czwartek, 13 grudnia 2012

Rok pożegnań...

     Zbliżał się jeden z majowych weekendów...Słońce przypiekało całkiem nie majowo, a my z niecierpliwością oczekiwaliśmy na wizytę Rodziny...
No, może nie wszyscy, bo Córcia miała wówczas ledwie pięć miesięcy, więc Jej nawiedzanie rodzinne wisiało "u pieluchy"...Ale reszta Stada wyczekiwała z utęsknieniem...
Przybyli bez opóźnień...
     W naszym nowym mieszkanku, urządzonym jeszcze bardzo skromnie, zakrólowały  śmiech i serdeczność...
Sobotę mieliśmy spędzić stacjonarnie, a na niedzielę zaplanowana została piesza wycieczka do pobliskich zamkowych ruin...
     Pierworodnemu buzia się nie zamykała...Teren znał znakomicie i popisywał się swoją wiedzą...Jak na trzylatka był bardzo komunikatywny...
     Nie pamiętałam tak udanego weekendu i tak przyjemnie spędzonej niedzieli...
     Wieczorem w naszym domku zapanowała cisza...Rodzina wróciła do siebie...
     W nocy Syn dostał bardzo wysokiej gorączki...
     Wymioty i biegunka szarpały małym Chudzielcem i żadne z podawanych medykamentów nie przynosiły Mu ulgi...Rankiem pobiegliśmy do Lekarza...
     - Jeśli objawy nie przejdą do wieczora, to rano proszę zgłosić się z Dzieckiem na oddziale... - zabrzmiał wyrok... - ale proszę się nie martwić, po tych lekach musi Mu przejść...To bardzo silne środki...
I po wizycie...
     Pamiętacie te czasy ?? Nigdzie nic...
     Dopiero w trzeciej Aptece ulitowała się nad nami starsza Kobieta...
     - Poczekajcie chwilę... - i po kilku minutach wyniosła z zaplecza niewielką fiolkę...
Nie targowałam się o drugie opakowanie wypisane na recepcie...
     Pan N. poszedł do pracy, a ja odliczałam minuty między dawkami...Sama sobie tłumaczyłam, że pierwsza nie zadziałała bo to dopiero początek, po drugiej to dopiero "podkład", po trzeciej "teraz zaczniemy dopiero leczyć"...
Kiedy Pan N. wrócił z pracy przed północą, nie musiał o nic pytać...
Syn "leciał" przez ręce, a ja byłam nieobecna duchem...
Modliłam się i przeklinałam jednocześnie...
     Na Izbie Przyjęć byliśmy tego dnia pierwszymi Pacjentami...
     Badanie i wyrok wyszemrany beznamiętnie przez Lekarza...
     - Intensywna... - nic więcej się nie dowiedziałam...
     - Proszę przyjść jutro, dzisiaj jest tutaj Pani niepotrzebna... - i moje Dziecko zniknęło za drzwiami z napisem "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony"...
Nie mam pojęcia jak przetrwałam tą dobę...
Może dzięki Córci...
Rankiem pobiegłam do szpitala...
Czekanie na autobus wydawało mi się koszmarem...
     - Nie mam Pani nic do powiedzenie... - powitał mnie Lekarz... - Syn nie zareagował na żadną z kroplówek...Stan jest bardziej niż ciężki...Badania nic nam nie powiedziały...Nie mamy pojęcia jaka jest przyczyna zatrucia...
     Nie pozwolili mi nawet Go zobaczyć...
     Nie pozwolili podać ukochanego misia...
Jak mam wrócić do domu...?? Na co mam czekać...??
Szłam i wyłam...Nie płakałam...Wyłam...
Ludzie schodzili mi z drogi...
Musiałam wypłakać wszystkie łzy, żeby móc wrócić do domu i uśmiechać się do Córci...Żeby powiedzieć Panu N., że stan jest bardziej niż ciężki...
Wieczorem pękłam...
     Wywrzeszczałam cały swój ból do Mamy...Za to, że umarła...Za to, że najpierw chciała zabrać mi Córkę...Za to, że teraz chce mi zabrać Syna...
     Odeszła zaledwie pół roku temu, a na mnie spadło zbyt wiele...
Pięć miesięcy temu walczyłam o swoje życie i życie Córki...Walka o Nią miała trwać jeszcze wiele miesięcy...
Trzy miesiące temu odszedł Bieszczadzki Dziadek...
A teraz...
Dostałam szału...
Ile to trwało ?? Nie mam pojęcia, ale pomogło...
     Mózg odzyskał jasność osądu...Zajęłam się domowymi obowiązkami...Zrobiłam dokładną listę co Syn jadł przez ostatnie dni i sprawdziłam czy czegoś nie pominęłam podając ją Lekarzowi...Spakowałam do torby rzeczy Syna...
Pan N. po powrocie z pracy rzucił pytające spojrzenie...
     - W piżamce ze szpitala nie przyjedzie...
Ale rano torby nie zabrałam...Rozsądek zwyciężył...
     Kiedy wchodziłam na oddział ...Nie...Nie wiem co czułam...Byłam pusta, nie czułam nic...I wtedy jedna z Pielęgniarek na mój widok uśmiechnęła się i powiedziała...
     - No !! Winowajczyni się znalazła... - nie zrozumiałam, a Ona złapała mnie za rękaw i pociągnęła w stronę oszklonych drzwi Świetlicy...
     Przy jednym ze stoliczków siedział Syn...A właściwie to co z Niego zostało...
Był chudszy o połowę i jakby mniejszy...
     - Wczoraj ściągnęliśmy Ordynatora z sympozjum w Warszawie... - zaczęła Pielęgniarka...- On ma takie kroplówki z darów...Zaraz po drugiej dawce mu się poprawiło...Doktor został przy Synku do rana...Tylko ze spaniem był problem, bo ledwie Mu się poprawiło to zaczął się kłócić o "Kaczkę Dziwaczkę"...Przeszukaliśmy wszystkie książki, ale nie było...Na oddziale też nikt nie umiał...Dopiero na Wewnętrznym leżał taki Pacjent...A Mały nic tylko "Kacka Dziwacka"...Mama umie... - Ona opowiadała, a ja ryczałam...
Ryczałam i patrzyłam na to moje "pół Syna"...
     Potem było powitanie...I pretensje za marchwiankę...I żal, że Tata nie przyszedł...I Siostrzyczka...i Dziadek...I że misia nie zabrałam...I duma, że w chudziutkiej rączce tkwi wenflon, a "ja wcale nie płakałem"...
Strasznie trudno było wyjść ze szpitala...
     Ordynator nawet nie chciał ze mną gadać...
     Na moje podziękowania tylko machnął ręką, a na propozycję pokrycia kosztów obruszył się strasznie...
     - Chcesz podziękować ?? - zapytał...- to winna mi jesteś buziaka - i nadstawił policzek...
     - Ważne, że się nam udało...- wymruczał zawstydzony kiedy wycierałam w Jego fartuch łzy szczęścia...
     Następnego dnia, mimo sceptycyzmu Pana N. wzięłam ze sobą rzeczy Syna...
I przywiozłam Go do domu...!!
Pan Ordynator bez mrugnięcia okiem podpisał wypis...
     - Musisz iść do domu bo tego Pana od "Dziwaczki" też dzisiaj wypisali... - i mrugnął do mnie porozumiewawczo... - gdyby coś się działo to w pięć minut macie być na oddziale...Recepty proszę wykupić natychmiast, a dieta przynajmniej przez miesiąc...Bez wyjątków !! - dodał...
     Zaprzyjaźniona Sąsiadka powiedziała mi wtedy...
     - To tak jakby śmierć siedziała na waszym progu...
Fakt...Każdy dźwięk dzwonka u drzwi wywoływał u mnie traumę...
     W czerwcu pożegnaliśmy Mamę Pana N...
     Potem Bieszczadzka Babcia dołączyła do Dziadka ...
Taki rok...
Czy w Człowieku może zabraknąć łez ??
Może...
     W którymś momencie śmierć staje się "jak kromka chleba"...Czasem ten "kęs" utkwi w gardle i dusi...dusi...dusi...

10 komentarzy:

  1. jantoni341.bloog.pl13 grudnia 2012 17:35

    Czytałem wszystko pięknie,
    myślałem, serce pęknie.
    Przepraszam.
    LAW

    OdpowiedzUsuń
  2. Trudne chwile, trudny cały rok... Wzruszająca historia, na szczęście z happy endem, na bardzo duże szczęście:)
    Pozdrawiam Gordyjko:)

    OdpowiedzUsuń
  3. O boże jaka historia...
    Współczuję Ci bardzo...
    Kiedy odchodzą starsi to jest takie bardziej naturalne,
    bardziej do przyjęcia, ale dziecko...
    Nie wyobrażam sobie...
    Całe szczęście ,że Syn wyzdrowiał...

    OdpowiedzUsuń
  4. Taaa, wiem jak to może być, rodzice, dziadkowie to takie normalne ale dzieci, gdy dziecko choruje jesteśmy jak ślepy we mgle, znam to gdy walczyliśmy o życie córki, bo pani lekarz pulmonolog nie rozpoznała zapalenia płuc!
    j
    dziękuje za super niespodziankę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Każdy rok, nawet najpaskudniejszy, na szczęście się kończy.

    OdpowiedzUsuń