I kiedy pakowaliśmy rzeczy do "naguska" usłyszałam nagle...
     - Chyba trzeba mi będzie kupić łyżewki...- oświadczył Pan N.
Hmmm...
To się porobiło...

piątek, 22 listopada 2013

Czas na chrzciny...

     Jakiego trzeba szaleństwa, żeby jechać sto kilometrów, żeby przez godzinę jeździć na łyżwach ??
     Gordyjskiego !!
     Jakiej trzeba cierpliwości, żeby przez trzy lata patrzeć na nowiuteńkie figurówki i mieć świadomość, że być może nigdy się ich nie ubierze ??
     Gordyjskiej !!
Wiem, wiem...Szalonym trzeba się urodzić...
     Zaścianek mimo swych niewątpliwych uroków ma jeden mankament...W Zaścianku nie ma lodowiska...Są trzy Orliki, mało udany basen i ani cienia lodowiska...
Chcesz pojeździć ?? 
Czterdzieści kilometrów i zachcianka spełniona...
Ot co...
Taka eskapada to prawie cały dzień, więc trudno się dziwić, że łyżwiarstwo nie jest w Zaścianku popularne...
A cóż ma zrobić biedna Gordyjka ??
     Gordyjka kombinuje jak przysłowiowy "koń pod górę"...
A to wyrywa się "przy okazji", a to owe okazje czyni...
     Tak było jeszcze trzy lata temu...
Potem nastąpiła era "bolka"...
     Nim zdążyłam wypróbować swoje nowiutkie łyżewki, "bolek" spoziomował mnie w sposób perfidny...
I pozostały marzenia...
     Wygrzebywałam w pamięci wspomnienia mojego osobistego lodowiska, które Ojciec przygotowywał mi co roku w ogródku...Albo pierwsze kroki naszych Małolatów na lodowej tafli...Albo szalony wyjazd do Radlina, który totalnie był nie po drodze...
     Czy jutrzejszy dzień również przejdzie do gordyjskiej historii ??
Zobaczymy...
Trzymajcie kciuki !!
     Jutro Gordyjka zamierza ochrzcić swoje bieluśkie figurówki...
Na pohybel...

czwartek, 21 listopada 2013

Mam tęczę i nie zawaham się jej użyć...

     W tytule powinno być co prawda "miałam tęczę", ale kto by się drobiazgów czepiał...
     Zgodnie z zapowiedziami Synoptyków (nie wiem dlaczego kiepskie zapowiedzi sprawdzają Im się zawsze, a te dobre na "chybił-trafił"), wczorajszy dzień powitał wszystkich w Zaścianku szarością i burością...
Nawet nie wiem czy bardziej było szaro, czy buro...
Wszyscy Święci w Niebiesiech musieli się okrutnie na próbach niebiańskich chórów nudzić, bo pluli na nas z góry jednostajną mżawką...
Kiepsko to wszystko wyglądało...
No cóż...
Listopad...
Człek też się jakiś taki, listopadowy robi...
     Przed południem zebrało się w sklepie kilka Osób...
     W jednostajny szum urządzeń wbił się nagle męski głos jednego z Klientów...
     - Tęcza !!
     Spojrzałam zdziwiona na Faceta, a ten niczym zaczarowany stał z uniesioną ręką, wpatrując się w drzwi wejściowe...
     - Tęcza... - zawtórowałam...
     I ledwie kilka sekund minęło już wszyscy stali przy tych drzwiach i podziwiali pastelowe dzieło Matki Natury...
     - Tam jest druga !! - wyśledził kolejne dzieło Klient...
     - Ależ piękne... - wymruczała Pani w bardzo średnim wieku...
     - Najpiękniejsze... - potwierdziła kolejna z Kobiet...
     Przechodnie widząc przez szybę nasze dziwaczne zachowanie również spoglądali we wskazywanym kierunku i przystawali zachwyceni...Dzieciaki tańczyły prawdziwy taniec radości...
     Kawałek błękitu...Lekka mżawka...Wyblakły promyk Słońca...I dzieło sztuki mieni się cudownie...
Niby nic...
W Ludzi jednak jakby wstąpił nowy duch...
Uśmiechy zagościły na twarzach...Już nikt nie urągał listopadowi, że kiepską przynosi pogodę...
Dzień jakby zaczął się od nowa...
Jakby radośniejszy...
     Szkoda, że nie można spakować sobie takiej tęczy na gorsze dni...Albo urywać po kawałku i rzucać nią w marudy i ponuraków...

 
 

wtorek, 19 listopada 2013

O zakazanej mordzie i morderczym kocyku...

     Chyba wszyscy Rodzice przechodzą w życiu ten magiczny etap, w którym to kładą się spać we dwoje, a budzą się w towarzystwie...
Na kanapie bywa tłoczno...
     Pierworodny uwielbiał to rodzinne wylegiwanie, więc nic dziwnego, że kiedy Córcia pojęła sztukę chodzenia, poszła w ślady Brata...
Genetyki nie oszukasz...
     Budziliśmy się więc w czwórkę i takie poranki rozpoczynały się, rzecz jasna od harców...
     Z czasem Dzieciaczki coraz rzadziej "wpełzały", a my przyzwyczajaliśmy się do tego komfortu...
No cóż...
Dzieci szybko się starzeją...;o)
     I nagle...Pewne dnia...Budzimy się w trójkę...
     Między nami leży Córcia rozkosznie przytulona do swojego jasieczka...
Hmmm...
Następna noc...To samo...
Kolejna...Również...
Zaczęliśmy się zastanawiać nad nagłym zwrotem akcji w postępowaniu Pociechy...
     Może to dlatego, że Pierworodny poszedł do szkoły ??
     A może coś Ją boli ??
     A może złe sny ??
Domysłów było miliony...
     Pierworodny, pytany o przyczynę owych migracji, milczał jak zaklęty...
     Córci nie pytaliśmy, żeby Jej czasem nie przyszło do głowy, że robi coś złego...
     Miło było budzić się znowu w towarzystwie...
Ale...
No właśnie...
Przecież jakaś przyczyna owego nocnego łazikowania była...
     Po kilku tygodniach, kiedy sytuacja nie uległa zmianie, nasz sen przerywa Młody...
     - Musicie coś z tym zrobić !! - żąda kategorycznie stojąc w progu naszego pokoju...
Otrzeźwienie przyszło natychmiast...
     Wpadamy pędem do dziecinnego pokoiku, a tam Córcia, nakryta kołdrą na głowę ryczy niczym ranny łoś...
Mimo usilnych starań nie chce owej głowy spod kołdry wysunąć...
Po długich pertraktacjach w końcu się dowiadujemy...
     W pokoiku jest morda !!
Orzesz...(ko)...
Jaka morda ??
Żadnej mordy żeśmy nie meldowali...
W końcu Młody się lituje i pokazuje nam przyczynę owej zawieruchy...
Podchodzi do kontaktu, gasi światło i na ścianie pojawia się znikąd...Morda !! Wypisz wymaluj morda...
Jest zarys...Są dwa piekielne oczodoły...Jest nochal olbrzymi...I paszczęka...
Morda jak się patrzy...
     Poblask z ulicznej latarni, kilka domowych sprzętów poustawianych przypadkowo i "masz babo placek"...
A właściwie masz mordę...
     Rozpoczynamy nocną walkę z cieniami...
Przestawiamy...Przesuwamy...
I lipa...
Morda jak była tak jest...
Czasem nie ma jednego oka...Czasem nie ma nosa...
Ale morda pozostaje...
W końcu Młody podaje nam kocyk...
Hmmm...
W sumie racja...
Skoro nie możemy "mordy" pokonać, to trzeba ją wziąć do "aresztu"...
Szyba w drzwiach do pokoiku została zasłonięta, morda zniknęła w trybie nagłym, a Córcia z niepokojem w oczach wysunęła głowę spod kołdry...
No cóż...
     Jeśli zatęsknimy za spaniem w gromadzie, zawsze można schować kocyk...;o)

 
  

poniedziałek, 18 listopada 2013

Patriotyzm w kratkę...

     - Jak podróż ?? - zapytałam jedną z Klientek, która kilka tygodni temu zamierzała lecieć do Szkocji, żeby odwiedzić Syna i Synową...
     - Niech mi Pani nie przypomina... - wymruczała Klientka markotnie...
     - Aż tak źle było ?? - zapytałam mimo wszystko...
     - Ja już za stara jestem na takie wojaże...To zamieszanie na lotnisku...Żołądek między uszami...To nie dla mnie... - opowiadała...
     - Ale Syn pewnie szczęśliwy ?? - szukałam lepszych aspektów Jej wycieczki...
     - O !! Tak...Nawet chciał, żebym została na stałe...Ale... - zaczęła opowieść i zawiesiła głos...- Całe dwa tygodnie lało jak z cebra...W telewizorze jakieś bzdury...Nawet ust otworzyć nie miałam do kogo jak w pracy byli...A potem pokazali mi zdjęcia z chrztu dziecka Ich znajomych...I tak mnie tęsknota w serce ukłuła...- wyznała i zamilkła...
     - A cóż to za zdjęcia były ?? - zapytałam...
     - Młode małżeństwo...Oboje z Polski...Dzieciaczek im się urodził i chrzest wyprawili... - i znowu zamilkła, jakby Jej jakaś obręcz gardło zaciskała... - Oni tego dzieciaczka ubrali w takie bure, kraciaste ubranko...Podobno szkockie...Ani to ładne nie było...I tak jakoś... - Kobieta westchnęła...
     - Może tam moda taka ?? - zapytałam, bo szczerze mówiąc nie mam pojęcia w czym się chrzci dzieci w Szkocji...
     - Oni tam bardziej szkoccy od Szkotów...- odpowiedziała w zamyśleniu...
Hmmm...Fakt, że to jakoś dziwnie...
     - Ciekawe, czy by tego dzieciaczka w strój krakowski ubrali... - rzuciła na odchodnym, a ja żegnałam Ją smutnym uśmiechem...

niedziela, 17 listopada 2013

O duchach i technice, czyli wspomnień kilka...

     Skoro już o siłach "nieczystych" wątki się znalazły, pora zacząć opowieść o pomieszkiwaniu z duchami...
     Pierworodny miał ogromnie rozbudowany instynkt opiekuńczy...Pomijam fakt karmienia miesięcznego Niemowlaka czekoladą z orzechami...Przemilczę, iż całymi dniami siedział przy łóżeczku Siostry namiętnie coś Jej opowiadając...Nie przytoczę również faktu, iż co wieczór "pucował" Ją zawzięcie (Trzylatek myjący nóżki Niemowlaka to piękny widok)...
Krótko mówiąc...Pierworodny dostał kompletnego bzika na punkcie Żabola...
Żabol łaskawie przyzwalał na ową adorację...
Adoracja owa miała jednak podtekst głębszy...
     W dziecinnym pokoju postawiliśmy piętrowe łóżko, na którym nasze Pociechy miały zażywać snu zbiorowo...Zastrzeżeniem pozostało, iż fakt ten nastąpi dopiero kiedy Młoda odrośnie...
Pierworodny miał wówczas "zasiedlić" pięterko...
Ależ Go korciło...
     Wystarczyło na moment spuścić Go z oka, a już "próbował" jak się na owym "pięterku" pomieszkuje...
W międzyczasie karmił Żabola na potęgę, żeby szybciej odrastała...
     Efekt był taki, że Córcia uznała Brata za "prawnego" Opiekuna...
     To do Niego "siadła", do Niego "wstała", za Nim mogła kilometrami raczkować...Tyłem, bo tyłem, ale poruszała się do przodu...
Po pierwszym "mama", drugim "tata", pojawiło się "ajo"...
"Ajo" było najważniejsze...
A potem Córcia zrobiła pierwsze kroki...
Do kogo ??
No jasne, że do Ajo...
     Młody pytająco spojrzał na nas, a my ,musieliśmy się z danego słowa wywiązać...
Żabol razem ze swoim lokum zamieszkał w pokoiku...
     Pierworodny łaskawie przystał na "fazę przejściową", ale że Mężczyzną już był dojrzałym, więc w pięć minut przeniósł swoje posłanie na piętrówkę...
Echhh...
     Gdzie "duchi" ?? - zapytacie...
     W owym czasie staliśmy się posiadaczami naszego pierwszego komputera...
Był to "Timex" zwany przez nas pieszczotliwie "Timi"...Mógł co prawda niewiele w porównaniu do dzisiejszych PC-tów, ale sprawiał nam ogromną przyjemność...
     Pan N. w krótkim czasie opanował programowanie owej machiny i pisywał programiki (gierki i edukacyjne), ja je w "Timiego" wklepywałam cierpliwie, a Pierworodny testował naszą pracę...
Jedynie Córcia do "magicznego kąta"...De facto tego z "żyłą" dopuszczana nie była...
     Pewnej nocy budzę się niespodziewanie, a w progu pokoju stoi Zjawa...
Caluśka biała...Powłóczysta...Niewyraźna taka...
Stoi na progu jakby się zastanawiała "wejść czy nie wejść"...
I nagle sunie powolutku w stronę "Timiego"...
Szturchnęłam delikatnie Ślubnego, żeby nie było, że taka przygoda Go ominie i spoglądamy w milczeniu, czegóż owa Zjawa od "Timiego" chcieć może...
A Zjawa nie próżnuje...
Sunąc cichutko zbliżyła się do biurka, krzesełko sobie odwróciła i gramoli się niezdarnie...
Z wrażenia aż za ręce żeśmy się złapali i ściskaliśmy mocno dłonie, bo lęk, żeby nam Zjawa z owego krzesełka nie gruchnęła o ziemię był okrutny...
Ale przecież ani ruszyć się człowiek w takiej chwili nie może, ani słowa jednego wypowiedzieć...To by dopiero zagrożenie było...
A Zjawa już na krzesełku siedzi...
Pogładziła ręką klawiaturkę, dłonie na biureczku oparła, na owej klawiaturce główkę położyła i leży tak sobie Bidulka...Leży i wzdycha...
     Spojrzeliśmy na siebie z Panem N. i chociaż mrok w całym pokoju panował, łzy nam w oczach zabłysły...
To się porobiło...
     Widząc z jakim zainteresowaniem cała Rodzinka w owym kącie przesiaduje i Córcia chciała owych "delicji" spróbować...
     Poczekaliśmy na "równy oddech" i przenieśliśmy Córcię na Jej posłanie...
Jak wyszła z łóżeczka ??
Nie mamy do dzisiaj pojęcia...
Ale następnego dnia "Timi" dostał nowe oprogramowanie...
Za pomocą joysticka nauczył się rysować kolorowe linie...
     Od tego dnia kolejka do naszego "kompa" wydłużyła się o jednego Użytkownika...
     Ależ Ona się z tych magicznych kreseczek cieszyła...:o)
A my ??
Nam pozostało owe dzieła podziwiać...;o)

sobota, 16 listopada 2013

Żyła wodna, czyli o magicznych kątach naszego mieszkania...

     Właściwie miał to być wpis o wczorajszym meczyku, ale że o meczyku napisać można niewiele, to pozwólcie, że skwituję to tak...
     Wczoraj Reprezentacja Polski grała swój pierwszy mecz pod kierownictwem nowego Selekcjonera. 
"Widowisko" (a może "dziwowisko"), miało miejsce we Wrocławiu.
Graliśmy ze Słowakami, a że był to mecz towarzyski, to jak na Gospodarzy przystało zachowaliśmy się godnie. 
Polacy przegrali 0:2...
Nikt nie może zarzucić, że jesteśmy niegościnni...
     Postawę naszej Reprezentacji można określić mianem "Dzieci we mgle"...
     
     A że tematy zastępcze mają u nas spore "branie", więc dzisiaj będzie o "żyłach wodnych"...

     Szczerze mówiąc nigdy specjalnie się tym nie interesowałam, aż do momentu, kiedy w naszej Rodzinie nie pojawiła się Córcia...
     Przygotowani na Jej pojawienie się byliśmy na "pół gwizdka", bo się Dziewczynie na Świat śpieszyło okrutnie...
     Nowe mieszkanko pachniało jeszcze świeżą farbą, ja i Córcia usiłowałyśmy w Szpitalu nie "zejść" z tego Padołu w trybie nagłym, a Pan N. z Pierworodnym przygotowywali dom na potrzeby Noworodka z syndromem "zagrożenia życia"...
Bajka...
     Łóżeczko z przewijakiem zostało ustawione w bezpiecznym kąciku...Z dala od przejść, przeciągów, piecyków, okien i innych zagrożeń, które czyhają na maleńkiego Człowieczka...
     Pierwsza noc...Horror...
     Druga noc...Horror...
     Po tygodniu horroru mieszkanie zasiedlali: Mama zombi, Tata zombi, Trzylatek zamykający szczelnie drzwi do każdego pomieszczenia, w którym przebywał i Noworodek, który był siny od płaczu...
     Uradziliśmy wizytę u Lekarza...
     Pan Doktor Córcię obejrzał, sprawozdania wysłuchał, głową pokiwał i tyle było dobrego...
Na odchodnym stwierdził "powodu nie widzę"...
Hmmm...
My też powodu żeśmy nie widzieli, ale słychać go było całodobowo...
Jak nic trzeba będzie to jakoś przetrzymać...
     Po miesiącu tych "mąk" rodzicielskich nawiedziła nasze mieszkanko Sąsiadka...
     Sąsiadka przybyła do Zaścianka z ukochanych przeze mnie Bieszczad i już tym faktem zaskarbiła sobie moje względy okrutnie...
A że do tego Człek z Niej był ponad miarę życzliwy i dobrotliwy, więc w symbiozie sąsiedzkiej żyjemy do dzisiaj...
     - I jak żyjecie ?? - zapytała swą śpiewną mową wschodniego pogranicza...
     A że cywilizowanego Człeka widziałam wówczas rzadko, więc "wylałam" na Nią wszystkie swe "boleści"...
     - Od miesiąca nie śpi ?? - z niedowierzaniem zapytała Sąsiadka...- a może to żyła wodna ??
     W pierwszym odruchu chciałam parsknąć śmiechem na  takie zabobony, ale że już umęczona  była strasznie to się tylko Sąsiadce zaczęła przyglądać z powątpiewaniem...
     - Spróbujcie przestawić łóżeczko...- poradziła...
Hmmm...
Łatwo powiedzieć...
     Co prawda "gratów" mieliśmy niewiele, bo jako młode małżeństwo jeszcze rupieciarni w dorobku żeśmy nie mieli, ale "przestawienie łóżeczka" wymagało przemeblowania całego pokoju...
Na pohybel...
Przestawiamy...
     Po dwóch godzinach przenoszenia, przesuwania i przestawiania, łóżeczko wylądowało na nowym terytorium...
Prawie na środku pokoju, na głównej trasie przejściowej, w centrum przeciągów, dwa metry od piecyka, dwa metry od balkonu...
Centrum kataklizmów wszelakich...
I...??
     Sześć razy w ciągu nocy lecieliśmy do łóżeczka sprawdzać co się Córci dzieje...
Niepojętym było, że po wieczornej kąpieli zasnęła i spała do rana...
A my ??
Chodziliśmy znowu jak dwa zombi przez to nocne nad łóżeczkiem czuwanie...
     Po miesiącu byliśmy skłonni uwierzyć w "żyłę wodną"...
     Po dwóch miesiącach...
Po dwóch miesiącach byliśmy pewni, że w owym kącie naszego mieszkania dzieje się coś niewiarygodnego...
     W skutek owego przemeblowania, na miejscu córcinego łóżeczka wylądowała nasza kanapa i zaczęła się prawdziwa "jazda"...
Jakieś boleści nie wiadomo z czego...Stany zapalne wykrywane przez Lekarzy z niewyjaśnionych przyczyn...Bezsenność spowodowana "niczym"...
Orzesz...(ko)...
Czyżby i nas dopadł syndrom wcześniaczy ??
Kanapa "wyjechała" pod przeciwległą ścianę...
W "magicznym" miejscu stanęły meble...
Może płyta wiórowa jakoś sobie z tą "żyłą wodną" poradzi...
     Właściwie można by to między mity włożyć, gdyby nie fakt, że mamy z owym dziwnym zjawiskiem problem do dzisiaj...
     Mamy w mieszkaniu cztery parapety...Trzy zasiedlają zieloni mieszkańcy...A na jednym nawet kaktusy nie rosną...
Nic a nic...
Wszystko usycha...
Parapet jest na linii owej nieszczęsnej ściany wiodącej do magicznego kąta...
Na pierwszy rzut oka miejsce idealne dla roślin...
Lekko ocienione...Przewiewne...Więc ki czort ??
Żyła wodna !!
 

środa, 13 listopada 2013

Bezsenność w Zaścianku...

     Układam głowę na miękkiej podusi, puchową kołderkę naciągam na uszy, zamykam oczy i...
Jedna myśl...
Jeden impuls...
I mój sen odchodzi w niebyt...
     Poprawiam poduszkę...Kołderkę naciągam jeszcze wyżej...
I lipa...
     Zmieniam bok...
Znowu poprawiam poduszkę...Kołdrę trzymam tym razem pod łokciem...
Może teraz ??
Zamykam oczy...
I znowu coś mi się w mózgowi jarzy...
     Jak spać ??
Myśli nie układają się w jakiś logiczny ciąg...Ot, taka plątanina...
     Zmieniam bok...
Poduszka...Kołdra...Zamykam oczy...
Jakiś szelest...
Orzesz...(ko)...
     Pan N. pochrapuje już sobie miarowo, a u mnie ani widu, ani słuchu...
A może to On mi zwinął cały zapas zasypiania ??
Szturcham Ślubnego...
Bidulek przekręca się na drugi bok mrucząc coś pod nosem...
     Poduszka...Kołdra...Zamykam oczy...
A może barany ?? Barany są ponoć niezawodne...
     Jeden baran...Dwa barany...Trzy barany...
     I już wyobraźnia podrzuca mi widok tatrzańskiej łąki, błękitnego nieba i brykających baranów...
     Siedemnaście baranów...Osiemnaście baranów...
Te, które przeskoczyły przez ogrodzenie jako pierwsze, zaczynają brykać...
     Dwadzieścia osiem baranów...Dwadzieścia dziewięć baranów...
A dlaczego właściwie mają być barany ??
Dlaczego nie liczy się owieczek ??
Przecież owieczki są dużo przyjaźniejsze...
     Łąka rozkwieca się pięknie, a ogromne stado rogatych baranów zamienia się w puszyste "obłoczki" owczego runa...
     Jedna owieczka...Druga owieczka...Trzecia owieczka...
Owieczki ochoczo przeskakują przez ogrodzenie uśmiechając się do mnie radośnie...
     Pięćdziesiąta owieczka...Pięćdziesiąta pierwsza owieczka...
Nudne te owieczki...Wszystkie takie jakieś jednakowe...Hmmm...
Może by chociaż jedna czarna była ??
Przecież w każdym stadzie trafia się jedna czarna owieczka...
     Dziewięćdziesiąta biała owieczka...Dziewięćdziesiąta pierwsza czarna owieczka...
Chodzą sobie te owieczki po tej łące bez sensu...Trawkę skubią...I czekają aż je policzę...
A jak się któraś rozbryka i wskoczy z powrotem ??
Można by jakoś pozaznaczać te liczone...
Może kokardkami ??
Kokardki owieczkom pasują...
     Jedna biała owieczka z niebieską kokardką...Druga biała owieczka z zieloną kokardką...Trzecia czarna owieczka z czerwoną kokardką...
Tej czarnej wyjątkowo ładnie w czerwonym...
Ciekawe czy w różowej będzie jej też ładnie...
     Czterdziesta siódma czarna owieczka z różową kokardką...
Nie...Stanowczo w czerwonej jej najładniej...Stop klatka...Owieczka wraca...
     Czterdziesta siódma czarna owieczka z czerwoną kokardką...
Lipa...
Trzeba policzyć coś mniej urokliwego...
     Poprawiam poduszkę...Podciągam kołdrę...Zamykam oczy...
Co liczyć ?? Hmmm...
Może mak...??
Szary...Bez uśmiechu...Kokardki się wywiązać nie da...
     Jedno ziarenko maku...Dwa ziarenka maku...
Taki mak to ma przechlapane...
Trzydzieste drugie ziarenko maku...
Ciekawe ile takich ziarenek trzeba na makowiec...Taki z kruszonką...
Zjadło by się takiego makowca...Albo seromaka...Albo ciasta z galaretką i owocami...

     Kiedy zadzwonił budzik, czułam się jak spętana tymi kokardkami, skopana przez barany i nieprzytomna od przedawkowania makowca...
     Bolesne skutki popołudniowej drzemki...  

wtorek, 12 listopada 2013

"Beczka soli", po której pozostał niesmak...

     - Cześć...- usłyszałam z boku...
     - Oooo...Cześć !! Wieki całe...- odwzajemniłam powitanie...
     - Czy my się gniewamy ?? - zapytała...
     - Hmm...Można by tak to określić...- odpowiedziałam z uśmiechem, bo sama nie wiedziałam jak określić stan naszych stosunków...
     Do M. zapałałam sympatią od pierwszego wejrzenia...To było lata temu...Kiedy Pierworodny poszedł do "zerówki"...
Z grona "nawiedzonych" Mamusiek tylko Ona wyglądała stabilnie...
Co to znaczy praktyka...
Do "zerówki" prowadziła młodszą Córkę...Starsza właśnie zaczynała edukację w szkole średniej...
M. była starsza ode mnie o dziesięć lat...
     Spotkania "na korytarzu" zamieniły się wkrótce w spotkania "na kawę" i z biegiem edukacji naszych Dzieci przerodziły się w przyjaźń...
Hmmm...
Trochę dziwnie to dzisiaj brzmi...
     Dzieliłyśmy się radościami...Kłopoty też dzieliłyśmy równo...
     I chociaż byłyśmy jak "ogień" i "woda", trwało to niezmiennie przez wiele lat...
     Czasem nasze kontakty były sporadyczne...Czasem całe dnie spędzałyśmy razem...
     Kiedy rozbudowywałam Firmę, M. była pierwszą Osobą, która przyszła mi do głowy...
Zaufanie...
Niezbędny czynnik, aby człowiek mógł spać spokojnie...
M. została moją "prawą ręką" w Firmie...
Jej wyważone zdanie ceniłam ponad wszystko...
A Ona, czasem przejmowała się tą moją Firmą bardziej niż ja...
     Kiedy zamykałam część, w której pracowała M., próbowałam Ją nakłonić do "przekwalifikowania"...
Odmówiła...
     - Nie ogarnę tego wszystkiego...Jak to mówisz...Jestem "atechniczna"...- perswadowała...
     Z żalem przyjęłam Jej decyzję...
I nagle nasze kontakty jakby nożem uciął...
     M. spotykana przypadkiem odburkiwała mi "cześć"...Nasze spotkania odeszły w niebyt...
Nie mogłam tego pojąć...
Analizowałam  słowa...Analizowałam sytuacje...I nijak nie mogłam dojść przyczyny...
A może...
Może M. chodziło o jakieś pieniądze ??
Z reguły jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o kasę...
Tyle, że właśnie Ona, wiedziała o Firmie wszystko...Wszystko a nawet więcej...
     Każda myśl o naszej przyjaźni powodowała ukłucie w sercu...
Dlaczego ??
     - Wiesz dlaczego ??- zapytała mnie przy spotkaniu...
     - Nie mam pojęcia...- wyznałam...
     - Jedna z Pracownic powiedziała, że mnie do Niej obgadywałaś...- zreferowała mi problem M....
     Ciemno mi się przed oczami zrobiło...
     - Ja Ciebie ??- wydukałam...
     - Tak...- oświadczyła Przyjaciółka...
     - I tyle lat milczałaś ?? I nie przyszłaś mnie zapytać ?? - nie mogłam w to uwierzyć...
     - Czekałam na okazję...- wyznała M. ...
Moją duszą szarpały na przemian złość i smutek...
     - Czy ja kiedyś obgadywałam do Ciebie którąś z Pracownic ?? - zapytałam, bo niedorzeczność tej sytuacji mnie druzgotała...
     - Nie...Ale...- zaczęła niepewnie M. ...
     - I uwierzyłaś, że mogła bym obgadywać Ciebie ?? - dopytywałam...
Przyjaciółka milczała...
     - Powiedziałam Jej, że Ci wszystko powtórzę...- wyszeptała...
     - Ale nie powtórzyłaś... - wyrwało mi się z głębi serducha...
Milczenie...
     - Jak mogłaś uwierzyć obcej Kobiecie, że dla kilku słów była bym gotowa zniszczyć naszą przyjaźń ??- zapytałam chyba bardziej siebie niż M. ...
     Siedziałyśmy na ławeczce...Patrzyłyśmy sobie w oczy...
     - Musimy się spotkać...- stwierdziła M.
     - Musimy...- wyszeptałam...
Ale moja dusza dygotała...
Nie wiem czy musimy...
     M. była jedynym moim Przyjacielem przez wiele lat...Jedyną Osobą, której zaufałam, poza Najbliższymi...Podejmując wiele decyzji kierowałam się Jej zdaniem...
     Kim ja byłam dla Niej ??

poniedziałek, 11 listopada 2013

Joasia i Andrzej...bo Człowieki są fajne ;o)

     - Joasia chciała pożyczyć nasze portrety na stronkę...- zawiadamiałam Pana N.
Ślubny spojrzał na wiszące podobizny i kategorycznie oświadczył...
     - Nie oddam !!
     - Oj tam...Nie te...Zdjęcia portretów...Stronę buduje...- wyjaśniłam, a Pan N. już wstukiwał w wyszukiwarkę adres...
     Protest Pana N. bardzo mnie rozbawił...Do dzisiaj pamiętam, jak rozpakowywał te portrety i jakim zachwytem emanowało Jego oblicze...
Bo portretami Joasi nie sposób się nie zachwycać...
     Jako Portrecistka ma niesamowity dar...Dar do malowania oczu...A podobno właśnie oczy są oknem dla duszy...
A przecież na bezdusznych zdjęciach duszy nie widać...
     Już wtedy postanowiliśmy, że musimy poznać Joasię osobiście...Że musimy Ją uściskać za te nasze dziecięce oblicza...Że musimy zobaczyć dłonie, które umieją uchwycić tajemnicę duszy...
     Udało się...
Jaka jest Joasia ??
     Kiedy pracuje jest skupiona i nieobecna...
     Kiedy gotuje doprawia uśmiechem każde danie...
     Kiedy pokazuje swoje obrazy jest...
Skromna...Krytyczna...Uważna...
Wsłuchuje się w każde słowo...
Pochwały wita z uśmiechem...
Krytykę w zamyśleniu...Chociaż trudno w Jej pracach znaleźć obiekt pod krytykę...
     Jest jednak moment, w którym Joasia rozpromienia się niezmiernie...
     Moment, w który Andrzej, Jej Partner wyraża zgodę na prezentację swoich prac...
Joasia wtedy milczy, albo stara się milczeć ;o)
A potem jakby owe prace Ich pochłaniały...
Opowiadają o technice, o metodach, o materiałach, o oczekiwaniu na efekty, o radości...
     Joasia i Andrzej znikają...
     Pozostaje Malarka i Rzeźbiarz...
Dla laików to niesamowite doznanie...
     Jak w Człowieku może skrywać się tyle pasji ??
     Po wielu moich (i nie tylko moich) namowach, Joasia zdecydowała się zaprezentować Ich twórczość na stronie internetowej...

http://joannaart.eu/

Warto zajrzeć...

niedziela, 10 listopada 2013

Miały być Podziemia, wyszła podróż w czasie...

     Nasze pobyty w Krakowie mają to do siebie, że zawsze odkryjemy coś nowego...Coś co zauroczy nas z nagła...I chociaż nie jestem miłośniczką kiczu, tym razem to właśnie on zasłużył na naszą pamięć...
     Wyszliśmy z podziemi zdegustowani...Zgodnie z przyjętymi procedurami należało coś owemu kiepskiemu nastrojowi zaradzić...A co jest najlepsze na poprawę nastroju ?? 
No co ??
Jasne !!
Dziesięć punktów !!
Czekolada...:o)
     Ruszyliśmy więc do Wedla, aby owych delicji zakosztować u "źródła"...
Wchodzimy...
Kilka młodych Pracownic ubiera choinkę (!!)...
Klientów brak...
Stoimy mało zdecydowani i aż się prosi zapytać...
     - Czym można Państwu służyć ?? Zapraszamy..
Przynajmniej tak było zawsze do tej pory...
Cisza...
     My szeptem uzgadniamy, czy rozsądniej jest zjeść coś treściwego, czy połaszczyć się na słodkości...
     Obsługa uzgadnia czy powiesić na drzewku jeszcze jeden plasterek pomarańczy...A może cytryny...
     Nikt chyba nie lubi być traktowany gorzej niż plasterek cytrusa...
Wychodzimy...
     Jesteśmy zmęczeni, zdegustowani i głodni...
     Czyżby nasz krakowski wypad miał okazać się fiaskiem ??
     A może Kraków chce nas zdegustować, żeby nam nie było przykro zimując w Zaścianku ??
     Perspektywa posiłku w KFC jakoś nas nie pocieszała...
     Z tego wszystkiego wyszliśmy z Rynku Grodzką (tą na której zawsze pada deszcz, a nie Posłanką) i wylądowaliśmy na Placu Wszystkich Świętych...
Jakim cudem ??
Głód nam się na mózgi rzucił...
     - A może tutaj ??- pyta nagle Pan N. milczący do tej pory...
Wchodzimy...


A niech mnie...
Cóż to za cudactwa ??


     Tak jakbym odbyła podróż w czasie...
     Obłoczki...Aniołeczki...Sztukaterie...
     Stajemy przy barze, a przesympatyczna Dziewczyna z obsługi podaje nam dwie filiżaneczki z żurkiem...
     - Proszę spróbować...- zachęca...- bez względu na decyzję...- dodaje z uśmiechem...
Żurek jest bardzo smaczny...
Jedno wymowne spojrzenie i podejmujemy decyzję...
Zostaliśmy złowieni "na żurek"...
     Restauracja jest samoobsługowa...
     Pan N. decyduje się na żurek, ja nauczona doświadczeniem "niejadka" od razu wybieram "drugie"...
Dziewczyna w malowniczym kapelusiku doradza, opowiada, prezentuje...
     W końcu zasiadamy między kapustą a słojem z kiszonymi ogórkami...


Zacisznie...Przytulnie...I smacznie...
Mimo, iż zamówiłam "połówkę" porcja mnie przeraża...
     - Mogłam poprosić o "ćwiartkę"...- rzucam do pałaszującego żurek Pana N.
     Zapach ekspozycji drażni zmysły...


     Jakby czas się zatrzymał...
Jakim cudem nigdy tu nie byliśmy ??
Nie mam pojęcia...
Plac Wszystkich Świętych "schodzony" mamy we wszystkich kierunkach...
     Rachunek za obiad z napojami dla dwóch osób 53zł...
W Krakowie !!
To musi być inna epoka...


     Następnym razem musimy sprawdzić, czy to nie było jakieś "zakrzywienie czasoprzestrzeni"...
     Chyba, że Ktoś z Was sprawdzi to szybciej...

Restauracja Polakowski...Plac Wszystkich Świętych 10...Rok założenia 1899...
   

sobota, 9 listopada 2013

Wojna o plecaczek, czyli zwiedzamy Krakowskie Podziemia...

     - A może pojedziemy zobaczyć krakowskie podziemia ?? - zapytał Pan N. i już wiedziałam, że Jego "Szwędak" nie zapadł w zimowy sen...
     - Hmmm... - zastanawiałam się nad wycieczką, bo wizja wieczornego Krakowa kusiła niezmiernie...
     Rezerwacja biletów przez necika, "Nagusek" jednostajnie mruczy z zadowolenia i już parkujemy pod gmaszyskiem Biblioteki Jagiellońskiej...
     Jak ja lubię wieczorne spacerki po Krakowie !!
     Do Sukiennic docieramy przed czasem (ostatnie wejście do Podziemi 18:45) i możemy zacząć buszować w "starożytnościach"...
     - Z plecakiem nie wolno !! - słyszę nagle, kiedy szperam za schowanymi w portfelu biletami...
     Spoglądam zdziwiona na Pana z ochrony (bo chyba był to Pan z ochrony), a mój plecaczek wzdycha euforycznie...
     "Słyszałaś !! Nazwał mnie plecakiem !!"
     - Słucham ?? - ignoruję entuzjazm plecaczka i spoglądam z zainteresowaniem na Pana z ochrony...
     - Z plecakiem nie wolno !! - odburkuje mi Pan z ochrony z miną taką jakbym przed chwilą zamordowała Mu Matkę...
     - Z tym ?? - dopytuję, bo moja percepcja nie może przyswoić komunikatu...
     - Z plecakiem nie wolno !! - powtarza jak mantrę Pan z ochrony...
     Z niedowierzaniem spoglądam na mój plecaczek (rozmiar 20*20), noszony przeze mnie jak torebka na jednym ramieniu, na Pana z ochrony i na równie zdziwionego jak ja Pana N.
     - A z tym mogę ?? - pyta dla ścisłości Pan N. machając swoją saszetką rozmiarem zbliżoną do mojego "plecaka"...
     Pan z ochrony rzuca pobieżnym spojrzeniem na saszetkę i komunikuje...
     - To nie plecak !! - jest to dla nas odkrywcze...
     - Z plecakiem nie wolno !! - Pan z ochrony kontynuuje swój monodram...
     - Można go zostawić w sejfie... - uzyskuję informację po kilku minutach przyglądania się plecaczkowi...
     Przed oczami pojawia mi się zawartość (jak życie w godzinie zgonu) i kiwam głową...
     - Nie zostawię...- komunikuję Panu z ochrony...
     Moje zaufanie do publicznych sejfów jest w znacznej mierze ograniczone, a zaufanie do Pracowników ochrony w takich miejscach ograniczone jest jeszcze bardziej...
     Pozostało nam jedynie opuścić historyczny przybytek...
Gdy nagle...
     - A jeśli zrobię z niego torebkę ?? - zapytałam Pana z ochrony...
     - Z torebką można...Z plecakiem nie wolno !! - usłyszałam...
     Jednym ruchem przeciągnęłam pasek "plecaka" i przewiesiłam przez ramię...
     - Tak dobrze ?? - zapytałam...
     - To nie plecak...- usłyszałam aprobatę moich poczynań i kolona się pode mną ugięły...
Orzesz...(ko)...
Szczerze przyznam...
Dusza we mnie wrzała...
Panu N. też niewiele brakowało do wybuchu...
     Pan z ochrony był napastliwy i nieuprzejmy, żeby nie nazwać rzeczy po imieniu...Arogancją...
     Wyjaśnień, w czym zawinił biedny plecaczek nie otrzymałam...
     Takie zarządzenie...
Hmmm...
     Zwiedziłam wiele historycznych przybytków, i to nie tylko w naszym Kraju, ale nigdzie się nie spotkałam z taką ignorancją...
     Turysta z reguły porusza się z plecakiem, więc...??
     Nawet względy bezpieczeństwa nie mogą być brane pod uwagę, bo w podziemiach spotkałam kilkadziesiąt osób z ogromnymi "torbiszczami", w których mogli schować przynajmniej trzy miny przeciwczołgowe...
     Zagrożeniem krakowskich podziemi, w takim razie, pozostaje "plecak"...Sam w sobie...
     A niech tam...
     Wracajmy do chluby Krakowa...
Podziemia...
Może to i chluba, ale na nas zrobił ów przybytek kiepskie wrażenie...
     Cała ekspozycja nafaszerowana chromem, szkłem i pleksą, zatraca jakoś klimat wykopalisk...
A najbardziej "bije w oczy" podłoga...
Może łatwa w utrzymaniu czystości (płytki), ale jakoś ogromnie nie współgra z otoczeniem...
Z podziemi zrobiono kolejne Muzeum...
Wszędzie monitory i tumult wyświetlanych filmików...
Gdzie miejsce na refleksję ?? Na wyciszenie ?? 
Szczerz mówiąc...
Brak klimatu...
     Z ulgą przyjęliśmy fakt, iż nie czekaliśmy kilku godzin, aby zwiedzić owo podziemie w czasie "Nocy Muzeów"...
     Co nam utkwi w pamięci poza grubiaństwem Pana z ochrony ??
     Poczet naszych Władców "z niespodzianką"...
A poza tym wszystko jak wszędzie...
Szkoda... 

piątek, 8 listopada 2013

Sześciolatki...

Mleko się rozlało,
nie ma mamy, taty.
Choć lat mamy mało,
czas nam w kazamaty.

Pakujmy tornistry,
kapcie czas pakować,
tak chciały Ministry,
nie ma co pomstować.

Że bawić się chcemy ?
Że strach nam bez mamy ?
Koniec głupiej tremy.
Naukę zaczynamy !

Czas prać nam umysły,
tresować jak małpy.
Czyś jest umysł ścisły,
czy bardziej otwarty.

Bez lalki, bez misia,
będzie los tułaczy,
lecz jedno już wiemy...
Milion...Nic nie znaczy !

czwartek, 7 listopada 2013

Do "Piekła" Dantego z Panem Brownem...

     Przez kilka dni leżała na stoliku i nawet jej nie rozpakowałam...
Premedytacja taka...
W niedzielę nie wytrzymałam...
Pogładziłam purpurową okładkę (na zdjęciu barwna obwoluta, zwana prze mnie "podkoszulkiem") i...
     "Lasciate ogni speranza, voi ch`entrate"...
Tak właśnie powinnam zakrzyknąć...
     "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją"...
No to się pożegnałam...
     Wkroczyłam "z cichego świata w światy wiecznie drżące, w nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną"...


     Poetyka Dantego i analityka Browna...
Rzecz idealna na długie, nudne, jesienne wieczory...
W sumie...Nie tylko na wieczory...
     Mnie Pan Brown po prostu oczarował (jak zawsze)...
     Uwielbiam Jego styl pisania...Lekki...Prosty...Bez literackiego "wymądrzania"...
A przy tym...
     Pan Brown ma niewątpliwy dar do gmatwania fabuły i osadzania jej w nierealnych realiach...
Gdziekolwiek podążamy za Bohaterem to czujemy powiewy wiatru, zapach morza, słoneczne światło wpadające przez witraże...I mimo, iż wędrówka nasza jest męcząca przy lekturze odpoczywamy...
Z tym, że Pan Brown lubi "coś" pozostawić po sobie...
Jakąś drobinkę, która zapada w pamięć...
Przesłanie, które "musimy" przeanalizować...
Jakiś obraz, który "tkwi" przed oczami... 
A kiedy czyta się ostatnie zdanie, Człek już tęskni...
     Jak się rozkochać w Paryżu, Rzymie, czy Florencji ??
Przeczytać Browna...
     Jak przetrwać jesienne szarości ??
Przeczytać Browna...
     Jak przetrwać do kolejnej premiery Jego książki ??
Inferno...
Prawdziwe piekło niedoczekania... 

wtorek, 5 listopada 2013

Jak zostałam przemynikiem cz. IV i ostatnia...

     Nasza wakacyjna przygoda zbliżała się do końca, a ja z każdą chwilą miałam coraz większy dylemat...W końcu poszłam do naszego "Bossa"...
     - Szefie...Ile forintów mogę przewieźć przez granicę ?? - zapytałam...
     - Dwa tysiące dwieście...Jakoś tak...- odpowiedział...
     - To mam problem...- wyznałam...
     - Co się stało ??- zapytał Szefuncio...
Kiedy podałam Mu wymiar posiadanej gotówki to aż sobie Biedaczyna usiadł...
     - Musisz iść na zakupy !! - zdecydował...
Musiałam...Fakt...Z pieniędzy, które wręczyła mi Mamciaś, wydałam niewiele...Doszły do tego nominały za tekstylia sprzedane przez Kolegę i dosyć pokaźna kwota wręczona "ku pamięci" przez wzruszonych Węgrów...
Zakupy...Brrrr...
     Błąkająca się po ulicach nastolatka, nie znająca języka mogła stworzyć dodatkowe kłopoty, dostałam do obstawy trzech pełnoletnich Opiekunów...Koleżankę jako "Ciało doradcze" i dwóch Kolegów jako "siłę fizyczną"...
Zanosiło się na mega zakupy...
     Kiedy Kierownik zobaczył efekt, mało zawału nie dostał...
     - Jak Ty to wszystko przewieziesz ??
Hmmm...
Ten drobny szczegół jakoś mi dotychczas umknął...
     Miałam do przekroczenia dwie granice i...
     Piętnaście lat (czyli mogłam przewieźć dwa kilogramy wyrobów czekoladowych i maskotki)...
Po inwentaryzacji stan mojego posiadania był następujący...
Dwie ogromne torby podróżne...
Plecak...
Torba podręczna typu "jamnik" (starsze Jednostki wiedzą co to było)...
I siedem reklamówek...
Zawartość owych bagaży mroziła krew w żyłach całej Kadrze...
Torby oczywiście kupiłam, żeby ten cały majdan zapakować...
     Żebyście widzieli jak wyglądało przenoszenie tego dobytku z autokarów do pociągu...Jedna torba...Biegiem do autokaru...Druga torba...Biegiem do autokaru...Plecak...I tak w koło...
Miodzio..
     W pociągu upychaliśmy to jak się tylko dało...Na półki...Na wieszaki...Na siedzenia...Pod siedzenia...
I ruszyliśmy do domu...
     Jako jednostka genetycznie uwarunkowana natychmiastowym zasypianiem przy równomiernym kołysaniu, zasnęłam natychmiast i spałam zwinięta w rogali w kąciku przedziału...
     Obudziło mnie jakieś zamieszanie i głos mówiący piękną, poprawną polszczyzną...
     - Proszę pościągać te torby...Dziecka nie budźcie...
     A kiedy usiłowałam podnieść głowę, Kolega wcisnął mi ją ponownie w siedzisko...
     - Leż !! - wymruczał...
No to znowu zasnęłam...
Kłócić się nie będę...
     Obudziłam się niczym skowroneczek kiedy dojeżdżaliśmy do Katowic...
W przedziale panował minorowy nastrój...
     - Co się stało ??- zapytałam...
     - Wszystko nam zabrali...- wymruczał Kolega, który z takim zaangażowaniem handlował moimi ręcznikami...
Spojrzałam odruchowo na moje "torebki"...
Stały na półce tak samo wypchane jak przedtem...
Sięgnęłam pod siedzenie...
Reklamówki były na swoim miejscu...
Ki czort ??
     - Twoich nie ruszyli...- wyjaśnił mi Kolega...- kazali Dziecka nie budzić...
I cały przedział zarechotał zgodnym śmiechem...
Orzesz...(ko)...
     Poprawiłam lekko przekrzywione warkocze...Usadziłam na kolanach Zoltana, czyli sporych rozmiarów pluszowego psiaka, którego kupiłam sobie na pamiątkę i spojrzałam na rozradowane twarze Kolegów...
     - Masz farta Mała...Masz farta...- powtarzał Kolega...
     Kiedy dotarłam do domu ledwie żywa od dźwigania tych "bambetli", Rodziców jeszcze nie było...Wyszperałam z bagaży jakąś paszę i napoje...Zjadłam i zasnęłam...W całym pokoju porozkładane były torby, torebki i reklamówki...Masę dobra...
      Zasypiałam z uśmiechem na twarzy wtulona w Zoltana...
I wtedy właśnie usłyszałam...
      - Najświętsza Panienko !! - wrzasnęła Mamciaś...
        - Boże...- wyszeptał Ojciec...

P.S. Po owej przygodzie pozostały mi wspaniałe wspomnienia, ogromna sympatia dla Węgrów i psiak Zoltan...