No to pora na podsumowania...
Jaki był ??
Ciekawy...Niewątpliwie ciekawy...
Kicham na wszelkie "wiekopojmne" wydarzenia krajowe, czy światowe...
Egoistycznie i egocentrycznie ten rok był po prostu ciekawy...
Oczywiście najwięcej emocji wzbudził w nas ślub Pierworodnego i wszystkie wydarzenia z owym ślubowaniem związane...I to niewątpliwie będzie wydarzenie z 2012 rokiem związane najbardziej...
Ale jest jeszcze kilka fajnych rzeczy, za które Staremu Roczkowi należą się podziękowania...
- W styczniu powstała "złota rybcia", która codziennie poprawia mi humor wisząc sobie nad łazienkowym lusterkiem...To taka kolorowa gwarancja spełniania życzeń.
- W lutym odkryłam "chemiczne światełka", które w Zaścianku spowodowały spore zamieszanie i zaowocowały ogromem uśmiechów, szczególnie tych "nieletniech".
- W marcu zakończyliśmy remont przedpokoju, przynajmniej w tej fazie "przedweselnej", bo pomysłów zrodziło się przy okazji masę.
- W kwietniu na wyświetlaczu wagi zobaczyłam magiczne "53".
- W maju skończyłam witrażowe okienko i teraz mogę sobie spoglądać w "góry" wedle uznania.
- W czerwcu ogłosiliśmy remontową wiechę i każdy kącik naszego "M" nabrał "cudności".
- W lipcu...Echhh...Lipiec był po prostu magiczny...Piękna pogoda...Cudowna uroczystość ślubna...Wyściskałam Siorę...Bieszczadzka podróż poweselna...Istny wulkan cudności...
- W sierpniu odkryłam urok naszego balkonowego azylu z góralską ławeczką.
- We wrześniu pierwszy raz w życiu grałam w kręgle.
- W październiku Pan N. został Medalistą.
- W listopadzie odkryliśmy chińskie specjały i skończyłam "gordyjkę" (tą dziobaną igiełką).
- W grudniu przeżyłam koniec Świata i powitam Nowy Rok w górach.
Dziękuję Ci Stary Roczku...Spisałeś się pięknie...
A Ty "Nowy" patrz, czytaj i się ucz...!!
Żeby się nie okazało za rok, że dałeś "plamę"...;o)
A Wam wszystkim kochani Czytacze, życzę na Nowy Rok długiej listy pięknych i ciekawych wydarzeń, samych szczęśliwych przypadków i miłych doznań...
Niech Was dobre humorki i zdrówko nie opuszczają, a portfeliki niech wypychają banknoty o dużych nominałach...
Po prostu Szczęśliwego Nowego Roku...:o)
niedziela, 30 grudnia 2012
sobota, 29 grudnia 2012
Niezabytkowy zabytek...
Brzuszki pewnie jeszcze poświątecznie przeładowane, to trzeba dzisiaj coś lekkostrawnego do poczytania wrzucić...
A cóż może być bardziej lekkostrawnego niż gordyjskie bajdurki ??
No to bajdurzymy...
Zaścianek słynie z tego, że gdziekolwiek łopatę się wbije tam się na jakieś historyczne zaszłości trafi...I to wcale nie takie datowane "ledwie co", ale poważne zabytki, przed którymi głowę z szacunkiem schylić trzeba...
Nie ma to tamto...
Wszak Zaścianek to zasługa tego Króla co to Polskę zastał drewnianą...
To że potem mu się tak bardziej "pod górkę" zrobiło, to inna sprawa...
Faktem jest, że jakikolwiek remont w Zaścianku ciągnie się z reguły latami, bo ledwie wierzchnia warstwa zostaje odkryta, już całe tabuny Archeologów i innych Grzebaczy pojawiają się w trybie ekspresowym...
W latach 70-tych ubiegłego wieku odkryto w ten właśnie sposób mury obronne...
Kawałek odkryto w jednym miejscu, kawałek w innym i jasnym się stało, że coś z owym odkryciem zrobić trzeba, żeby na zatracenie nie poszło...
Postanowiono mury owe odsłoniętymi pozostawić...
Ale co to za mury bez baszty ??
Lipa, a nie mury...
No to postanowiono basztę do owych murów dokombinować...
To prawdziwy przykład kombinatoryki stosowanej, bo ani śladu po baszcie nie było, ani murowanych, ani nawet rysowanych...
Chcieć to móc...
Postanowiono dokumentację przygotować i basztę historyczną pobudować...
Projekt przygotował Profesor Janusz Bogdanowski...
Poza fantazją Profesora nic nie ograniczało możliwości owego projektu...No może poza zaleceniami Konserwatora zabytków, który nakazał, aby ów nowomodny "zabytek" wybudowany był we wskazanym miejscu, z określonego materiału i żeby się "komponował"...
Profesor spisał się znakomicie...
Ogłoszono przetarg na wykonanie...
I tutaj zong...
Okazało się, że w okolicy jest tylko jeden Majster, który owego działa może dokonać...
To dopiero wybór szeroki...
Taki przetarg ze "wskazaniem"...
Majster jednak nie marudził...Materiał wedle Jego wskazań przygotowano i budowa ruszyła...
Zaścianek wrzał...
Po co nam niezabytkowy zabytek ??
Po co wydawać pieniądze na nowomodne pomysły, skoro tyle potrzeb wokół ??
Ale jakoś to mruczando do "Władnych" nie przemawiało...
Baszta powstała...
Czterokondygnacyjna...Ozdobiona murem z blankowym krenelażem...Echhh...Po prostu piękna...
A najciekawsze jest to, że gdy zapytacie Mieszkańców Zaścianka, jakie zabytki warto w Zaścianku odwiedzić, to właśnie Baszta wskazywana jest najczęściej...
A cóż może być bardziej lekkostrawnego niż gordyjskie bajdurki ??
No to bajdurzymy...
Zaścianek słynie z tego, że gdziekolwiek łopatę się wbije tam się na jakieś historyczne zaszłości trafi...I to wcale nie takie datowane "ledwie co", ale poważne zabytki, przed którymi głowę z szacunkiem schylić trzeba...
Nie ma to tamto...
Wszak Zaścianek to zasługa tego Króla co to Polskę zastał drewnianą...
To że potem mu się tak bardziej "pod górkę" zrobiło, to inna sprawa...
Faktem jest, że jakikolwiek remont w Zaścianku ciągnie się z reguły latami, bo ledwie wierzchnia warstwa zostaje odkryta, już całe tabuny Archeologów i innych Grzebaczy pojawiają się w trybie ekspresowym...
W latach 70-tych ubiegłego wieku odkryto w ten właśnie sposób mury obronne...
Kawałek odkryto w jednym miejscu, kawałek w innym i jasnym się stało, że coś z owym odkryciem zrobić trzeba, żeby na zatracenie nie poszło...
Postanowiono mury owe odsłoniętymi pozostawić...
Ale co to za mury bez baszty ??
Lipa, a nie mury...
No to postanowiono basztę do owych murów dokombinować...
To prawdziwy przykład kombinatoryki stosowanej, bo ani śladu po baszcie nie było, ani murowanych, ani nawet rysowanych...
Chcieć to móc...
Postanowiono dokumentację przygotować i basztę historyczną pobudować...
Projekt przygotował Profesor Janusz Bogdanowski...
Poza fantazją Profesora nic nie ograniczało możliwości owego projektu...No może poza zaleceniami Konserwatora zabytków, który nakazał, aby ów nowomodny "zabytek" wybudowany był we wskazanym miejscu, z określonego materiału i żeby się "komponował"...
Profesor spisał się znakomicie...
Ogłoszono przetarg na wykonanie...
I tutaj zong...
Okazało się, że w okolicy jest tylko jeden Majster, który owego działa może dokonać...
To dopiero wybór szeroki...
Taki przetarg ze "wskazaniem"...
Majster jednak nie marudził...Materiał wedle Jego wskazań przygotowano i budowa ruszyła...
Zaścianek wrzał...
Po co nam niezabytkowy zabytek ??
Po co wydawać pieniądze na nowomodne pomysły, skoro tyle potrzeb wokół ??
Ale jakoś to mruczando do "Władnych" nie przemawiało...
Baszta powstała...
Czterokondygnacyjna...Ozdobiona murem z blankowym krenelażem...Echhh...Po prostu piękna...
A najciekawsze jest to, że gdy zapytacie Mieszkańców Zaścianka, jakie zabytki warto w Zaścianku odwiedzić, to właśnie Baszta wskazywana jest najczęściej...
piątek, 28 grudnia 2012
HOROSKOP 2013
Obiecałam, a u mnie słowo droższe pieniędzy...;o)
No to, przedstawiam Wam HOROSKOP NA 2013 ROK...
WODNIK w znaku ma taplanie,
przelewanie, wylewanie,
i choć mgliste ma zadatki,
zacznie opływać w dostatki !!!
Będzie taplać się w majątku...
każdy Wodnik...bez wyjątku ;o)
Do RYB mam sentyment spory,
więc wywróżę Im amory.
I choć, ponoć, zimnokrwiste...
Kochliwym będą zjawiskiem.
A że człek szuka odmiany,
każdy z Ryb będzie kochanym !!!
Czy w BARANIE upór runie ??
Czy zaszyje się w swym runie ??
Czy łaskawym wzrokiem spojrzy
i swe perspektywy dojrzy ??
Uśmiechnij się miły Baranie !!!
Czego pragniesz...To się stanie ;o)
BYK się byczy przez dnie całe,
choć i trudy są niemałe,
bo że pracę kocha Byk
można zauważyć w mig...
Więc awanse Go czekają,
bo się dobrze pracą zajął...:o)
BLIŹNIAK ma podwójną duszę,
wyznać wszystkim tutaj muszę,
a podwójna ta natura,
trudna jest jak mało która...
Teraz Bliźniak szansę ma,
że zwycięży lepsza ta...:o)
RACZEK to wstydliwe "Zwierzę",
bardzo serio życie bierze,
i choć dzielnie walki toczy...
W sumie Raczek jest uroczy !
Walcz więc dzielnie Raczku miły
by Cię troski nie gnębiły :o)
W LWIE kocura rozpoznacie,
jeśli w domku kotka macie...
Raz waleczny, raz przymilny,
lecz jest Kociak uczniem pilnym.
Teraz przed Lwami wyzwanie...
Partnera upolowanie ;o)
Może to jest wróżbą żadną...
Przestaniesz PANNO być Panną !!!
Po latach użykowania
Zodiak czeka sprostowania.
Lecz korekta będzie gładka,
bo po Lwie będzie MĘŻATKA !!!
(żeby krytyki nie kusić
i ŻONATY być tu musi)...;o)
WADZE trzeba równowagi,
trochę śmiechu i powagi,
trochę przygód i spokoju,
by poczuła się w nastroju.
Nie daj Wago się zawriować
i spróbuj wszystko stonować...;o)
SKORPION nie jest domatorem,
w nowe cele brnie z uporem.
Przeciwnika stale szuka
taka od życia nauka.
Dążył będziesz do zwycięstwa,
a to jest oznaka męstwa ;o)
STRZELEC dzielnym jest jak nikt,
ma w kołczanie strzałek plik.
Chociaż mówiąc między nami,
strzela często głupotkami.
Przepowiedzieć mu wypada,
żeby częściej z sensem gadał...;o)
Z KOZIOROŻCEM różnie bywa,
bo natura w nim płochliwa.
Raz się płoszy, raz się wścieka,
raz się tuli, raz ucieka.
Jeśli nad tym zapanujesz,
dobry Rok Ci się szykuje...;o) P.S. Ponownie serdecznie dziękuję Twórcy zodiakalnych grafik :o) A Wam życzę miłego horoskopu spełniania...;o)
środa, 26 grudnia 2012
Niekoniecznie " Cicha Noc "...;o)
Po wczorajszym wyciszeniu, dzisiaj nasze Święta osiągną apogeum...
Dzieciaki przybywają kolędować...
Oj...Będzie się działo...
Zakąski w trakcie przygotowań...Ciasta kuszą glukozą...Gitarka Pana N. przebiera niecierpliwie strunami...Choineczka trenuje w kącie mruganie do rytmu...Echhh...
Nadstawiajcie uszka (niekoniecznie te z barszczyku)...Może i do Was nasze fałsze dotrą...
A póki co, pozostawiam Wam piosenkę świąteczną, która nas w tym roku zauroczyła ...
http://www.youtube.com/watch?v=RYulf4RWRfU
Dzieciaki przybywają kolędować...
Oj...Będzie się działo...
Zakąski w trakcie przygotowań...Ciasta kuszą glukozą...Gitarka Pana N. przebiera niecierpliwie strunami...Choineczka trenuje w kącie mruganie do rytmu...Echhh...
Nadstawiajcie uszka (niekoniecznie te z barszczyku)...Może i do Was nasze fałsze dotrą...
A póki co, pozostawiam Wam piosenkę świąteczną, która nas w tym roku zauroczyła ...
http://www.youtube.com/watch?v=RYulf4RWRfU
wtorek, 25 grudnia 2012
Jak jeden dzień...
Ufff...No to się udało...Przybieżeli...
Nie to, żebym wątpiła w mobilność Pasterzy człapiących z powitaniem, ale że Gwiazdka w tym roku miała problemy z dotarciem do nas przez wyjątkową gęstwinę chmur, to i Wędrowcy mogli się gdzieś we mgle zapodziać...
Ale przybieżeli...
Przybieżeli odrobinę spóźnieni...
Nie mogliśmy się z Panem N. doczekać...Może Pan N. odrobinę mniejsze emocje przeżywał, bo Biedak wstał o świcie do pracy, więc kanapa miała wczoraj ogromne przyciąganie, ale ja usiedzieć nie mogłam...
A wszystko przez Joasię...;o)
Jak to mówił jeden z niesławnych "bohaterów"...
"Dajcie mi człowieka, a wina się znajdzie"...
No to ja już i "Winowajczynię" i winę znalazłam...
Kilka tygodni temu Joasia zaproponowała mi rewanż za pewną przysługę...Przysługa wydawała mi się drobniusia, a "rewanż" ogromniasty, więc się droczyłam z Joasią odrobinę...
Ale, że ewidentnie ma Dziewczyna w sobie mieszankę krwi góralskiej, to nie odpuściła...
A mnie coraz bardziej Jej pomysł się podobał...
Szczególnie, że okazja sama mi się w łapy pchała...
Kilka maili, trochę adrenalinki, czy się wyrobimy w terminie...
I Pan Kurier zakrzyknął na mój widok...
- Mam dla Pani przesyłeczkę !! Jak nazwisko i adres zobaczyłem to poza kolejnością mi sama na pakę wskoczyła...
Moja radość chyba się bardzo uwidoczniła, bo Pan Kurier, mimo widocznego zmęczenia również się rozpromienił...
- Ważna ?? - dopytywał...
- Najważniejsza !! - odpowiedziałam...- niespodzianka dla Męża...
- To miałem czuja...!! - i ruszył Biedaczysko obładowany górą paczuszek...
Miał...
W wigilijny wieczór paczuszka leżała ukryta za biureczkiem, a moje myśli ciągle błądziły w tamtej okolicy...
Młodzi przybyli...Radość...Życzenia...Masa śmiechu...Opłatek...Przytulanie...Kilka dań uzupełniających...Prezenty od Mikołaja zalegające pod choinką...Uśmiechy...Przymierzanie...Oglądanie...
I w reszcie nadszedł czas na paczuszkę...
- W tym roku mija czterdzieści lat jak się znamy...- zaczęłam, zmierzając do biureczka...
Pan N. spojrzał na mnie zaskoczony...
- Mam dla nas drobny upominek, ku czci...- kontynuowałam i podałam paczuszkę Mężowi...
Kiedy zaczął rozrywać papier wiedziałam, że to była niespodziewana niespodzianka...
A potem spojrzał na mnie...
Właśnie tak...
Orzechowe oczy Pana N. patrzyły na mnie dokładnie tak, jak czterdzieści lat temu, i jak patrzyły na mnie przez te czterdzieści lat...
Orzechowo...
Nie pozostało mi nic innego jak odwzajemnić to spojrzenie...Tylko uśmiech mi się nie udał...
Radość z niespodzianki była po prostu ogromna...;o)
Dziękujemy Ci Joasiu za Twój "góralski" upór i za dar talentu, którym się z nami podzieliłaś i nadajemy Ci tytuł "Rodzinnego Portrecisty"...:o)
A jeśli by Ktoś z Was zapragnął podarować komuś podobną "niespodziałkę", to Joasię znajdziecie tutaj...
http://joterkowo.blogspot.com/
Nie to, żebym wątpiła w mobilność Pasterzy człapiących z powitaniem, ale że Gwiazdka w tym roku miała problemy z dotarciem do nas przez wyjątkową gęstwinę chmur, to i Wędrowcy mogli się gdzieś we mgle zapodziać...
Ale przybieżeli...
Przybieżeli odrobinę spóźnieni...
Nie mogliśmy się z Panem N. doczekać...Może Pan N. odrobinę mniejsze emocje przeżywał, bo Biedak wstał o świcie do pracy, więc kanapa miała wczoraj ogromne przyciąganie, ale ja usiedzieć nie mogłam...
A wszystko przez Joasię...;o)
Jak to mówił jeden z niesławnych "bohaterów"...
"Dajcie mi człowieka, a wina się znajdzie"...
No to ja już i "Winowajczynię" i winę znalazłam...
Kilka tygodni temu Joasia zaproponowała mi rewanż za pewną przysługę...Przysługa wydawała mi się drobniusia, a "rewanż" ogromniasty, więc się droczyłam z Joasią odrobinę...
Ale, że ewidentnie ma Dziewczyna w sobie mieszankę krwi góralskiej, to nie odpuściła...
A mnie coraz bardziej Jej pomysł się podobał...
Szczególnie, że okazja sama mi się w łapy pchała...
Kilka maili, trochę adrenalinki, czy się wyrobimy w terminie...
I Pan Kurier zakrzyknął na mój widok...
- Mam dla Pani przesyłeczkę !! Jak nazwisko i adres zobaczyłem to poza kolejnością mi sama na pakę wskoczyła...
Moja radość chyba się bardzo uwidoczniła, bo Pan Kurier, mimo widocznego zmęczenia również się rozpromienił...
- Ważna ?? - dopytywał...
- Najważniejsza !! - odpowiedziałam...- niespodzianka dla Męża...
- To miałem czuja...!! - i ruszył Biedaczysko obładowany górą paczuszek...
Miał...
W wigilijny wieczór paczuszka leżała ukryta za biureczkiem, a moje myśli ciągle błądziły w tamtej okolicy...
Młodzi przybyli...Radość...Życzenia...Masa śmiechu...Opłatek...Przytulanie...Kilka dań uzupełniających...Prezenty od Mikołaja zalegające pod choinką...Uśmiechy...Przymierzanie...Oglądanie...
I w reszcie nadszedł czas na paczuszkę...
- W tym roku mija czterdzieści lat jak się znamy...- zaczęłam, zmierzając do biureczka...
Pan N. spojrzał na mnie zaskoczony...
- Mam dla nas drobny upominek, ku czci...- kontynuowałam i podałam paczuszkę Mężowi...
Kiedy zaczął rozrywać papier wiedziałam, że to była niespodziewana niespodzianka...
A potem spojrzał na mnie...
Właśnie tak...
Orzechowe oczy Pana N. patrzyły na mnie dokładnie tak, jak czterdzieści lat temu, i jak patrzyły na mnie przez te czterdzieści lat...
Orzechowo...
Nie pozostało mi nic innego jak odwzajemnić to spojrzenie...Tylko uśmiech mi się nie udał...
Radość z niespodzianki była po prostu ogromna...;o)
Dziękujemy Ci Joasiu za Twój "góralski" upór i za dar talentu, którym się z nami podzieliłaś i nadajemy Ci tytuł "Rodzinnego Portrecisty"...:o)
A jeśli by Ktoś z Was zapragnął podarować komuś podobną "niespodziałkę", to Joasię znajdziecie tutaj...
http://joterkowo.blogspot.com/
poniedziałek, 24 grudnia 2012
Radosnych Świąt !!!
Przysiądę na waszej choince, koło białego Anioła...
Poczekam sobie cierpliwie, gdy przyjdzie życzeń pora...
Nie jestem dla Was Rodziną i prawie się nie znamy,
ale przecież codziennie na wpisy swe czekamy...
Składamy litery w słowa, a słowa w długie zdania
i taka jest tajemnica naszego bytowania...
Czego Wam życzyć pragnę z odległego Zaścianka ??
Niech Wam się spełni każda, nawet najskrytsza zachcianka.
Niech was literki słuchają prawie jak Mąż, albo Żona,
a ja będę czytała, wpisami zachwycona...
Niech Wam Anioły śpiewają,
Niech się pieniążki trzymają,
Niech zdrówko Wam dopisuje,
humorku nic nie psuje !!
A teraz ostatnia gratka -
możecie już ugryźć opłatka...
Poczekam sobie cierpliwie, gdy przyjdzie życzeń pora...
Nie jestem dla Was Rodziną i prawie się nie znamy,
ale przecież codziennie na wpisy swe czekamy...
Składamy litery w słowa, a słowa w długie zdania
i taka jest tajemnica naszego bytowania...
Czego Wam życzyć pragnę z odległego Zaścianka ??
Niech Wam się spełni każda, nawet najskrytsza zachcianka.
Niech was literki słuchają prawie jak Mąż, albo Żona,
a ja będę czytała, wpisami zachwycona...
Niech Wam Anioły śpiewają,
Niech się pieniążki trzymają,
Niech zdrówko Wam dopisuje,
humorku nic nie psuje !!
A teraz ostatnia gratka -
możecie już ugryźć opłatka...
niedziela, 23 grudnia 2012
Tajemnicza tajemnica...
Może to takie mało świąteczne, ale tajemnice ogromnie nas pociągają, a klątwy pociągają nas w dwójnasób...
Któż nie ekscytował się egipskimi sarkofagami, czy irlandzkimi kurhanami...
Któż z wypiekami na twarzy nie czytał o tajemniczych zgonach następujących po otwarciu rodowych grobowców...
Rozwiązania owych tajemnic z reguły bywają bardzo przyziemne, ale to już jest takie raczej mniej ekscytujące...
Pod koniec lat 60-tych XX wieku w zaściankowym Kościele rozpoczęły się, oczekiwane od dawna, prace konserwatorskie...
Kierował nimi Profesor Józef Dudkiewicz...
Najbardziej do wyobraźni Konserwatorów przemawiały freski zdobiące ściany Świątyni...
Szczególnie jeden z nich, opatrzony tabliczką z łacińską sekwencją ostrzegającą przed ujawnianiem tajemnicy owego fresku...
Tajemnica ??
Ostrzeżenie ??
Pomijając fakt świeckości Państwa, który z Naukowców by się powstrzymał przed takim wyzwaniem ??
Profesor Dudkiewicz był prawdziwym Naukowcem...
Mimo ostrzeżeń, a może właśnie przez owe ostrzeżenia, postanowił freski dogłębnie zbadać...
Po kilku miesiącach pracy odsłonięte zostało malowidło przedstawiające gromadę przerażonych Zakonników...
Co ów strach uwieczniony na twarzach wywoływało ??
Tego malowidło niestety nie ujawniało, ale pewnym jest, iż nieziemskie przerażenie wywołać musiało coś makabrycznego...
Jeszcze echa owego odkrycia nie przebrzmiały, gdy w Świat poszła makabryczna wieść...
Ledwie dwa tygodnie po dokonaniu owego odkrycia Profesor spadł z rusztowania i zginął na miejscu...
Śledztwo wykazało, że doszło do nieszczęśliwego wypadku, ale Mieszkańcy Zaścianka wiedzieli swoje...
Ktoś w jakimś celu tabliczkę wieszał...
Któż nie ekscytował się egipskimi sarkofagami, czy irlandzkimi kurhanami...
Któż z wypiekami na twarzy nie czytał o tajemniczych zgonach następujących po otwarciu rodowych grobowców...
Rozwiązania owych tajemnic z reguły bywają bardzo przyziemne, ale to już jest takie raczej mniej ekscytujące...
Pod koniec lat 60-tych XX wieku w zaściankowym Kościele rozpoczęły się, oczekiwane od dawna, prace konserwatorskie...
Kierował nimi Profesor Józef Dudkiewicz...
Najbardziej do wyobraźni Konserwatorów przemawiały freski zdobiące ściany Świątyni...
Szczególnie jeden z nich, opatrzony tabliczką z łacińską sekwencją ostrzegającą przed ujawnianiem tajemnicy owego fresku...
Tajemnica ??
Ostrzeżenie ??
Pomijając fakt świeckości Państwa, który z Naukowców by się powstrzymał przed takim wyzwaniem ??
Profesor Dudkiewicz był prawdziwym Naukowcem...
Mimo ostrzeżeń, a może właśnie przez owe ostrzeżenia, postanowił freski dogłębnie zbadać...
Po kilku miesiącach pracy odsłonięte zostało malowidło przedstawiające gromadę przerażonych Zakonników...
Co ów strach uwieczniony na twarzach wywoływało ??
Tego malowidło niestety nie ujawniało, ale pewnym jest, iż nieziemskie przerażenie wywołać musiało coś makabrycznego...
Jeszcze echa owego odkrycia nie przebrzmiały, gdy w Świat poszła makabryczna wieść...
Ledwie dwa tygodnie po dokonaniu owego odkrycia Profesor spadł z rusztowania i zginął na miejscu...
Śledztwo wykazało, że doszło do nieszczęśliwego wypadku, ale Mieszkańcy Zaścianka wiedzieli swoje...
Ktoś w jakimś celu tabliczkę wieszał...
piątek, 21 grudnia 2012
Przepis na życie...;o)
No to lipa...Trzeba się po tym Padole dalej plątać...A tak fajnie się zapowiadało...
Który to już "koniec Świata" zaliczyłam ??
Nie mam pojęcia...Co i rusz jakiś nam się przytrafia...
Lipa lipą, ale jest przynajmniej okazja zrobić "rachunek sumienia"...
Do tak zwanych "spowiedzi" mam "zdanie odrębne", więc przynajmniej przed sobą można się w wyliczankę pobawić...
Pobawiłam się...
A co...
I wiecie...Doszłam do wniosku, że najgorzej to mi w życiu wyszło umieranie...
Treningi rozpoczęłam dosyć wcześnie, bo zaraz po urodzeniu...Podobno w skutek "mieszanki genetycznej" otrzymałam od Rodziców jakąś "skazę"...
Dowcip polegał na tym, że nie przyswajałam żadnych pokarmów i de facto nie powinnam oddychać zwykłym powietrzem...
Wedle lekarskich zaleceń powinnam wegetować w namiocie tlenowym i zbratać się z Kostuchą najpóźniej w trzecie urodziny...
Widział kto rozumnego noworodka, albo innego niemowlaka ??
Ano właśnie...
To jest jak z tym odkrycie...
Jak ktoś nie wie, że tak się nie da, to bierze i robi...
Miałam tak samo...
Skoro nikt mnie nie uświadomił, że powinnam była zejść w trybie nagłym, to się wcale medycznymi diagnozami nie przejmowałam...Rodzice moim uporem też specjalnie przejęci nie byli...
Po kilku latach Kostucha zapukała w moje okienko po raz drugi...
Słuch to ja właściwie mam kiepski, to jakoś wcale nie zrozumiałam kostusinych zapędów...
Lekarze też nijak zrozumieć nie mogli...
Transportowana między Szpitalami, diagnozowana, konsultowana, nijak nie umiałam wyjaśnić przyczyny mojego "krytycznego" stanu...
Dobiłam Medyków zupełnie, gdy po kilku tygodniach po prostu wstałam z łóżka zdrowa...
Ewenement...Cud...Nazywajcie jak chcecie...
To akurat już pamiętam...
Pamiętam zapłakane oczy Mamy, trzęsące się dłonie Dziadka Stefana kiedy gładził mnie po twarzy, i to że Ojciec chciał popełnić samobójstwo wieszając się na akacji...
Akacja stanowczo nie życzyła sobie w życiorysie Wisielca...A Ojcu po upadku z kilku metrów rozum wrócił...
Kostucha jednak czuwała...
Po dwóch latach znowu zapragnęła "bliskiego spotkania" i urządziła niezłych rozmiarów katastrofę kolejową...
PKP poniosła wówczas spore straty, ale Pasażerowie dzięki niewyjaśnionym działaniom Pana Maszynisty wyszli z owej katastrofy prawie bez szwanku...
Kilka złamanych nóg...Kilka rozbitych głów...Ja zaliczyłam na czole guza gigantycznych rozmiarów i wyglądałam przez kilka tygodni jak jednorożec...
W szkole średniej mój organizm zaczął świrować na całego...Nijak nie szło zdiagnozować o co właściwie mu chodzi...
Wyniki badań niby zawsze trzymały się w normie, ale ciągle coś było w nich nie tak...
Przechodziłam takie badania, o których się nawet największym Zdechlakom nie śniło...
A to wyglądałam jak mumia egipska, a to jak kosmita w transie...
Objawy nie ustępowały, a ja zaczęłam się przyzwyczajać do myśli, że starości nie dożyję...
Ale objawy jak się pojawiły tak zniknęły...
Dlaczego ??
Nie wiedziałam ani ja, ani największe medyczne Autorytety...
Nawet przez myśl mi nie przyszło się nad tym zastanawiać...
Na pohybel...
A potem zostałam Mamą...
Nie to, żeby tak zaraz...Ale reszta była jakaś mniej istotna...
Moje kontakty z Kostuchą odeszły w niebyt, chociaż kilka "końców Świata" miało wtedy miejsce...
Kostucha upomniała się znowu w dzień narodzin Córci...Upomniała się w sposób perfidny, bo chciała nas zgarnąć w duecie...
Córcia z niewydolnością płuc wylądowała w inkubatorze, a ja w stanie krytycznym na Intensywce "pod transfuzją"...
Po trzech dniach mój Położnik stwierdził...
" Jak na Umrzyka świetnie wyglądasz"...Hmmm...
Zawsze twierdziłam, że gustu to On nie miał...
Ale jakoś się pozbierałam, a i Córcia, idąc za przykładem Matki postanowiła medycznym diagnozom zagrać na nosie...
Z resztą...Grała na tym nosie Medykom przez następne kilka lat, udowadniając, że jak się Baba uprze to nawet Medycyna jest bezsilna...
Potem miałam jeszcze kilka takich "wpadek"...Ale Kostuchę traktowałam już bardziej jak kogoś z "rodziny", niż zagrożenie...
W sumie to przecież "Ona" też jest "babą", więc jak się uprze to nic nie zrobię...
Moje "wpadki" raz były większe, raz były mniejsze, ale zawsze urozmaicały ogromnie nasze rodzinne życie...
Kiedy naszego "Malucha", ze mną w środku, staranowała cysterna, a ja wysiadłam bez jednego zadrapania, wszyscy zaczęli mi się dziwnie przyglądać...
Szczególną traumę wzbudziłam w Kierowcy owej "cysterki"...Pewności nie mam, ale Mu się chyba przez kilka tygodni śniłam w roli "mary nieczystej"...
Niedługo później wycięłam sobie z życiorysu jakiś czas...
Przegięłam...Fakt...
Kilku Znajomych zapytało mnie później czy widziałam "światło w tunelu"...
Hmmm...
Znając siebie, gwarantuję, że pomyliłam drogę, chociaż orientację w terenie mam niezłą...
Ale oddech Kostusi na plecach czułam...
Wtedy właśnie dowiedziałam się, czego nie mogli wykryć Medycy przez te lata...
Nawet Doktor House miał z tym problem...
Kiedy miałam lat kilka, czy kilkanaście, ta choroba nie była diagnozowana...
Dzisiaj leczy się ją normalnie...W wieku dziecięcym...
Odkryłam skąd mam tak ogromnie rozwinięty "pierwiastek dzieciństwa"...
Pan Doktor kiwał wówczas bardzo poważnie głową, a ja nie mogłam się powstrzymać od śmiechu...
" Musi Pani na siebie uważać"... - stwierdził...
A jakże...
Zaraz potem ruszyłam zwiedzić Paryż...Słowackie jaskinie...I wdrapałam się na "Chopoka" w słowackich Tatrach...
Z uważania życia nie przybędzie...
A w ten sposób zamęczę Kostuchę na śmierć...;o)
czwartek, 20 grudnia 2012
Zemsta na potomnych...;o)
No to Kochani, jakby nie patrzeć, czas się pożegnać...
Nie to, żebym w jutrzejszy "koniec Świata" jakoś bardzo wierzyła, ale pasjami lubię powitania, więc jak się dzisiaj pożegnam grzecznie, to jutro będzie powód do serdecznego powitania....:o)
Na pohybel...
Tak w sumie, to "na pohybel" całkiem co innego mi się po mózgownicy błąka...
Jak by nie patrzeć to taki koniec uznać można za porażkę Cywilizacji...Bo niby tacy mądrusiani jesteśmy, sondy w Kosmos wysyłamy, części zamienne umiemy sobie podmienić, kilometry nie mają już dla nas właściwie znaczenia, a z jakimś starożytnym kalendarzem ni w ząb dogadać się nie umiemy...
Echhh...
A, że ja genetycznie tak mam, że każda porażka powinna być przyczynkiem do sukcesu, więc mi się tak "ulęgło"...
Może by wykorzystać ten rzeczony "koniec" i jako Ci Majowie starożytni mieć jakiś wpływ na przyszłe wydarzenia ??
Może by jakąś "dywersję" historyczną przeprowadzić i zabezpieczyć przyszłość jeśli nie Matki Ziemi, to przynajmniej bliskiej sercu Ojczyzny ??
Dlaczego mamy bezwolnie na przyszłe wydarzenia czekać ??
Postanowiłam napisać list...
DRODZY POTOMKOWIE,
PRZED WAMI WIELE WIEKÓW ROZWOJU I STARAŃ, KTÓRE MAJĄ NA CELU UNICESTWIENIE NASZEJ PLANETY.
MY, WASI PRZODKOWIE, STANĘLIŚMY WŁAŚNIE NA GRANICY OWEGO ZNISZCZENIA.
NIE MAMY WAM NIC MĄDREGO DO POWIEDZENIA, BO WASZ ŚWIAT I TAK ZDOMINUJĄ PIENIĄDZ I POLITYKA.
SWÓJ POTENCJAŁ ZMARNUJECIE NA PROWADZENIE WOJEN I ZBROJNE KONFLIKTY.
JEDYNA RZECZ, PRZED KTÓRĄ MOŻEMY WAS OSTRZEC, TO TO, ŻE NAJWIĘKSZYM WROGIEM CZŁOWIEKA JEST CZŁOWIEK, I JEGO DĄŻENIE DO SAMOZNISZCZENIA.
JEŻELI WIĘC PRAGNIECIE ZACHOWAĆ NASZĄ PLANETĘ, TO NIE O TECHNOLOGIE WALCZCIE, NIE O RELIGIE, ALE O CZŁOWIEKA.
POZOSTAJĄC W NADZIEI, ŻE WAM SIĘ POWIEDZIE,
WASZA GORDYJKA.
Gdzie tu starania o zabezpieczenie przyszłości naszej Ojczyzny ??
Wyobraźcie sobie gromady Naukowców, które będą usiłowały rozszyfrować ten tekst...Te wszystkie "ó", "ś", czy "ż"...Niejeden siwy włos oprószy skroń mądrych głów...Przy nich hieroglify to pikuś...;o)
Co prawda, "zły" mnie kusił, żeby użyć dla utrudnienia małych liter, ale jakby się tak okazało, że jednym z tych Potomnych jest mój Praprapraprawnuk, to bym na wyjątkową zołzę wyszła...
Tak więc, żegnam Was, Kochani Czytacze...
Ogromnie miło było mi Was tutaj gościć...
Do jutra...
albo do kiedyś...;o)
środa, 19 grudnia 2012
Dla L...
Dostaliśmy dzisiaj przesyłkę,
biała spora koperta...
Otwierałam ją chyłkiem,
by na zawartość zerkać.
Jak zawsze przed Świętami,
kartka i kilka słów,
opłatek dzielił Ktoś z nami...
Lecz zerkłam w kopertę znów...
A tam w kąciku schowany
leżał kawałek Duszy,
w papierkach zaplątany,
w tej kopertowej głuszy.
Wzięłam więc Duszę w swe dłonie,
do serca ją przytuliłam,
a Ona w żałości tonie,
aż łzami Ją pokropiłam...
Zaczęła mi opowiadać
i głos Jej drżał ze wzruszenia...
Łzy nie przestały mi spadać,
choć smutek nic tu nie zmienia...
Nie znam słów pocieszenia,
Nie znam tez takiej rozpaczy,
Nie znam pustego stwierdzenia,
że czas to wytłumaczy...
Lecz schowam kawałek Duszy
w zakątku mojego serducha,
niech się opłatkiem pokruszy
i niech kolędy posłucha...
wtorek, 18 grudnia 2012
Nie taka zła, jakby sie mogło wydawać...;o)
Kilka dni temu południe Polski okryła śnieżna kołderka, a termometry, z zaciętością okrutną wskazywały dwucyfrowe wyniki pomiarów, na minusie...
Zapowiadana od kilku dni zima zagościła na dobre...
O dziwo, wyjątkowo w tym roku Służby Drogowe na Południu zaskoczyć się nie dały...Wiem bo jeździłam...Tfu...Byłam wożona...
Niestety w dalszym ciągu moje "kierownikowanie" w "Nagusku" jest wykluczone...
Echhh...
Kochałam jeździć zimą...Takie zboczenie...
Dagusia do mojego zamiłowania była zawsze w opozycji, a na zachwyty reagowała prawdziwym obrzydzeniem...
Dla Niej jazda po zaśnieżonych, oblodzonych drogach stanowiło traumę od pierwszego spadającego płatka, od pierwszego stopieńka poniżej skali, od pierwszej prognozy...
Trauma traumą, ale do pracy dojechać trzeba...A że Dagusia ma niewielki wybór w środkach komunikacyjnych, więc autko najbardziej potrzebne jest Jej właśnie w zimie...
Od października przygotowywała się do owej traumy psychicznie...
Wstała więc pewnego ośnieżonego dnia, ze wstrętem na termometr spojrzała, a w Jej dobrej Duszyczce zalęgła się myśl potworna...
"Będą z autkiem kłopoty"...
Ubrała się cieplutko, torebki spakowała i ruszyła na parking ze skrobaczką w dłoni...Omiatała, odskrobywała i nim dzieło swoje dokończyła spocona była niczym w tropikach...
Cały czas jednak podświadomie lęk odczuwała, czy autko po nocnym przymrażaniu zaśpiewa silniczkiem...
Nie zaśpiewało...
Mimo kilkukrotnych prób nic a nic...
Dagusia przygotowana na zimową porażkę wymruczała do siebie smutno...
"Wiedziałam, że tak będzie"...
I wezwała taksóweczkę...
W pracy cały czas dumała jak z problemu wyjść...Akumulatorek naładowany...Kable wymienione...Ewidentnie autko rozchorowało się na jakąś poważną przypadłość...
Żeby gdzieś w trasie, to paleta i do Mechanika...Ale co teraz na osiedlowym parkingu zdziałać ??
Dagusia postanowiła szukać pomocy u swojej Siostrzycy...
Nie to, żeby Siostrzyca akurat w tym temacie jakiś szczególny dar posiadała...
Siostrzyca posiadała "Zaplecze"...
"Zapleczem" Siory byli Sąsiedzi, których zdolności słynęły w całej okolicy i to, że umieli naprawić nawet prom kosmiczny za darowiznę w formie wina w kartonie...
Dagusia postanowiła więc nawiązać kontakt bezpośredni z owymi Osobnikami...
Dręczyła Siorę telefonami caluśki dzionek...
A że Siostrzyca Dagusiowa w pracy potrzebuje skupienia i ciszy, więc po kilku godzinach w telefonie nieźle już "zgrzytało"...
Dagusi serce krwawiło, bo miała w perspektywie brnięcie w zaspach przez kilka najbliższych dni...
Jedna z Koleżanek widząc Jej rozpacz, zadeklarowała, iż odwóz z pracy ma, bo po Nią przybywa Małżonek i w ramach Koleżeńskiej przysługi na schorowane autko może życzliwym okiem spojrzeć...Może wiele wieczorem nie ujrzy, ale szansa jakaś jest...
Zajechali na parking...Dagusia drżącą dłonią autko otworzyła...Za kierownicą miejsce zajęła...Dłonią sięgnęła do tajemniczego guzika, który ma zainstalowany jako "zabezpieczenie" przed złodziejami...I...
Już wiedziała...
Właśnie w tym momencie spłynęło na Nią objawienie...
Tak bardzo ową zimową traumę do serca sobie przybrała Bidulka, że siadając rano do autka całkiem pomroki dostała i usiłowała odpali samochód nie wyłączając owego zabezpieczenia...
Teraz przekręciła kluczyk i autko zaśpiewało równomiernie zimową piosenkę...
"Hu hu ha...Hu hu ha...nasza zima zła..."
Dagusia zawstydzona okrutnie do popełnionego zaniechania się nie przyznała, Znajomym oświadczyła, że chyba się ociepliło i autko dech złapało, ale w "środeczku" aż się zaczerwieniła...
Bo jakże tak...
Po kilku latach wykonywania tych samych czynności...
Po kilku latach użytkowania owego magicznego guzika...
Echhh...
To tak w razie czego, jakbyście wszystko chcieli na zimę zwalić...;o)
poniedziałek, 17 grudnia 2012
Tak mi dziś "zabulgotało"...
Jestem ogromnie czuła na chamstwo...Nie toleruje go w żadnym wymiarze, a na pierwsze objawy reaguję "kolcami" jak jeżozwierz...
Pewnie, gdyby nie wrodzona wada wzroku to w "chamidło" rzucałabym na dodatek snopami iskier...
Jak więc radzę sobie z tym zawodowo ??
Nie radzę sobie...
Staram się, ale nijak mi to nie wychodzi...
Fakt, że 99% naszych Klientów to Ludzie bardzo sympatyczni, serdeczni i dobrze wychowani niczego nie zmienia, ten 1% odczuwam chyba jeszcze boleśniej...
Tępię zarazę w zarodku...
Od kilku dni na drzwiach naszego Sklepiku pojawiła się karteczka:
"Przyjęcia serwisowe wstrzymane do odwołania.Przepraszamy."
Nie zdarza się to często, ale się zdarza...A, że bardzo staramy się dotrzymywać oferowanych Klientom terminów, więc kiedy się terminy odsuwają w "niebyt", to jedyne rozwiązanie...
Trudno...
Oboje z Panem N. wyznajemy zasadę, że albo się robi dobrze, albo wcale...
Dzisiaj przekonałam się, że nie tylko Ludzie nie umieją czytać ze zrozumieniem, ale również nie rozumieją przekazu ustnego...
Koło południa do Sklepu wszedł Klient, który ma u nas ksywkę "Kradzieja"...
Dlaczego ??
Bo przez wiele lat okradał swój Zakład pracy, wychodząc z założenia, że wspólna własność (Zakład do niedawna był Państwowy) jest w znacznej części również Jego własnością...A swoją własność najlepiej mieć w domu...
Kiedy Go w końcu "nakryto" na gorącym uczynku wyleciał z hukiem...
Co prawda nie na długo, bo Związki Zawodowe za Niego poręczyły (!!), ale swojego stanowiska już nie odzyskał...
Złodziejstwa też nie cierpię...
Tak szczerze mówiąc to tego Egzemplarza nie cierpię tak ogólnie i to od lat...
Pierwszy mój kontakt z owym osobnikiem nastąpił wiele lat temu na pewnym rodzinnym Rajdzie...
Zakład zorganizował wówczas wypad w góry dla swoich Pracowników i Ich Rodzin...Trochę włóczęgi, piknik, zabawy i konkursy dla Dzieci...
Było wspaniale...
Gdyby nie ów "Kradziej"...
Schlał się do nieprzytomności...Zachowywał się wulgarnie...Był ordynarny dla swoich Bliskich i otoczenia...
Tak Go zapamiętałam...A pamięć mam...
Nawiedził mnie dzisiaj...
Wszedł z reklamóweczką zawierająca laptopa...
- Jest On ?? - zapytał, a we mnie od razu krew góralska zawrzała...
- Dzień dobry... - postanowiłam jednak być w miarę grzeczna... - nie ma... - odpowiedziałam, domyślając się, że chodzi o Pana N.
- A będzie ?? - "Kradziej" nawet się nie zająknął...
- Nie będzie... - odpowiedziałam w tym samym tonie...
- To ja to zostawię... - oświadczył...
- Nie...Nie przyjmujemy sprzętu na serwis...Zawiadomienie jest wywieszone na drzwiach... - sprecyzowałam...
- Czytałem...Ale to tylko tu trzeba skręcić... - "Kradziej" bagatelizował usterkę, chociaż urządzenie było ewidentnie uszkodzone po upadku i to ze sporej wysokości, obudowa "rozeszła się" znacznie, więc i zawias był pewnie uszkodzony...
- Nie przyjmujemy sprzętu na serwis... - powtórzyłam...
- Wiem, ale jak On przyjdzie to niech zerknie... - kontynuował Klient...
- Nie przyjmujemy sprzętu na serwis...- zabrzmiało to jak mantra...
- No tak, ale... - zamierzał kontynuować swoje wywody "Kradziej"...
- Przepraszam, ale którego z wypowiadanych przeze mnie słów Pan nie rozumie ?? Nie przyjmujemy sprzętu na serwis... - swoją wypowiedź wyartykułowałam bardzo powoli z akcentami na każde wypowiadane słowo...
Pan uniósł laptopa i podetknął mi prawie pod nos...
- Proszę patrzeć na moje usta... - oświadczyłam obniżając odrobinę "lot" laptopa... - Nie przyjmujemy sprzętu do serwisowania... - i czekałam aż szare komórki "Kradzieja" w końcu zareagują prawidłowo...
- Myślałem... - zaczął "Kradziej"...
- Proszę pytać po Nowym Roku... - zakończyłam czczą dyskusję mając nieodparte wrażenie, że owo "myślenie" miało jakiś abstrakcyjny wymiar...
Pan Klient stał jeszcze chwilę rozważając chyba w myślach moje słowa i będąc już na progu oświadczył...
- To po co jest ten Serwis ??
Nie odpowiedziałam...
To co ślina przyniosła mi na język nie nadaje się do zacytowania, a dzisiaj jest Dzień Bez Wulgaryzmów...
niedziela, 16 grudnia 2012
Atrakcje na każdym kroku...
Każde szanujące się, historyczne miasto, ma jakąś Białą Damę, pokutnego ducha, albo chociaż zbłąkanego Rycerza...
Zaścianek jest w tym temacie ubogi...
Dama może i by się znalazła, ale niekoniecznie z zapędami do straszenia...Ulicami nie snują się pokutne duszyczki (nie licząc współczesnych Mieszkańców), nikt nie szura łańcuchami, ani nawet nie robi uuuuuu...
No chyba, że któryś z rzeczonych Mieszkańców spożyje ponad miarę...
Ale wtedy to bardziej w repertuarze jest "Jak długo na Wawelu", "My Pierwsza Brygada", albo inne "ludowe" przyśpiewki...
Co więc pozostało Zaściankowi z historycznej przeszłości ??
Zaścianek ma korytarze, korytarzyki, sztolnie i inne podkopy, które pozostawili nam pod ziemią w testamencie olkuscy Gwarkowie...
Są tego setki...
A najlepsze, że nikt dokładnie nie wie gdzie są i którędy wiodą...
Taka niespodzianka...
W 1945 roku, kiedy w czasie Kampanii styczniowej Zaścianek odzyskiwał niepodległość (ha ha ha!!), wyzwolenia dokonywała ta Armia co to później zapomniała, że nie jest u siebie...
W pierwszej linii szły oczywiście czołgi...
Niemcy nie bardzo się kwapili do walk zaciętych, bo już spakowani byli, więc odrobinę się Chłopaki po okolicznych polach poganiali, trochę postrzelali i zajęli z góry upatrzone pozycje...
Rosjanie w Zaścianku, a Niemcy tak odrobinkę bliżej swojego domu...
Jeden z radzieckich czołgów rozpędził się ździebełko i nim ktokolwiek zareagować zdążył, to się tank na Rynek zaściankowy władował...
Władował się i był znikł...
Ani mu nawet lufa nie wystawała...
Dobrze, że mu garstka Piechurów towarzyszyła bo by pewnie Czołgiści do dzisiaj w dziurze siedzieli...
Ów czołg właśnie na takie korytarze trafił, a że wiadomo, iż taki czołg diety nie przechodzi, to swoje ważył...
Ale jeśli myślicie, że lżejszych los oszczędził to w błędzie jesteście...
Kto kiedykolwiek miał mieszkanko z piecami to wie, że piec jest fajny i romantyczny, ale pod warunkiem, że się w nim pali, a pali się jak się ma czym...
W owych czasach węgiel wozili Wozacy przy pomocy konia i furmanki...
I chociaż dinozaurów nie pamiętam, to naocznie ów proces widziałam i czasem jeszcze dzisiaj oglądam...
Ale wracajmy do historii...
Pewnego dnia, jeden z Mieszkańców właśnie pożądał węgla, więc w Składzie zamówienie złożył i w domu na dostawę czekał...
Wozak przybył...Kwity podpisano, a że ziąb panował okrutny, to Gospodarz tylko przez okno wrzasnął, które z okienek piwnicznych jest jego...
Wozak za łopatę chwycił i węgiel zrzucił...
Wieczorem schodzi Gospodarz do piwnicy, a tam ani jednej grudy nie ma...Nawet pyłku maleńkiego...Okrutnie się biedny zdenerwował i nazajutrz gna do Składu...
Dochodzenie kilka godzin trwało, nim doszli do tego, iż piwnica owego Jegomościa ma trzy kondygnacje !! (Kamienica Myczkowskich)...
To tak a`propos jakbyście myśleli, że kilkukondygnacyjne garaże podziemne to nowomodny wynalazek...
Wozak i owszem, węgiel do okienka wrzucał, ale takie miał Biedak szczęście, że się w jakiś korytarz między kondygnacjami wcisnął i węgiel sobie lądował w głębokich czeluściach...
Nawet Gospodarz owej kamienicy pojęcia nie miał, że dom ma znacznie większy niż przypuszczał...
Ale prawdziwą wesołość wśród Mieszkańców Zaścianka wzbudza całkiem inna historyjka...
Pewnego wieczoru jedną z zaściankowych uliczek podążała sobie Niewiasta...Krok miała lekko chwiejny...Humor Jej dopisywał...A w objęciach trzymała siateczkę z kilkoma butelczynami "radosnych" trunków...
I nagle...
Ziuuuuut...
Nie ma Niewiasty...
Krzyk podniosła Kobiecina okrutny i w krótkim czasie zgromadziła owym wrzaskiem spory tłumek Gapiów...
Wśród Nich byli i Kompani owej Niewiasty...Równie jak Ona chwiejni...
Strażacy pomoc szykowali...Zamieszanie okrutne...I nagle okrzyk...
- A flaszki całe ?? - pytał jeden z Kompanów...
- Całe !! Całe !! Bogu dziękować... - wydobyło się z podziemia...
I jak to się w tradycji utarło (że pijanemu nic złego się nie stanie), Niewiasta również bez szwanku z opresji wyszła...
Flaszek w regionalnym Muzeum nie widziałam, więc zakładam, iż degustacja nastąpiła zaraz po Niewiasty uwolnieniu...
Ale jedno jest pewne...
Bez względu na to ile się waży, czy się jest zmotoryzowanym czy Piechurem, w Zaścianku trzeba uważać na każdy krok...;o)
Zaścianek jest w tym temacie ubogi...
Dama może i by się znalazła, ale niekoniecznie z zapędami do straszenia...Ulicami nie snują się pokutne duszyczki (nie licząc współczesnych Mieszkańców), nikt nie szura łańcuchami, ani nawet nie robi uuuuuu...
No chyba, że któryś z rzeczonych Mieszkańców spożyje ponad miarę...
Ale wtedy to bardziej w repertuarze jest "Jak długo na Wawelu", "My Pierwsza Brygada", albo inne "ludowe" przyśpiewki...
Co więc pozostało Zaściankowi z historycznej przeszłości ??
Zaścianek ma korytarze, korytarzyki, sztolnie i inne podkopy, które pozostawili nam pod ziemią w testamencie olkuscy Gwarkowie...
Są tego setki...
A najlepsze, że nikt dokładnie nie wie gdzie są i którędy wiodą...
Taka niespodzianka...
W 1945 roku, kiedy w czasie Kampanii styczniowej Zaścianek odzyskiwał niepodległość (ha ha ha!!), wyzwolenia dokonywała ta Armia co to później zapomniała, że nie jest u siebie...
W pierwszej linii szły oczywiście czołgi...
Niemcy nie bardzo się kwapili do walk zaciętych, bo już spakowani byli, więc odrobinę się Chłopaki po okolicznych polach poganiali, trochę postrzelali i zajęli z góry upatrzone pozycje...
Rosjanie w Zaścianku, a Niemcy tak odrobinkę bliżej swojego domu...
Jeden z radzieckich czołgów rozpędził się ździebełko i nim ktokolwiek zareagować zdążył, to się tank na Rynek zaściankowy władował...
Władował się i był znikł...
Ani mu nawet lufa nie wystawała...
Dobrze, że mu garstka Piechurów towarzyszyła bo by pewnie Czołgiści do dzisiaj w dziurze siedzieli...
Ów czołg właśnie na takie korytarze trafił, a że wiadomo, iż taki czołg diety nie przechodzi, to swoje ważył...
Ale jeśli myślicie, że lżejszych los oszczędził to w błędzie jesteście...
Kto kiedykolwiek miał mieszkanko z piecami to wie, że piec jest fajny i romantyczny, ale pod warunkiem, że się w nim pali, a pali się jak się ma czym...
W owych czasach węgiel wozili Wozacy przy pomocy konia i furmanki...
I chociaż dinozaurów nie pamiętam, to naocznie ów proces widziałam i czasem jeszcze dzisiaj oglądam...
Ale wracajmy do historii...
Pewnego dnia, jeden z Mieszkańców właśnie pożądał węgla, więc w Składzie zamówienie złożył i w domu na dostawę czekał...
Wozak przybył...Kwity podpisano, a że ziąb panował okrutny, to Gospodarz tylko przez okno wrzasnął, które z okienek piwnicznych jest jego...
Wozak za łopatę chwycił i węgiel zrzucił...
Wieczorem schodzi Gospodarz do piwnicy, a tam ani jednej grudy nie ma...Nawet pyłku maleńkiego...Okrutnie się biedny zdenerwował i nazajutrz gna do Składu...
Dochodzenie kilka godzin trwało, nim doszli do tego, iż piwnica owego Jegomościa ma trzy kondygnacje !! (Kamienica Myczkowskich)...
To tak a`propos jakbyście myśleli, że kilkukondygnacyjne garaże podziemne to nowomodny wynalazek...
Wozak i owszem, węgiel do okienka wrzucał, ale takie miał Biedak szczęście, że się w jakiś korytarz między kondygnacjami wcisnął i węgiel sobie lądował w głębokich czeluściach...
Nawet Gospodarz owej kamienicy pojęcia nie miał, że dom ma znacznie większy niż przypuszczał...
Ale prawdziwą wesołość wśród Mieszkańców Zaścianka wzbudza całkiem inna historyjka...
Pewnego wieczoru jedną z zaściankowych uliczek podążała sobie Niewiasta...Krok miała lekko chwiejny...Humor Jej dopisywał...A w objęciach trzymała siateczkę z kilkoma butelczynami "radosnych" trunków...
I nagle...
Ziuuuuut...
Nie ma Niewiasty...
Krzyk podniosła Kobiecina okrutny i w krótkim czasie zgromadziła owym wrzaskiem spory tłumek Gapiów...
Wśród Nich byli i Kompani owej Niewiasty...Równie jak Ona chwiejni...
Strażacy pomoc szykowali...Zamieszanie okrutne...I nagle okrzyk...
- A flaszki całe ?? - pytał jeden z Kompanów...
- Całe !! Całe !! Bogu dziękować... - wydobyło się z podziemia...
I jak to się w tradycji utarło (że pijanemu nic złego się nie stanie), Niewiasta również bez szwanku z opresji wyszła...
Flaszek w regionalnym Muzeum nie widziałam, więc zakładam, iż degustacja nastąpiła zaraz po Niewiasty uwolnieniu...
Ale jedno jest pewne...
Bez względu na to ile się waży, czy się jest zmotoryzowanym czy Piechurem, w Zaścianku trzeba uważać na każdy krok...;o)
sobota, 15 grudnia 2012
Powołanie na zawołanie...
Ukryć się nie da, że moja "gwiazda" czasy świetności ma już za sobą...Pewnie dlatego czasem staję w opozycji do otaczającego mnie Świata, albo ze zdumieniem postrzegam owego Świata zapędy...
No cóż...Na pewne rzeczy trudno się zgodzić...
Tak jakoś od "zawsze" przyswoiłam, że bywają na tej naszej Ziemi zajęcia, które potrzebują tak zwanego "powołania"...Z powołania zostaje się Księdzem, Zakonnicą, Lekarzem i Pielęgniarką, ale można też być z powołania Szewcem...Na Księdza z różnych względów się nie nadaję (chociaż był okres w moim życiu kiedy nosiłam ksywkę "Matka Wielebna", a moje biuro bywało nazywane "konfesjonałem"), moje ewentualne śluby czystości wykluczyło powtarzane przez Baba Jagę powiedzonko: "Byłabyś Ty Zakonnicą, żebyś nie miała pod spódnicą"...Medycyna odpadła w podstawówce z racji wrodzonego wstrętu do biologii, a Pielęgniarstwo wykluczyła z moich życiowych ścieżek Mamciaś...
Szewcem być nie chciałam...
Ale jest zawód, który moim zdaniem powołania potrzebuje, chociaż żadnych światłych "przysiąg" składać nie trzeba...Trzeba mieć to coś, co daje moralną siłę i stawianie potrzeb drugie Człowieka ponad swoje...
Zawód Urzędnika tak zwanej Pomocy, że tak powiem Społecznej...
Instytucji, która akurat w naszym Kraju ostatnio nie bardzo się popisywała...
A to ktoś czegoś nie dopilnował, a to ktoś trzymał się suchych przepisów bez rozeznania sytuacji...No i dramat gotowy...
Jak był tego powód ??
Ano właśnie...
Moim zdanie brak owego powołania...
Bycie bardziej Urzędnikiem, niż Pomocy Społecznej...
Zatracenie wrażliwości i prostego człowieczego współczucia...
Dlaczego akurat teraz mnie wzięło na takie wynurzenia ??
Hmmm...
Moja Znajoma kilka lat temu postanowiła powalczyć o swoje życie...O życie i o spokój, którego przez wiele lat pożycia małżeńskiego nie zaznała...
Postanowiła rozwieść się z Mężem alkoholikiem i zakończyć swój małżeński masochizm...
Czara goryczy się przebrała...
Chociaż akurat w tym przypadku, przebrał się Rów Mariański, bo "czarą" Jej świętą cierpliwość trudno nazwać...
Była świadoma wszystkiego co Ją czeka...Trudu wychowywania dzieci, niedostatku, samotności w problemach...
Wszystkiego...
Taka współczesna Siłaczka...
Od Nikogo nie oczekiwała pomocy...Do nikogo ręki nie wyciągała...
Mimo sprzeciwów Przyjaciół nie wystąpiła nawet o alimenty dla siebie...
Z biegiem czasu były już Mąż znalazł sobie lokum i odetchnęła z ulgą...Mogła spać spokojnie...
Ona i Dzieci...
Ostatnio podzieliła się ze mną pewną nowiną...
Panie Urzędniczki Pomocy Społecznej nawiedziły Jej mieszkanie i usiłowały Ją nakłonić do przejęcia od Ośrodka opieki nad Jej Bratem...
Alkoholikiem z niewydolnością wątroby...
Jakoś nie zauważyły, że w mieszkaniu bieda ma swoje królestwo...Nie zauważyły, że w małym mieszkanku pomieszkuje siedem Osób...Nie zauważyły nawet, że tej Rodzinie trzeba po prostu życzliwości...
Odmowa mojej Znajomej spotkała się z potępieniem...
Okazało się, że jest bez serca...Że zatraciła podstawowe, ludzkie odruchy...Jest po prostu wredna...
Odmówiła pomocy schorowanemu Bratu...
To, że Brat chlał przez całe życie i nigdy nie był specjalnie rodzinny ??
To, że przepijał wszystko co zarobił zostając teraz na łasce Urzędu ??
To, że Jej walka była krzykiem o pomoc ??
Akurat to wszystko nie ma znaczenia...
Przecież skoro jedną biedę już ma, to co stoi na przeszkodzie, żeby dwie biedy pod jednym dachem zamieszkały...
W końcu ma nawet praktykę jak żyć z alkoholikiem...
Wprawiona jest...
Powiedziała mi o tym, bo czuła się podle...Bo Panie Urzędniczki totalnie zdeptały Jej człowieczeństwo...
A przecież wystarczyło wejść, zobaczyć i zapytać...
"Potrzebujecie czegoś ??"...
Tylko tyle...
Ale to chyba zbyt wiele jak na Urzędników Pomocy Społecznej...Nie składają przyrzeczenia...Nie muszą mieć powołania...Wystarczy posprzątać biurko o 16-tej...
No cóż...Na pewne rzeczy trudno się zgodzić...
Tak jakoś od "zawsze" przyswoiłam, że bywają na tej naszej Ziemi zajęcia, które potrzebują tak zwanego "powołania"...Z powołania zostaje się Księdzem, Zakonnicą, Lekarzem i Pielęgniarką, ale można też być z powołania Szewcem...Na Księdza z różnych względów się nie nadaję (chociaż był okres w moim życiu kiedy nosiłam ksywkę "Matka Wielebna", a moje biuro bywało nazywane "konfesjonałem"), moje ewentualne śluby czystości wykluczyło powtarzane przez Baba Jagę powiedzonko: "Byłabyś Ty Zakonnicą, żebyś nie miała pod spódnicą"...Medycyna odpadła w podstawówce z racji wrodzonego wstrętu do biologii, a Pielęgniarstwo wykluczyła z moich życiowych ścieżek Mamciaś...
Szewcem być nie chciałam...
Ale jest zawód, który moim zdaniem powołania potrzebuje, chociaż żadnych światłych "przysiąg" składać nie trzeba...Trzeba mieć to coś, co daje moralną siłę i stawianie potrzeb drugie Człowieka ponad swoje...
Zawód Urzędnika tak zwanej Pomocy, że tak powiem Społecznej...
Instytucji, która akurat w naszym Kraju ostatnio nie bardzo się popisywała...
A to ktoś czegoś nie dopilnował, a to ktoś trzymał się suchych przepisów bez rozeznania sytuacji...No i dramat gotowy...
Jak był tego powód ??
Ano właśnie...
Moim zdanie brak owego powołania...
Bycie bardziej Urzędnikiem, niż Pomocy Społecznej...
Zatracenie wrażliwości i prostego człowieczego współczucia...
Dlaczego akurat teraz mnie wzięło na takie wynurzenia ??
Hmmm...
Moja Znajoma kilka lat temu postanowiła powalczyć o swoje życie...O życie i o spokój, którego przez wiele lat pożycia małżeńskiego nie zaznała...
Postanowiła rozwieść się z Mężem alkoholikiem i zakończyć swój małżeński masochizm...
Czara goryczy się przebrała...
Chociaż akurat w tym przypadku, przebrał się Rów Mariański, bo "czarą" Jej świętą cierpliwość trudno nazwać...
Była świadoma wszystkiego co Ją czeka...Trudu wychowywania dzieci, niedostatku, samotności w problemach...
Wszystkiego...
Taka współczesna Siłaczka...
Od Nikogo nie oczekiwała pomocy...Do nikogo ręki nie wyciągała...
Mimo sprzeciwów Przyjaciół nie wystąpiła nawet o alimenty dla siebie...
Z biegiem czasu były już Mąż znalazł sobie lokum i odetchnęła z ulgą...Mogła spać spokojnie...
Ona i Dzieci...
Ostatnio podzieliła się ze mną pewną nowiną...
Panie Urzędniczki Pomocy Społecznej nawiedziły Jej mieszkanie i usiłowały Ją nakłonić do przejęcia od Ośrodka opieki nad Jej Bratem...
Alkoholikiem z niewydolnością wątroby...
Jakoś nie zauważyły, że w mieszkaniu bieda ma swoje królestwo...Nie zauważyły, że w małym mieszkanku pomieszkuje siedem Osób...Nie zauważyły nawet, że tej Rodzinie trzeba po prostu życzliwości...
Odmowa mojej Znajomej spotkała się z potępieniem...
Okazało się, że jest bez serca...Że zatraciła podstawowe, ludzkie odruchy...Jest po prostu wredna...
Odmówiła pomocy schorowanemu Bratu...
To, że Brat chlał przez całe życie i nigdy nie był specjalnie rodzinny ??
To, że przepijał wszystko co zarobił zostając teraz na łasce Urzędu ??
To, że Jej walka była krzykiem o pomoc ??
Akurat to wszystko nie ma znaczenia...
Przecież skoro jedną biedę już ma, to co stoi na przeszkodzie, żeby dwie biedy pod jednym dachem zamieszkały...
W końcu ma nawet praktykę jak żyć z alkoholikiem...
Wprawiona jest...
Powiedziała mi o tym, bo czuła się podle...Bo Panie Urzędniczki totalnie zdeptały Jej człowieczeństwo...
A przecież wystarczyło wejść, zobaczyć i zapytać...
"Potrzebujecie czegoś ??"...
Tylko tyle...
Ale to chyba zbyt wiele jak na Urzędników Pomocy Społecznej...Nie składają przyrzeczenia...Nie muszą mieć powołania...Wystarczy posprzątać biurko o 16-tej...
piątek, 14 grudnia 2012
Takie malusie marzonko...;o)
Pamiętacie jak pisałam, że wszystko zaczyna się od marzenia ??
Nie ??
No to teraz mówię...
A jak mówię, to wiem...A jak wiem to przecież by mnie pokręciło, żebym o tym nie napisała...
No to bazgram...
Marzenie zaczęło się kilka lat temu kiedy siedziałam przy restauracyjnym stoliku, a w zasięgu mojego wzroku stał inny stoliczek...Zasiadali tam Rodzice i Dzieci z Małżonkami...Tak mnie jakoś ten obrazek zauroczył, że zalęgło się w duszyczce takie malusie, maciupeńkie marzonko...
Żeby tak kiedyś z Dzieciakami, przy stoliczku, w knajpce, Sylwestra obchodzić...
Echhh...
Teraz to nawet pomarzyć o tym nie chciałam...
Realizm zero...Może kiedyś...
Właściwie to wcale nie mieliśmy iść balować...Decyzja, jak prawie wszystkie zapadła w ciągu jednej minuty...No może dwóch...
Jak to określił Pan N.: "znalazłaś perełkę"...
"Perełka" jakoś nie pasowała mi do grupowego obchodzenia...
Może kiedyś...
W poniedziałek Syn zadzwonił z nowinami, a ja podpuszczona przez Ślubnego, na pytanie: "co słychać ??", streściłam Pierworodnemu nasze plany...
Młodzi w zachwycie, a my patrzymy na siebie jak zaczadziali...
Orzesz...(ko)...
Ledwo skończyłam połączenie, Pan N. rzucił "dzwoń"...
No to zadzwoniłam...
"Brak miejsc"..."Może coś się do piątku znajdzie, jak ktoś nie wpłaci zaliczki"...
Koniec przekazu...
Echhh...
Może kiedyś...
Wczoraj telefon...
- "Interesowała Panią dodatkowa rezerwacja"...
Ło Matulu...
- Interesowała!!...Potwierdzę za pięć minut...
Dzwonię do Syna...
-Synku...możesz rozmawiać ?? - pytam grzecznie, bo mógł być jeszcze w pracy...
- Nie, jadę samochodem...- odpowiada wyrodne Dziecię jak we mnie dusza mało nie wyskoczy...
- Idziecie z nami na Sylwka ?? - pytam, bo wszak dobrze Go wychowaliśmy i Matce nie przerwie...
- Wykluczone !! Jadę samochodem...Nie mamy kasy...Bez Żony nie podejmuję poważnych decyzji... - odpowiada Ten niby dobrze wychowany...
- To dzwonię do Synowej !! - rzucam mu w twarz, to znaczy w słuchawkę i tyle mnie słyszał...
Usłyszałam jeszcze "to dzwoń"...Wredota...
- Witaj Kochanie...- zaczynam podlizywanie... - zdenerwowałam Ci Męża...
- Oooo...Mama też ?? - słyszę miły głosik...
Orzesz...(ko)...
- To kto jeszcze ?? - pytam z cieniem nadziei, że może Szef...
- Zapomniałam rano telefonu z samochodu...Wracał się do domu... - wylicza swoje grzechy Synowa...
Trzeba zaatakować...
- Jedziecie z nami na Sylwka?? - pytam prosto z mostu...
- Ojjj, nie...Kasy nie mamy...Tak bez Męża decydować...- jęczy mi do słuchawki Synowa...
- Podobała się Wam propozycja ?? - pytam dla jasności...
- No pewnie, że fajna...- słyszę w odpowiedzi...
- My fundujemy...- rozwiązuję kwestię finansów...
- Ale tak bez Męża decydować...Niech Mama zaczeka kwadransik...- pertraktuje Synowa...
- Nie mam kwadransa...Mam trzy minuty...Męska decyzja...Tak...??
- Mamooooo...
- Co masz na kolację ?? - zmieniam temat...
- Eksperyment...- słyszę...
- To dobrze...Na progu ślicznie Męża powitasz...Nakarmisz...I zaprosisz na Sylwka...- proponuję...
- Mamooooo...
Orzesz...(ko)...
Solo się z Nimi nie dogadam...
- Wszystko musicie uzgadniać ?? - pytam...
- Tak jak Rodzice...- rzuca Synowa...
O by Cię...
To sobie wzorzec znaleźli...
Pan N. leży sobie na kanapie i błogo się uśmiecha...
- Zadzwonię za pół godziny... - rzucam, wyliczywszy ile czasu Syn potrzebuje na dotarcie do domu...
Synowa oddycha z ulgą...
A ja dzwonię do Pana Organizatora i proszę o godzinną prolongatę...Czort znajet ile mi czasu zajmie przekonywanie Ich w duecie...
Dostaję dwanaście godzin...Wystarczy...
W tym czasie pada mi komórka więc pędzę ją podładować...Ledwie siadłam na poopsku dzwoni Syn...Oho !!...Trzeba kuć żelazo...
Jak będzie marudził to udam, że mi bateria siadła...
Synuś w świetnym humorku, więc eksperyment się udał...O powitanie, przez przyzwoitość, nie pytałam...Po co matce pewne rzeczy wiedzieć...;o)
No to zagajam, a Ten się niczym piskorz wije...
Że kłopot...Że finanse...Że już dość dostali...
A by Cię...
- Synku...Nie marudź...Podoba się ??- pytam...
- No pewnie...
- No to zacznijcie szykować ciuchy...Przyjeżdżamy po Was w poniedziałek...
Nie odpuścił...
Jeszcze kwadrans musiałam na poczekaniu argumentować, kontrargumentować, tłumaczyć, przekonywać...
- To przez to, że nauczyliście mnie zaciskać pasa... - kapituluje Syn...
- I dlatego brzuszek masz ładny... - kwituję, a w tle słyszę chichot Synowej...
Zawsze dyskutujemy na głośnomówiącym, żeby nie trzeba było durnowato powtarzać...
- Czyli jedziecie ?? - uściślam...
- Z Wami się nie da... - słyszę potwierdzenie...
No prawie...
Tak wygląda potwierdzenie, jakbyście nie wiedzieli...
Ufff...
Panu N. oczy się śmieją...Aż poczerwieniał z emocji...
Się będzie działo...
We mnie duszyczka aż podskakuje z radości...
Jedziemy na wspólnego Sylwka...!!
Marzenia się spełniają i to czasem całkiem niespodziewanie...
A to, że trzeba się przy tym czasem napracować ??
Hmmm...Żeby mnie tak ktoś za gadulstwo płacił...
A niech tam...Ważne, że się dali przekonać...
Nie ??
No to teraz mówię...
A jak mówię, to wiem...A jak wiem to przecież by mnie pokręciło, żebym o tym nie napisała...
No to bazgram...
Marzenie zaczęło się kilka lat temu kiedy siedziałam przy restauracyjnym stoliku, a w zasięgu mojego wzroku stał inny stoliczek...Zasiadali tam Rodzice i Dzieci z Małżonkami...Tak mnie jakoś ten obrazek zauroczył, że zalęgło się w duszyczce takie malusie, maciupeńkie marzonko...
Żeby tak kiedyś z Dzieciakami, przy stoliczku, w knajpce, Sylwestra obchodzić...
Echhh...
Teraz to nawet pomarzyć o tym nie chciałam...
Realizm zero...Może kiedyś...
Właściwie to wcale nie mieliśmy iść balować...Decyzja, jak prawie wszystkie zapadła w ciągu jednej minuty...No może dwóch...
Jak to określił Pan N.: "znalazłaś perełkę"...
"Perełka" jakoś nie pasowała mi do grupowego obchodzenia...
Może kiedyś...
W poniedziałek Syn zadzwonił z nowinami, a ja podpuszczona przez Ślubnego, na pytanie: "co słychać ??", streściłam Pierworodnemu nasze plany...
Młodzi w zachwycie, a my patrzymy na siebie jak zaczadziali...
Orzesz...(ko)...
Ledwo skończyłam połączenie, Pan N. rzucił "dzwoń"...
No to zadzwoniłam...
"Brak miejsc"..."Może coś się do piątku znajdzie, jak ktoś nie wpłaci zaliczki"...
Koniec przekazu...
Echhh...
Może kiedyś...
Wczoraj telefon...
- "Interesowała Panią dodatkowa rezerwacja"...
Ło Matulu...
- Interesowała!!...Potwierdzę za pięć minut...
Dzwonię do Syna...
-Synku...możesz rozmawiać ?? - pytam grzecznie, bo mógł być jeszcze w pracy...
- Nie, jadę samochodem...- odpowiada wyrodne Dziecię jak we mnie dusza mało nie wyskoczy...
- Idziecie z nami na Sylwka ?? - pytam, bo wszak dobrze Go wychowaliśmy i Matce nie przerwie...
- Wykluczone !! Jadę samochodem...Nie mamy kasy...Bez Żony nie podejmuję poważnych decyzji... - odpowiada Ten niby dobrze wychowany...
- To dzwonię do Synowej !! - rzucam mu w twarz, to znaczy w słuchawkę i tyle mnie słyszał...
Usłyszałam jeszcze "to dzwoń"...Wredota...
- Witaj Kochanie...- zaczynam podlizywanie... - zdenerwowałam Ci Męża...
- Oooo...Mama też ?? - słyszę miły głosik...
Orzesz...(ko)...
- To kto jeszcze ?? - pytam z cieniem nadziei, że może Szef...
- Zapomniałam rano telefonu z samochodu...Wracał się do domu... - wylicza swoje grzechy Synowa...
Trzeba zaatakować...
- Jedziecie z nami na Sylwka?? - pytam prosto z mostu...
- Ojjj, nie...Kasy nie mamy...Tak bez Męża decydować...- jęczy mi do słuchawki Synowa...
- Podobała się Wam propozycja ?? - pytam dla jasności...
- No pewnie, że fajna...- słyszę w odpowiedzi...
- My fundujemy...- rozwiązuję kwestię finansów...
- Ale tak bez Męża decydować...Niech Mama zaczeka kwadransik...- pertraktuje Synowa...
- Nie mam kwadransa...Mam trzy minuty...Męska decyzja...Tak...??
- Mamooooo...
- Co masz na kolację ?? - zmieniam temat...
- Eksperyment...- słyszę...
- To dobrze...Na progu ślicznie Męża powitasz...Nakarmisz...I zaprosisz na Sylwka...- proponuję...
- Mamooooo...
Orzesz...(ko)...
Solo się z Nimi nie dogadam...
- Wszystko musicie uzgadniać ?? - pytam...
- Tak jak Rodzice...- rzuca Synowa...
O by Cię...
To sobie wzorzec znaleźli...
Pan N. leży sobie na kanapie i błogo się uśmiecha...
- Zadzwonię za pół godziny... - rzucam, wyliczywszy ile czasu Syn potrzebuje na dotarcie do domu...
Synowa oddycha z ulgą...
A ja dzwonię do Pana Organizatora i proszę o godzinną prolongatę...Czort znajet ile mi czasu zajmie przekonywanie Ich w duecie...
Dostaję dwanaście godzin...Wystarczy...
W tym czasie pada mi komórka więc pędzę ją podładować...Ledwie siadłam na poopsku dzwoni Syn...Oho !!...Trzeba kuć żelazo...
Jak będzie marudził to udam, że mi bateria siadła...
Synuś w świetnym humorku, więc eksperyment się udał...O powitanie, przez przyzwoitość, nie pytałam...Po co matce pewne rzeczy wiedzieć...;o)
No to zagajam, a Ten się niczym piskorz wije...
Że kłopot...Że finanse...Że już dość dostali...
A by Cię...
- Synku...Nie marudź...Podoba się ??- pytam...
- No pewnie...
- No to zacznijcie szykować ciuchy...Przyjeżdżamy po Was w poniedziałek...
Nie odpuścił...
Jeszcze kwadrans musiałam na poczekaniu argumentować, kontrargumentować, tłumaczyć, przekonywać...
- To przez to, że nauczyliście mnie zaciskać pasa... - kapituluje Syn...
- I dlatego brzuszek masz ładny... - kwituję, a w tle słyszę chichot Synowej...
Zawsze dyskutujemy na głośnomówiącym, żeby nie trzeba było durnowato powtarzać...
- Czyli jedziecie ?? - uściślam...
- Z Wami się nie da... - słyszę potwierdzenie...
No prawie...
Tak wygląda potwierdzenie, jakbyście nie wiedzieli...
Ufff...
Panu N. oczy się śmieją...Aż poczerwieniał z emocji...
Się będzie działo...
We mnie duszyczka aż podskakuje z radości...
Jedziemy na wspólnego Sylwka...!!
Marzenia się spełniają i to czasem całkiem niespodziewanie...
A to, że trzeba się przy tym czasem napracować ??
Hmmm...Żeby mnie tak ktoś za gadulstwo płacił...
A niech tam...Ważne, że się dali przekonać...
czwartek, 13 grudnia 2012
Rok pożegnań...
Zbliżał się jeden z majowych weekendów...Słońce przypiekało całkiem nie majowo, a my z niecierpliwością oczekiwaliśmy na wizytę Rodziny...
No, może nie wszyscy, bo Córcia miała wówczas ledwie pięć miesięcy, więc Jej nawiedzanie rodzinne wisiało "u pieluchy"...Ale reszta Stada wyczekiwała z utęsknieniem...
Przybyli bez opóźnień...
W naszym nowym mieszkanku, urządzonym jeszcze bardzo skromnie, zakrólowały śmiech i serdeczność...
Sobotę mieliśmy spędzić stacjonarnie, a na niedzielę zaplanowana została piesza wycieczka do pobliskich zamkowych ruin...
Pierworodnemu buzia się nie zamykała...Teren znał znakomicie i popisywał się swoją wiedzą...Jak na trzylatka był bardzo komunikatywny...
Nie pamiętałam tak udanego weekendu i tak przyjemnie spędzonej niedzieli...
Wieczorem w naszym domku zapanowała cisza...Rodzina wróciła do siebie...
W nocy Syn dostał bardzo wysokiej gorączki...
Wymioty i biegunka szarpały małym Chudzielcem i żadne z podawanych medykamentów nie przynosiły Mu ulgi...Rankiem pobiegliśmy do Lekarza...
- Jeśli objawy nie przejdą do wieczora, to rano proszę zgłosić się z Dzieckiem na oddziale... - zabrzmiał wyrok... - ale proszę się nie martwić, po tych lekach musi Mu przejść...To bardzo silne środki...
I po wizycie...
Pamiętacie te czasy ?? Nigdzie nic...
Dopiero w trzeciej Aptece ulitowała się nad nami starsza Kobieta...
- Poczekajcie chwilę... - i po kilku minutach wyniosła z zaplecza niewielką fiolkę...
Nie targowałam się o drugie opakowanie wypisane na recepcie...
Pan N. poszedł do pracy, a ja odliczałam minuty między dawkami...Sama sobie tłumaczyłam, że pierwsza nie zadziałała bo to dopiero początek, po drugiej to dopiero "podkład", po trzeciej "teraz zaczniemy dopiero leczyć"...
Kiedy Pan N. wrócił z pracy przed północą, nie musiał o nic pytać...
Syn "leciał" przez ręce, a ja byłam nieobecna duchem...
Modliłam się i przeklinałam jednocześnie...
Na Izbie Przyjęć byliśmy tego dnia pierwszymi Pacjentami...
Badanie i wyrok wyszemrany beznamiętnie przez Lekarza...
- Intensywna... - nic więcej się nie dowiedziałam...
- Proszę przyjść jutro, dzisiaj jest tutaj Pani niepotrzebna... - i moje Dziecko zniknęło za drzwiami z napisem "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony"...
Nie mam pojęcia jak przetrwałam tą dobę...
Może dzięki Córci...
Rankiem pobiegłam do szpitala...
Czekanie na autobus wydawało mi się koszmarem...
- Nie mam Pani nic do powiedzenie... - powitał mnie Lekarz... - Syn nie zareagował na żadną z kroplówek...Stan jest bardziej niż ciężki...Badania nic nam nie powiedziały...Nie mamy pojęcia jaka jest przyczyna zatrucia...
Nie pozwolili mi nawet Go zobaczyć...
Nie pozwolili podać ukochanego misia...
Jak mam wrócić do domu...?? Na co mam czekać...??
Szłam i wyłam...Nie płakałam...Wyłam...
Ludzie schodzili mi z drogi...
Musiałam wypłakać wszystkie łzy, żeby móc wrócić do domu i uśmiechać się do Córci...Żeby powiedzieć Panu N., że stan jest bardziej niż ciężki...
Wieczorem pękłam...
Wywrzeszczałam cały swój ból do Mamy...Za to, że umarła...Za to, że najpierw chciała zabrać mi Córkę...Za to, że teraz chce mi zabrać Syna...
Odeszła zaledwie pół roku temu, a na mnie spadło zbyt wiele...
Pięć miesięcy temu walczyłam o swoje życie i życie Córki...Walka o Nią miała trwać jeszcze wiele miesięcy...
Trzy miesiące temu odszedł Bieszczadzki Dziadek...
A teraz...
Dostałam szału...
Ile to trwało ?? Nie mam pojęcia, ale pomogło...
Mózg odzyskał jasność osądu...Zajęłam się domowymi obowiązkami...Zrobiłam dokładną listę co Syn jadł przez ostatnie dni i sprawdziłam czy czegoś nie pominęłam podając ją Lekarzowi...Spakowałam do torby rzeczy Syna...
Pan N. po powrocie z pracy rzucił pytające spojrzenie...
- W piżamce ze szpitala nie przyjedzie...
Ale rano torby nie zabrałam...Rozsądek zwyciężył...
Kiedy wchodziłam na oddział ...Nie...Nie wiem co czułam...Byłam pusta, nie czułam nic...I wtedy jedna z Pielęgniarek na mój widok uśmiechnęła się i powiedziała...
- No !! Winowajczyni się znalazła... - nie zrozumiałam, a Ona złapała mnie za rękaw i pociągnęła w stronę oszklonych drzwi Świetlicy...
Przy jednym ze stoliczków siedział Syn...A właściwie to co z Niego zostało...
Był chudszy o połowę i jakby mniejszy...
- Wczoraj ściągnęliśmy Ordynatora z sympozjum w Warszawie... - zaczęła Pielęgniarka...- On ma takie kroplówki z darów...Zaraz po drugiej dawce mu się poprawiło...Doktor został przy Synku do rana...Tylko ze spaniem był problem, bo ledwie Mu się poprawiło to zaczął się kłócić o "Kaczkę Dziwaczkę"...Przeszukaliśmy wszystkie książki, ale nie było...Na oddziale też nikt nie umiał...Dopiero na Wewnętrznym leżał taki Pacjent...A Mały nic tylko "Kacka Dziwacka"...Mama umie... - Ona opowiadała, a ja ryczałam...
Ryczałam i patrzyłam na to moje "pół Syna"...
Potem było powitanie...I pretensje za marchwiankę...I żal, że Tata nie przyszedł...I Siostrzyczka...i Dziadek...I że misia nie zabrałam...I duma, że w chudziutkiej rączce tkwi wenflon, a "ja wcale nie płakałem"...
Strasznie trudno było wyjść ze szpitala...
Ordynator nawet nie chciał ze mną gadać...
Na moje podziękowania tylko machnął ręką, a na propozycję pokrycia kosztów obruszył się strasznie...
- Chcesz podziękować ?? - zapytał...- to winna mi jesteś buziaka - i nadstawił policzek...
- Ważne, że się nam udało...- wymruczał zawstydzony kiedy wycierałam w Jego fartuch łzy szczęścia...
Następnego dnia, mimo sceptycyzmu Pana N. wzięłam ze sobą rzeczy Syna...
I przywiozłam Go do domu...!!
Pan Ordynator bez mrugnięcia okiem podpisał wypis...
- Musisz iść do domu bo tego Pana od "Dziwaczki" też dzisiaj wypisali... - i mrugnął do mnie porozumiewawczo... - gdyby coś się działo to w pięć minut macie być na oddziale...Recepty proszę wykupić natychmiast, a dieta przynajmniej przez miesiąc...Bez wyjątków !! - dodał...
Zaprzyjaźniona Sąsiadka powiedziała mi wtedy...
- To tak jakby śmierć siedziała na waszym progu...
Fakt...Każdy dźwięk dzwonka u drzwi wywoływał u mnie traumę...
W czerwcu pożegnaliśmy Mamę Pana N...
Potem Bieszczadzka Babcia dołączyła do Dziadka ...
Taki rok...
Czy w Człowieku może zabraknąć łez ??
Może...
W którymś momencie śmierć staje się "jak kromka chleba"...Czasem ten "kęs" utkwi w gardle i dusi...dusi...dusi...