wtorek, 28 lutego 2012

Jeśli nie Ty, to kto ??


     Leżałam sobie w niedzielę niczym ta kłoda halnym powalona, z kołderki rozchodziło się przyjemne ciepełko, z nosa ciekło mi ciurkiem, telewizorek szemrał cichuśko jakimś kryminałem…
Bip-pi-bip…
Rozległo się w ciszy…
     Oho, pewnie Młodzi dobili do przystani i Ich olśniło na sms-ka…Rzadko Im się takie olśnienia zdarzają, ale się zdarzają…
Mnie też się „pomroki” przytrafiają więc nie marudzę…
Biorę komóreczkę i czytam…
     
     „Melduję że dostałam 2 piątki”

     Orzesz…(ko)…
     Jak nic gorączka musiała mi niepostrzeżenie wzrosnąć do niebotycznych rozmiarów, bo tekst nijak nie pasuje mi do Nadawczyni owego newsa…
Jako, że mogłam uchodzić za jednostkę niespełna władz umysłowych, bo mi się przecież ten katar kompletnie na mózg rzucił mogę się przyznać przed światem, że kumata nie jestem…odpisuję:

     „Nie kapuję :)”

     Nim zdążyłam odłożyć komórkę przychodzi odpowiedź:

     „No w szkole”

     Jak nic powinnam widzieć o czymś o czym nie mam pojęcia…

     „W jakiej szkole ?” – odpisuję.

     Skoczna melodyjka daje sygnał, że moja Dręczycielka zamierza sprawę wyłuszczyć mi osobiście w kontakcie głosowym…

     „No nie chciałam Ci wcześniej mówić…poszłam do szkoły”

     Ło Matko i Córko…ale się porobiło…
     Leżałam i słuchałam pierwszych szkolnych relacji mojej Przyjaciółki i powiem Wam szczerze…byłam z Niej dumna !! 
Byłam z Niej tak ogromnie dumna, że aż mi się łezki w oczętach zaświeciły…i to wcale nie od kataru…
     Życie dowalało Jej ostatnio tak bardzo w kość, że żaden Tytan ani Heros by tego nie udźwignęli…W którąkolwiek stronę się nie zwracała spotykała przed sobą mur nie do przebycia…
Dźwigała więc te swoje zmartwienia, dramaty i troski obijając się o te mury niemożności…
I chociaż moja szklanka jest z reguły do połowy pełna, w przypadku mojej Przyjaciółki czułam się bezsilna…
Nienawidzę czuć się bezsilna…
I nagle ten sms…

     „Melduję że dostałam 2 piątki”

     Ten sms jest tak piękny, że od niedzielnego wieczoru czytałam go chyba ze sto razy…

     Kocham Cię za tego sms-a…za to, że poszłaś do szkoły…za to, że dostałaś te dwie piątki…i za to, że jesteś…
Teraz już wiem, że bez względu na wszystko zmienisz swoje życie…
Wygrasz !! 
Bo jeśli nie Ty, to kto ??

niedziela, 26 lutego 2012

Menu gotowe...czyli o roladkach i marchewce z ananasem...

     No to, żeby nie było...komunikat podstawowy...
     Żyję...
     Chociaż przyznać muszę, że mam ogromną ochotę dopisać końcówkę do owego komunikatu z pewnego starego skeczu..."żyję, ale cóż to za życie"...
Jestem taka zdechła, że już chyba bardziej zdechła być nie mogę...
Nie, nie...to żaden kociokwik, ani inny nadmiar promili...
     Poremontowy katar, który zgarnęłam hurtowo rozwija się nad podziw dobrze...Tak dobrze, że nawet miksturka z wody utlenionej nie daje mu rady...Tak więc, na swatowskim spotkaniu byłam jednostką najbardziej w towarzystwie pociągającą...
Pociągającą, siąkającą i kichającą...
     A jak tradycja w Narodzie nakazuje, a wieść gminna niesie, kichanie jest widomym znakiem zapowiadającym konsumpcję używek...
No to...
Tradycji nie można iść na przekór...
Konsumpcja była owocna...
Co prawda nie na tyle, żebym się kataru pozbyła, ale humorki poprawiła akuratnio, jęzorki rozwiązała i światłość na mózgowia sprowadziła, co zaowocowało bardzo...
     Weselne ustalenia zajęły nam studencki kwadransik i zaliczenie w pierwszym terminie...
     Krótkie spięcie spowodowała marchewka z ananasem, ale że warzywko to z gruntu rzeczy ma charakter raczej spolegliwy, więc ja ustąpiłam z marchewki, Swatowa z ćwikły, a że ja jestem trochę większych gabarytów to mi Swatowa jeszcze dołożyła mizerię...
Czyli pełna symbioza...
     Nie ukrywam, że do sprawy podeszłam strategicznie i ledwie miejsca na kanapach zajęli zaserwowałam kolację...
Roladki wieprzowe z boczkiem wędzonym, ryżem i warzywami...
Jeszcze nie spotkałam nikogo co by roladek nie lubił, więc mój podstęp i tym razem przyniósł efekty...
Jeśli do roladek dołożycie fakt, że Swatowie to przemili i bardzo serdeczni Ludzie, to jasnym się staje, że spotkanie nie mogło mieć jakiś dramatycznych następstw...
No może poza tym, że skończyło się nocą ciemną, chociaż do "pierwszych kurów" zostało kilka kwadransów...
Czyli mamy z górki...
     Oficjalności się zakończyły, pozostała tak zwana praca twórcza i dopinanie na ostatni guzik...
No i...remoncik, ale remoncikiem to ja się zacznę przejmować od jutra...
     Dzisiaj ogłaszam Dzień Lenia...

piątek, 24 lutego 2012

Matematyczne olśnienie...

     Dokonałam odkrycia...
     Nie mam pojęcia czy to wpływ rosyjskich Uczonych (tych od wiewióra), czy nieopatrznie walnęłam się w łepetynkę gumowym młoteczkiem, w każdym razie wena spłynęła na mnie z nagła i w momencie najbardziej zaskakującym z możliwych...
     Pełna poświęcenia klęczałam w przedpokoju i mierzyłam wymiary następnej płytki (zostały nam same takie z malowniczymi wcięciami, każde inne), kiedy zamarłam z owym odkryciem w mózgownicy...
     Orzesz...(ko)...
     Wiem...
     Wiem dlaczego budynki budowane w czasach tak zwanej "komuny" są takimi "niedoróbami"...
     Wiem dlaczego bloki oddawane "na rocznicę", jedynie cudem opatrzności trzymają się "kupy"...
To takie proste jak konstrukcja cepa...
     Nie wiem czy pamiętacie jak to onegdaj bywało...
     Kiedy w wieku wczesnoszkolnym trafił się jakiś egzemplarz wyjątkowo na wiedzę odporny, wówczas po kilkukrotnym powtarzaniu klasy, kiedy ów delikwent osiągał wiek siedemnastu lat następowało relegowanie do...
No właśnie !! Relegowano owego opornego Ucznia do "budowlanki"...
Przynajmniej w moim rodzinnym mieście tak bywało...
Po dwóch latach tak zwanego "przysposobienia zawodowego" taki Budowlaniec pojawiał się na rynku pracy, a że wówczas każdy kto nie był "niebieskim ptaszkiem" pracę miał, więc nomen omen, pojawiała się taka "gwiazda" na budowie...
No i co robił ?? Budował...
Hmmm...Pobieżnie rzecz ujmując...
Głównie to taki Budowlaniec symulował budowanie od rocznicy do rocznicy...
W końcu jednak dzieło szło pod klucz i oddawane było potencjalnym Mieszkańcom...Miej Ich Panie w swojej opiece...
Kto dostawał lokal w tamtych czasach wie o czym mówię...
     I kiedy tak pełzałam po tej naszej nowiuśko położonej podłodze z linijkami, ekierkami, szablonami i kartkami pełnymi wyliczeń, wiedza owa na mnie spłynęła...
Bez matematyki to byśmy sobie mogli ewentualnie te płytki mazakiem narysować (zakładając, że nas matka natura jakimś darem twórczym obdarzyła)...
     Jak wyliczyć niezbędne kąty bez geometrii...?? Jak wyprofilować odpowiedni układ płaszczyzny bez fizyki ?? Jak w końcu dokonać prostego rozliczenia proporcji do przygotowania zaprawy, kleju, czy innego błocka bez arytmetyki ?? 
     Nie ma mowy !! 
     Wtedy to już lepiej wezwać ekipę budowlaną (chociaż wówczas też trzeba liczyć, choćby wydawane nominały) i mieć nadzieję, że to Ci z powołania, a nie z relegowania...

P.S. Dzisiaj z pomocnika budowlanego przekształciłam się w szefa kuchni, a Pan N. restrukturyzował się na ślusarza (montował to co zdemontował i wszystkie części Mu pasowały)...jutro rewizyta Swatów.

czwartek, 23 lutego 2012

To epokowe odkrycie...

     Od kilku dni jesteśmy tak nieprzytomnie zajęci, że nie tylko nie mam czasu na konstruktywne bazgranie, nawet gazetki nie czytam tak sumiennie jak zazwyczaj...
Opętał nas "zły remontowy"...
     Opętał nas tak okrutnie, że nie dość iż zawładnął prawie całodobowo, to na dodatek pracujemy w "akordzie"...
W sobotę mamy Ważnych Gości, a jeszcze w poniedziałek nasz przedpokój wyglądał jak...Echhh...
W każdym razie walczymy dzielnie...Krzyże bolą jak trzeba, zakwasy mamy już nawet w kciukach, pył "bitewny" zalega równą warstwą w caluśkim mieszkaniu...
     Dzisiaj jednak postanowiłam wyrwać kwadransik, bo newsa do przekazania mam poważnego...
     Rosyjscy Naukowcy odkryli norkę...Tak, tak...To bardzo ważna norka !! 
To norka wiewióra !! 
A że ja jestem ogromną miłośniczką owego kudłatego stwora, więc pozostawić newsa bez echa nie mogłam...
Pamiętacie wiewióra z Epoki Lodowcowej ?? 
Tego, który namiętnie gonił żołędzia przez cały kontynent i za każdym razem złośliwy orzeszek wymykał mu się sprytnie ?? 
Otóż, to norka właśnie owego wiewióra !! 
     Zwierzaka co prawda w środku nie było, ale za to były szczątki roślinki, która nomen omen była owego żołędzia protoplastą. 
To epokowe odkrycie !! 
     Ja miłośniczka wiewióra, ja posiadająca jego wizerunek we wszystkich możliwych odsłonach Wam to mówię...
Bo wiewiór to główny bohater "Epoki" !! 
Nie jakiś tam Maniutek, czy tygrys szablozęby, ale właśnie ów kudłaty, pełen poświęcenia i cierpliwości zwierz...wiewiór.
     Po tak wiekopomnym odkryciu Naukowcy mogą odetchnąć z ulgą, a ja ze spokojem duszy mogę brać się do prac remontowych...I Wam pięknego dnia życzę...:o)

wtorek, 21 lutego 2012

Po co nam ta "czkawka"...??

     Od kilku dni otwierając portale informacyjne mam dziwne odczucie, że chyba kogoś opętało...Opętało na dobre...
Zaczęło się właściwie od książki...Tak, tak...
     Mimo, że milczałam na ten temat niczym zaklęta, ilość newsów jaka ukazała się ostatnio zmusiła mnie, a wręcz dokonała gwałtu na moim milczeniu...
     Sprawa dotyczy Państwa W. 
     Pani W. wydała książkę, w której jakoby przedstawiła fakty ze swojego barwnego żywota...
     Pan W. się za ową publikację obraził...
     Echhh...Życie...
     Książki Pani W. nie czytałam, bo nie jestem specjalną zwolenniczką podobnej literatury, ale nie o analizę treści mi chodzi, a o sam fakt...
Zakotłowało się nieźle...
Każdy coś tam chciał dorzucić z życiowych mądrości...
Wszak jeśli chodzi o mądrości życiowe to my jesteśmy genetycznymi specjalistami. 
     W każdym razie Pani W. książkę wydała, żałość z serca spuściła, wątroba Jej się żółci pozbyła, udzieliła kilku wywiadów i w try miga stała się znowu "Pierwszą Damą"...Tego się podważyć nie da, bo jak na mój gust wygląda lepiej niż wówczas kiedy ową "Pierwszą Damą" bywała...
W Kraju zawrzało...
     Kobiety pasjami dyskutowały jaki to z naszego było Prezydenta Człek bez serca i uczuć wszelakich (wiem bo dane mi było w kilku takich debatach uczestniczyć)...
     Panowie zachowywali raczej wstrzemięźliwość słowną...I Ci ze świecznika, i Ci z "grajdoła"...
     Mnie też jakoś słowa na usta niespecjalnie się cisnęły...Bo cóż tu komentować ?? 
     Moi Rodzice tak żyli, moi Teściowie tak żyli...Takie były pokręcone wzorce...
Ona była ostoją, opoką, miłością i wsparciem...
On był...i wystarczało. 
Kiedy patrzę na moich Sąsiadów i Znajomych w wieku podobnym to wzorce nie specjalnie się zmieniły od lat...
Pewnie każda z tych Kobiet mogła by się pod ową książką podpisać obiema rękami...
     Kiedy debiut literacki Pani W. z lekka ostygł burza rozpętała się ponownie...Tym razem Pani W. modli się o miłość Męża, a w Kancelarii Sejmu z nagła odkryto jakieś notatki...
I znowu kociołek się zabulgotał...
I znowu Państwo W. są na pierwszych stronach...
Po co ?? 
W sumie jak na mój gust to jest tylko jedna tego przyczyna...Kasa...
     Jak się miesza to jest głośno, jak jest głośno to wszyscy chcą wywiadów, felietonów, praw autorskich...
     W Świecie dzieje się wiele...W Kraju dzieje się wiele...A my znowu mieszamy w "kociołku" Państwa W....
Czy On Ją kocha...??
Czy Ona Go szanuje...??
Czy On to Bolek...??
     Jedno pozostaje niezmienne...polszczyzna Pana Prezydenta...

poniedziałek, 20 lutego 2012

Mieć fajnych Kolegów...


     Jakiś czas temu wyczytałam na „stronie” jednej z naszych Spółek z tak zwaną ograniczoną odpowiedzialnością, że Prezes Zarządu owej Spółki wybrany został na Prezesa…
Nie to, żeby go drugi raz wybrali na tą samą prezesurę, przecież to nie jakieś tam śluby małżeńskie, których nastała teraz moda „odnawiania” hurtowego. Pana Prezesa wybrano Prezesem w innej Spółce, z podobną ograniczoną odpowiedzialnością…
     Ledwie skończyłam lekturze owego newsa „zły” zachichotał mi na ramieniu…
     - A widzisz jaki zdolny !! – mruczał „bies”.
     Hmmm…Fakt…Musi być „Gadzina” wielce uzdolniona, że Go tak hurtem na prezesowskich stolcach usadzają. 
Nie to, żebym podważała wiedzę, zaangażowanie czy zdolności owego Prezesa…
Po prostu dało mi to do myślenia…Szczególnie, że dwa owe „ZOO” to Spółki z udziałem Skarbu Państwa, no to i mój udział tam jakiś jest…Teoretycznie rzecz ujmując.
     Pracy to ja nikomu nie zazdroszczę, bo swojej mam „pod sufit”, a okres pracoholizmu (ze wszystkimi dobrodziejstwami) też już mam za sobą, ale chcąc nie chcąc taki news zmusza do myślenia…
     W pierwszej kolejności nasuwa się wniosek, że z naszą edukacją kiepskawo musi być skoro się na populację jedna Gwiazda trafiła, która podobnymi Przedsiębiorstwami zarządzać umie…
     Po drugie musi z owego Prezesa być prawdziwy cudotwórca, bo ledwie kilka dni temu w TV, inny Prezes (podobnej Spółki) oświadczył publicznie, że taka funkcja to zajęcie całodobowe…Jak nic nasz „dubeltowy Prezes” musiał posiąść tajemnicę wstrzymywania czasu, albo go w mikrofali rozmnaża, skoro jedna doba na dwa Przedsiębiorstwa mu wystarcza…
O tym, że owe Przedsiębiorstwa leżą spory kawałek od siebie wspomnę tylko na marginesie, wszak środków transportu mamy różnorodność, więc się pewnie Pan Prezes na piechotę przemieszczał nie będzie.
Musi, że ów Prezes ogromnie jest na pracę łasy (oczywiście, nie zakładam, że łasy jest na kasę) i pewnie okrutnie samotny, bo przecież gdyby posiadał jakąś Rodzinę to musiał by pewnie jakowyś czynności dla dobra owej Rodziny dokonywać…no chyba, że w tej „mikrofali” załatwił sobie na przykład trzy doby w jednej.
     Pomijając już cudowne doby wydłużanie zastanawia mnie jeszcze jedno.
     Podobno od wielu lat nasz tak zwany „Rynek” jest rynkiem wolnym, rządzącym się prawami konkurencji, więc jak Pan Prezes zamierza zarządzać dwoma niezależnymi Przedsiębiorstwami, produkującymi de facto ten sam produkt, dbając o „dobry interes firmy”…
Interesy której z Firm będą lepiej reprezentowane ?? 
Tej, z której ma wyższe profity, czy tej która zatrudnia większą ilość Pracowników ?? Czy może tej, która większe przynosi dochody dla Budżetu ??
     Rozważania owe tak mnie pochłonęły, że nawet przez myśl mi nie przeszło, iż Pan Prezes został Prezesem „dubeltowym” tylko dlatego, że było to komuś potrzebne, że było to dla kogoś wygodne, albo że Pan Prezes ma po prostu bardzo fajnych Kolegów…

sobota, 18 lutego 2012

Z weselnego frontu...

     Młody wczoraj wieczorkiem zakotwiczył w domeczku i od progu właściwie rozpoczął zdawać przedślubną relację...
     Degustacja w zarezerwowanym lokalu przebiegła pomyślnie...Swatowie zadowoleni...Młodzi zadowoleni...My nie uczestniczyliśmy w owym obrządku z prostej przyczyny...znamy kuchnię Pana Kucharza, bo jak pamiętacie (pisałam o tym kiedyś na "starej" Gordyjce), Szefem kuchni w owym przybytku jest nie kto inny, ale ów "Bocianek", który lądował w USA dokładnie w czasie ataków na WTC...
Skoro znam Go od początku Jego gastronomicznej kariery, a już wówczas gotował wyśmienicie i smak miał bezkonkurencyjny, to logicznym się wydaje, że po paru latach praktyki może być tylko lepiej...
A że Młody też tej kuchni onegdaj próbował, więc mógł potwierdzić, że się nam Kucharz rozwija prawidłowo...;o)
     Poza tym Młody już jest właściwie na uroczyste zaślubiny ubrany...W piątek zabrał naszą przyszłą Synową na prezentację...
     - No i jak ?? - zapytał odziany w klasyczny angielski surdut.
     - Pięknie... - podobno rzekła przyszła Synowa.
     - No to bierzemy... - zadysponował Młody i spowodował totalne zaskoczenie u swojej Wybranki.
     - Ot tak ?? - miała zapytać.
     - Skoro jest pięknie to już lepiej nie będzie...- odrzekał Pierworodny, bo zdradzę Wam tajemnicę...

Młody "zakupoholizm" to ma po mamusi...Nie cierpi zakupów prawie tak jak ja...:o)
Niestety nie jestem w stanie potwierdzić owej "piękności", bo lokal w trakcie remontów niespecjalnie nadaje się na ową prezentację, więc surducik wisi sobie spokojnie w szafie u Młodych...
     - A z nowości to zarezerwowałem bilety do Londynu... - kontynuował sprawozdanie Syn.
     - Czyli jednak lecicie... - dopytywaliśmy zaciekawieni...
     - Tak w połowie marca...jak tradycja to tradycja... - rzekł Młody.
Fakt...tradycja...
     Nie to żeby latanie do Londynu było jakimś nasz rodzinnym sposobem na uświetnianie uroczystości ślubnych...Po prostu trzeba zaprosić Gości, a skoro spora ich część zamieszkuje obecnie właśnie w Londynie, więc Młodzi postanowili, że tak właśnie wypada zrobić...

     W sumie to akurat tych "procedur" to ja im nie zazdroszczę...
     Pamiętam jak bardzo męczącym zajęciem jest owo "proszenie"...Przez kilka tygodni każdą wolną chwilę poświęcaliśmy na wizyty u Rodziny...Na samochód nie mogłam już patrzeć...(choroba lokomocyjna była dodatkowym doznaniem)...Widok szklanki z herbatą wywoływał we mnie automatycznie nudności...
Pamiętam, że na ostatnią "wizytację" Pan N. pojechał z Ojcami, bo ja się już fizycznie nie nadawałam do publicznej prezentacji...
Dziękuję losowi, ze wówczas wszyscy byli stacjonarnie...to znaczy w granicach Kraju, bo chyba była bym "zeszła" w bardzo młodym wieku.
     No cóż...weselna machina rozkręca się na dobre, a my powolutku wpadamy w jej trybiki...
Lekko nie jest...Hmmm...
No nic...nie ma co biadolić...
Idę tworzyć listę Gości bo w przyszłym tygodniu Młodzi zamawiają zaproszenia...:o)

piątek, 17 lutego 2012

"Patyczkowa" rewolucja...


     - Dzień dobry…Czy ma Pani…te…no…”patyczki”…?? – zapytał Mężczyzna w średnim wieku rozglądając się z zainteresowaniem po regałach.
     - Bardzo mi przykro, ale właśnie czekam na dostawę… - wyjaśniłam z uśmiechem, bo owe „patyczki” stały się ostatnio towarem ogromnie w Zaścianku pożądanym.
     - A kiedy będą…?? –zapytał cichutko towarzyszący Mężczyźnie Młodzieniec lat kilku, robiąc przy tym magiczne oczy kota ze Shreka.
     - Jeśli transport nie "zawali" to za dwa dni… - wyjaśniłam.
     - A może mi Pani wyjaśnić co to za „ustrojstwo” te sławetne „patyczki” – zapytał Mężczyzna.
     Echhh…
     Pewnie, że mogę…

     Sama ten krzyż na ramiona wzięłam to kto ma wyjaśniać jak nie ja ??
     
     Kilka tygodni temu poszukiwałam w neciku pewnych drobiazgów, które miały być atrakcją na uroczystościach zaślubinowych naszych Młodych…A że podobnego „grzebactwa internetowego” dokonujemy zawsze zbiorowo to i Pan N. uczestniczył w nich namiętnie…
Wiadomo, co dwa „kompy” to nie jeden…
     Po setkach odwiedzonych hurtowni Pan N. w końcu zaliczył trafienie…
Uff…
     Pech chciał, że ów dystrybutor miał podobnych "dziwactw" multum, więc przez kilka dni studiowaliśmy przepastne czeluście jego magazynów…
     - Wzięła bym te „patyczki”…- rzuciłam pewnego wieczora…
     - To weź…a na co ?? – zainteresował się Ślubny.
     - Do sprzedaży… -wyjaśniłam.
     - Hmmm… - zadumał się Pan N.
No to wzięłam…

     W mój dialog z Mężczyzną wdarł się rytmiczny tupot nóg…
     - Oho…Dzieciaki lekcje skończyły… - przemknęło mi przez głowę i nim zdążyłam uprzedzić przebywających w sklepie Klientów, drzwi się otworzyły na całą szerokość i wpadła gromada dziesięciu, może piętnastu dziewięciolatków…
Mężczyzna został wciśnięty w ladę, jego małoletni Syn stał „wbity” w kącik przy drzwiach…
W sklepie zapanował zgiełk i harmider odbijający się echem od ścian…
Tematem przewodnim owego hałasu były oczywiście „patyczki”…
     - Orzesz…(ko)… - wyrwało się z owego Pana…
     Po złożonych przeze mnie wyjaśnieniach i ustaleniach, że jak tylko dostawa dotrze to wywieszę „patyczki” w witrynie, młodzi Klienci ruszyli do domów na obiadek…
     - Tego to ja dawno nie widziałem… - wyznał Mężczyzna…
     - To jak Pan chce się przyjrzeć dokładnie to zapraszam po dostawie… - odpowiedziałam z uśmiechem…
     Potencjalny Klient „patyczkowy” pożegnał się grzecznie i właśnie wychodził kiedy usłyszałam tupot następnej „tury”…
Mężczyzna otworzył drzwi na oścież i przyglądał się z zainteresowaniem następnej grupie atakującej moją „norkę”…
Tym razem byli to jedenasto-dwunastolatkowie…

     No dobra…przyznam się…mam z tymi „patyczkami” przechlapane…
     Pieniędzy to ja na tym nie zrobię, a roboty mam multum bo sprzedawane „na sztuki” powodują tłumy nawiedzających mnie Klientów…
Klientów w wieku różnym…
Ale…
No właśnie…
Zawsze jest jakieś „ale”…
     Przez przypadek odkryłam, że Dzieciaki potrzebują „impulsu”, że wcale to nie jest tak, że nie mają inwencji, że tylko „komputer” i „komórka”…
”Patyczki” to wyzwanie dla Ich inwencji twórczej, dla Ich pomysłowości…i przyznam Wam się szczerze…
Dawno nie widziałam tak uszczęśliwionych dziecięcych „ryjków” jak wtedy, kiedy wywieszam w witrynie „patyczki” na znak, że dostawa dotarła…

P.S. Z premedytacją nie piszę co to jest, żeby się nie okazało, że będę musiała rozpocząć sprzedaż wysyłkową bo właśnie o takich „patyczkach” marzycie…;o)

czwartek, 16 lutego 2012

Z serca płynące życzenia...


„Kochany” Panie Premierze i jeszcze bardziej „miłowany” Ministrze Rostowski…

     W pierwszych słowach mego listu pragnę ogromnie Wam podziękować za wiarę we mnie, moje możliwości i moje zdrowie. 
Ja wiem, że wiara cuda czyni, więc teraz pozostaje mi jedynie siąść i czekać na owe cudeńka…
     Z ogromnym zainteresowaniem wysłuchuję Waszych wywodów i przyznam, że serce rośnie jak pięknie przemawiać umiecie, jakiego kolorytu Wasze słowa nadają szarości naszych dni. 
Za to właśnie podziękowania Wam się należą serdeczne i miłowanie bezwarunkowe…
To nic, że herezje mówicie, to nic, że sens w Waszych słowach odkryć trudno…najważniejsze jak to mówicie !! 
Pewnie, gdybym była młodsza i mniej przez życie doświadczona to uwierzyła bym w Wasze gorące zapewnienia, ale cóż…Młoda nie jestem, swoje przeżyłam i w ani jedno słóweczko wiary nie daję…
     Ponad dziesięć lat temu podobny entuzjazm towarzyszył tak zwanemu „trzeciemu filarowi”, który miał być ostoją Emerytów i ratunkiem dla nadszarpniętego budżetu…
Ministrowie rozpływali się w zachwytach, Agenci ubezpieczeniowi ruszyli w Polskę łowić swoje Ofiary…nikt wówczas nie słuchał głosu rozsądku wielu analityków, że proces ów będzie fiaskiem dla państwowych finansów i „klapą” kompletną dla Pracowników…
Obowiązek był…obowiązek Naród spełnił…może z lekkim szemraniem, ale spełnił…
     Ledwie dekada minęła i okazało się, że jednak „przeliczono się w obliczeniach”…
Orzesz…(ko) 
Kto się przeliczył ?? 
Bo wszak nie statystyczny Kowalski, który dalej swoją biedę klepie…
     Teraz wychodzicie naprzeciw oczekiwaniom tak zwanym „społecznym” i wydłużyć zamierzacie staż pracy …
Kto owe oczekiwania zgłaszał ?? 
Z kim przeprowadzano konsultacje społeczne ?? 
Echhh…
Odpłynęliście wysoko moi „kochani”…kontaktu z Ziemią nie macie już nijakiego…
Ale jak to mówią…Raz na wozie, raz pod wozem…więc jak już kiedyś ten kontakt  z Ziemią odzyskacie to życzę Wam z całego serducha…

1. Niech Was w sklepach obsługują tylko 67-letnie Ekspedientki.
2. Niech Was w restauracjach obsługują 67-letnie Kelnerki.
3. Niech Wam domy remontują 67-letni Budowlańcy.
4. Niech Wasze Wnuki wożą autobusami 67-letni Kierowcy.
5. Niech Wam zastrzyki robią i krew pobierają 67-letnie Pielęgniarki.

I szczególne życzenie dla Pana Premiera…

     Jak Pan już przestanie być tym naszym Premierem, to niech Pan wróci do malowania tych kominów…i niech Pan kontynuuje tą swoją twórczość radosną do 67-roku życia !!

     A że życzenia z głębi serca płynące wcześniej czy później się spełniają to jak Babcię kocham…będę tego dnia czekała…

     Wasza Gordyjka…

P.S. Nasze Dzieci będą wówczas obchodziły trzydziestolecie przebywania na "bezrobociu" bez prawa do zasiłku...Wiwat taka ekonomia !!

środa, 15 lutego 2012

Prosta rzecz, a cieszy...historia łopady do śniegu.

     Podchodzę dzisiaj rano do okienka, a tam biało...aż mi duszyczka zachichotała z radości. 
Wreszcie !! 
     Do tej pory to ten śnieżek padał tak jakoś symbolicznie i nijak satysfakcji mi nie przynosił, a dzisiaj proszę bardzo...opcja na fool.
     Ja wiem, że cały Kraj prawie stał w korkach, wiem, że dochodziło do kolizji i stłuczek, wiem, że komunikacja miejska kulała tradycyjnie...
Wiem, ale moja radocha z owego śniegu przygłuszała głos rozsądku...
     Co prawda kilka lat temu, kiedy musiałam o świcie energicznie machać zmiotką, żeby odkryć czy odśnieżam własny samochód, czy Sąsiada, wcale mi tak do śmiechu nie było...
Ło Matko i Córko...jak ja tego odśnieżania nie lubiłam...a zdarzało się, że musiałam ów samochodzik odśnieżać nawet kilka razy dziennie.
Widać już normę wyrobiłam, bo odkąd siedzę w tej mojej norce na zaśnieżonego "Naguska" spoglądam z nostalgią...
     "Piękną masz grzyweczkę Nagusku" - witam go w drodze do pracy...
Dlaczego więc tak bardzo mnie ów śnieg uradował ?? 
Przez łopatę !! Łopatę do śniegu...
     W czasach kiedy moja doba była stanowczo za krótka by upchnąć wszystkie niezbędne obowiązki często marzyłam sobie, że zamiast siedzieć na naradach, posiedzeniach i innych "zjadaczach czasu", ruszę kiedyś z ową łopatą do śniegu albo miotłą...
Zazdrościłam owych prostych czynności, które dla mnie były nieosiągalne...
Przelewy, których rozmiar powodował zawroty głowy od wpisywanej na nich ilości zer...
Decyzje, które powodowały często zmianę życia wielu Ludzi...
Problemy, które trzeba było rozwiązać zanim jeszcze znało się wszystkie fakty...
A za oknem gabinetu Człowiek z łopatą...albo z miotłą...
Zawsze miał czas na rozmowę...Pogwizdywał sobie radośnie...Witał wszystkich gromkim "dzień dobry"...
Orzesz...(ko) 
A ja niczym wyrobnica...niczym ta niewolnica Isaura w dyby zakuta przy biurku...
     I tak się właśnie zrodziło marzenie o łopacie do śniegu...
     Kiedy odzyskałam kontakt z rzeczywistością i zaczęłam moją "karierę" w norce obiekt moich westchnień stał w łazience i czekał na zimę...
A ja dalej tęsknie spoglądałam na ową łopatę oczekując już we wrześniu nagłego załamania pogody...
No cóż...Pogoda jak to pogoda, załamuje się z reguły wówczas kiedy tego nie oczekujemy...wówczas było podobnie. 
Śnieg spadł dopiero w listopadzie...Echhh...
Na dodatek nieszczęść spadł w sobotę, więc weekend spędziłam podziwiając zza okna piękne śnieżne czapy...
W poniedziałek ruszyłam pełna nadziei, że mnie Pani Gospodyni nie ubiegła i chociaż jakaś namiastka zaspy pod norką mnie czeka...
Czekała...
Malusia bo malusia, ale wybrzydzać nie miałam zamiaru...Ruszyłam do łazienki po upragnioną moją łopatę...
     - A Ty co ?? - przyhamował mnie Pan N.
     - Idę odśnieżać... - odparłam z radosnym uśmiechem.
     - W życiu !! Ty siadasz, ja odśnieżam...- oświadczył Ślubny...
     - Ha !! Nie doczekanie !! - i niczym taran ruszyłam do walki z zaspami.
To było cudowne...Piękne...Idylliczne wręcz...
Ja i moja łopata do śniegu...
Miałam rację marząc o tym przez lata...
Nic tak cudownie nie wpływa na psychikę jak owo machanie łopatą, nic tak nie rozluźnia, nic tak nie odstresowuje...no i przy okazji jeszcze forma wzrasta !!

P.S. Dzisiaj zaserwowałam sobie prawdziwą łopacianą rozpustę...odśnieżałam co godzinę :o)

wtorek, 14 lutego 2012

O wafelku, który nie był wafelkiem i o autokarowym balaście...


     Wszyscy dzisiaj wtrącają chociaż słówkiem o „walentynkach” to i gordyjskie pióro suchym pozostać nie może…

     Było to jakiś czas temu, kiedy „walentynki” wcale nie były w naszym kraju obchodzone, a my wszelkie okazje do świętowania lubiliśmy pasjami. 
Pan N. wówczas, piastował pewną funkcję społeczną w swoim zakładzie pracy i z owej funkcji, jako się rzekło „społecznej”, profit mieliśmy jeden…Raz w roku zakład pracy organizował dwudniowy wyjazd dla owych działaczy, wyjazd plenerowy, na dodatek z Połowicami…
Nie wiem dokładnie, czy taki był zamysł Organizatora, ale termin owych wyjazdów zbiegał się zawsze z owymi, nie obchodzonymi powszechnie „walentynkami”.

     Autokar podjechał na przystanek o umówionej godzinie, radosna gromada wsypała się do niego wykrzykując powitania i ruszyliśmy w ów „plener”.
Jako, że podróż autobusami nie była moim ulubionym zajęciem Pan N. postarał się o miejsca na przedzie pojazdu, bo wgapiając się w przednią szybę jakoś mniej cierpiałam…
Siedziałam znęka okrutnie samym faktem uciążliwej podróży kiedy z nagła mój żołądek upomniał się o jakąś paszę…Upomniał się o paszę wbrew wszelkiej logice, bo z reguły nie spożywałam zapobiegawczo niczego kilka godzin przed podróżą…
     - Ale bym zjadła coś słodkiego… - wymruczałam w nachylone ucho Ślubnego.
     - Słodkiego ?? – Pan N. nie mógł uwierzyć w to co słyszał.
     - Nooo…na przykład jakiegoś wafelka…
Mąż malowniczo zanurkował w bagaże i po chwili podał mi coś na kształt wafelka…tylko papierek jakiś nie wafelkowy. 
Oczywiście wcale na to uwagi nie zwróciłam i wzięłam się do rozrywania kilku warstw papieru…
A pod papierem było pudełeczko…
A w pudełeczku leżał śliczny zegareczek z czarnym cyferblatem i czarnym paseczkiem…
Paseczek oczywiście tradycyjnie za duży o dwa rozmiary, ale to było totalnie nieistotne…
Czasomierz był piękny…
     Przez autobus przeszedł cichy pomruk, bo siedząc „z przodu” byliśmy na cenzurowanym, ale co tam…
Chcecie zazdraszczać to zazdraszczajcie…
Ochota na wafelka mi przeszła…
     Dojeżdżamy pod ogromniastą górę, na szczycie Ośrodek, w którym mamy spędzić owe dwa upojne dni…Autokar jakoś daje sobie radę z zalegającymi zaspami śniegu…
Kiedy już właściwie czuliśmy zapach kolacji autokar malowniczo zarzucił „kuprem”, silnik zawył, a Pan Kierowca odwracając się do nas rozłożył ramiona…
     - No tośmy się zakopali… - i okrasił swą wypowiedź zatroskanym spojrzeniem…
Droga wąziutka, jak to w górach…Zmrok zapadł już malowniczy…A my stoimy sobie jakieś dwieście metrów od Ośrodka…
     - Wypchniemy !! – wrzasnął z nagła ktoś ochoczo i Pasażerowie ruszyli w stronę drzwi…
     - Panowie do pchania !! Panie na tył do obciążenia !! – komenderował nasz imprezowy Wodzirej.
     Kiedy tylko Panowie opuścili autokar Panie rozpoczęły marszrutę na tył pojazdu, a jako, że istota ze mnie zdyscyplinowana i bardzo prospołeczna, więc również zamierzałam ruszyć z pomocą…
Ledwie jednak powstałam ze swojego siedzenia Pan Kierowca zerknął na mnie i z uśmiechem stwierdził…
     - Pani niech siedzi…na balast się Pani nie nadaje…
Tak we mnie owa wypowiedź uderzyła, że z rozpędu klapnęłam na siedzenie…
Orzesz…(ko)…
     Panie chichotały na tyle przemieszczając się zgodnie z komendami Pana Kierowcy, Panowie sił wszystkich używali, żeby pojazd z zaspy wypchnąć, a ja siedziałam naburmuszona i wpatrzona w mrok…
I nagle „zły” mi na ramieniu zachichotał…
     „Ale z Ciebie sierota…!! Echhh…Chłopak Ci komplementy prawi a ty niczym indor się nabzdyczyłaś !! Balast jak już jest niepotrzebny to się za burtę wyrzuca, na przykład w takim balonie…a skoro się na balast nie nadajesz to musowo Cię na pokładzie trzeba zatrzymać”…
     Logika owego chichotu aż mną wstrząsnęła…
     „Ma rację diablisko…” -i z uśmiechem spojrzałam na Pana Kierowcę…
     Autokar jakby na mój uśmiech czekał…zakołysał się pięknie i niczym torpeda ruszył w kierunku parkingu…
Moje pięćdziesiąt kilo żywej wagi nabrało innego wymiaru…;o)


poniedziałek, 13 lutego 2012

Zbrodnia prawie doskonała...

     Wracam sobie do domeczku po pięknym dniu spędzonym w pracy, w głowie rodzą się pomysły jak zakończyć tak miły dzionek, na gębusi uśmiech, w żołądku pustka…Otwieram drzwi i…
Ło Matko i Córko…Cóż to !! 
     W całym pokoju poustawiane ogromniaste połacie pleksy !! Prawdziwe hektary przezroczystego tworzywa walające się wszędzie !! Poopierane o meble, o ściany, o kanapy…kilka pokaźnych płatów zalega podłogę…
Spoglądam na Pana N., a On siedzi sobie na kanapie w tym pleksianym towarzystwie i szczerzy się radośnie…
     - A cóż to jest ?? – dociekam przyczyny owego bałaganu.
     - A tak sobie pomyślałem, że caluśką kuchnię zrobimy w tych Twoich witrażykach… - oświadcza Ślubny i energicznie rusza z kanapy rozdziać mnie z kubraków wyjściowych.
     - Oczadziałeś !! – wyrzucam z siebie i widząc ogrom czekającej mnie pracy twórczej siadam na jedynej wolnej kanapie – to jest roboty na kilka lat… - wyjękuję.
     Podświadomość powoduje, że dłonie drętwieją mi z nagła, jak po kilkugodzinnym malowaniu wykałaczką, kręgosłup przebijają miliony lodowatych igiełek, a po karku spływa strużką malowniczą zimny pot.
     Orzesz…(ko)…
     Pan N. wcale nie zwraca uwagi na stan mój prawie agonalny i prezentuje mi każdą zakupioną połać pleksy z osobna…
     „Ta będzie za kuchenką”…
     ”Ta przy zlewozmywaku”…
     ”Tą powiesimy między szafkami”…
     A mnie zaczynają przed oczami latać czarne płatki…rozpaczy…
     - To jakieś szaleństwo… - szepczę cichutko…
     - Żadne szaleństwo !! Będzie praktycznie, kolorowo i niepowtarzalnie !! Dokładnie tak jak chciałaś…- entuzjastycznie informuje mnie Mąż...
     W mojej duszyczce rodzi się jakaś dziwna wizja…
     Pan N. wchodzi do przestronnego gabinetu i pyta czy tutaj zmienia się polisy na życie…Podpisuje jakieś papiery…Na dokumencie widnieje moje imię i ogromna kwota odszkodowania w razie „zejścia”…
     Orzesz…(ko)…
     Ślubny chce mnie zamordować !! 
     Mój osobisty Mąż zamierza dokonać czynu morderczego !! 
     Zawitrażuję się na śmierć i żaden śledczy tego nie odkryje !!
Wyobraźnia podsuwa scenę finałową…
     Leżę sobie w dębówce…Na twarzy śmiertelne widmo…Ręce całe umazane farbkami…Między palcami poupychane wykałaczki…Przy ścianach poustawiane jakieś kolorowe bohomazy…
I nagle jedna z pleksowych połaci odrywa się od ściany, i z wielkim hukiem spada na podłogę…
     Ależ ja się zerwałam…!!
     Przed oczami jeszcze widzę wnętrze kaplicy pogrzebowej…W głowie jeszcze miliony myśli się kłębią…Ale mózg odbiera już inny bodźce…
     Wokół mrok…Cisza…Pan N. nakryty kołderką na uszy cichutko pochrapuje…

     Uffff….to się nazywa „mieć sen”…

niedziela, 12 lutego 2012

Żeliwna pamięć...

     Kiedy w mediach pojawiają się informacje jaką to "zieloną wyspą" jest nasza Ojczyzna, jak piękne mamy osiągnięcia i w jak niebywałym tempie przemy rozwojowo do przodu, każdy logicznie myślący Człowiek zapyta:
     "A gdzie ta Polska ?? Gdzie tak mlekiem i miodem opływająca Kraina...skoro tu gdzie jestem wszędzie niedostatek, bieda, garstka "nowobogackich", afery, medialne newsy "o niczym", i ogólnie panujący marazm??"
     Otóż, owa Kraina jest w Gminie Pawłów, nieopodal Sanktuarium Bolesnej Królowej Polski położonego w Kałkowie-Godowie...dokładnie właśnie tam. 

     Kilka dni temu przeczytałam w netowej gazetce, że Władze owej Gminy są zainteresowane budową pewnego specyficznego pomnika...gigantycznego pomnika katyńskiego.
Ów monument ma się składać z 21 857 żeliwnych figur upamiętniających wszystkie Ofiary. 
Każda z figur ma być opatrzona tabliczką z nazwiskiem Ofiary...
Piękny gest...
Piękny...tyle, że nikomu nie potrzebny...
Ani w pamięci Narodu nic nie zmieni, ani Potomkom lżej po stracie się nie stanie...a owe Ofiary mają to w najgłębszym poważaniu...
     Osobiście uwielbiam historię i pasjami śledzę losy nasze Narodu, czytam, analizuję, staram się wyciągać wnioski...ale wybaczcie mi, owej inicjatywy nie rozumiem...
     Czego ów pomnik ma dowodzić ?? 
     Że umiemy ginąć z honorem ?? 
     Że z każdym wiekiem stajemy się coraz mniej istotnym elementem Świata?? 
     Że jako Naród jesteśmy jak to żeliwo twardzi, twardzi, ale mało elastyczni ??
Nie pojmuję...
Czy tylko tego pomnika nam trzeba, żeby Polska odetchnęła ??
     Teren potrzebny na ów monument to 20ha gruntu...Koszt samego przygotowania terenu i jego ogrodzenie to według szacunku około 23 mln złotych...
Skromna kwota jak na wyraz dobrobytu narodowego...
Kosztów budowy monumentu nie podano...Pewnie, żeby nie wywołać narodowej paniki..."Jak się już zacznie, to jakoś to będzie"...
     Nie jestem zwolenniczką budowy pomników, monumentów, czy innych tablic pamiątkowych...
23 mln złotych zdeponowane na koncie na przykład "fundacji Katyńskiej" mogły by zabezpieczyć 4 600 000 obiadów dla Dzieci...
Dzieci, które zrozumiały by kiedyś, że dzięki owym Ofiarom katyńskim, One się ofiarami nie stały...
To się podobno nazywa "pamięć żywa"...pamięć, której trwałości nie dorówna żadne żeliwo...
Czy coś musi być "ogromne", żeby przemawiało do wyobraźni ?? 
     Kiedy rozpoczynałam naukę historii wiele lat temu temat "Katynia", "Miednoje", czy "Ostaszkowa" były tematami tabu...
Książek o tym w Polsce nie było, w gazetach o tym nie pisali, telewizja o tym nie mówiła, Nauczycielom nakazano milczenie...a jednak każdy kto chciał słuchać słyszał, wiedział, rozumiał i pamiętał...
Pamiętał cichy las...który stał się najpiękniejszym pomnikiem...Jedynym pomnikiem, który według mnie przemawia do Potomnych...

czwartek, 9 lutego 2012

Miało być pięknie, będzie jak zawsze...


     Dzisiaj przy porannej kawie towarzyszył mi jeden z Ministrów i przyznać muszę, że wprawił mnie Facet w wyśmienity humor. 
Głoszone przez Niego androny rozbawiły mnie prawie do łez…
Dziękuję Panie Ministrze !! 
Może nie jest Pan największym fachowcem, ale dowcip i gadane to Pan ma…
     Pan Minister mówił między innymi o Euro…
Echhh…
     Przyznam, że ogromnie lubię wysłuchiwać teorii jakie się hurtowo wokół Mistrzostw rodzą, bo w odróżnieniu od innych „zapodawanych” nam przez media newsów nie są katastroficzne, tragiczne czy heroiczne…to raczej satyra z farsą w tle…
     Doskonale pamiętam transmisję z ogłoszenia nas owymi współorganizatorami...Sala zapełniona, na podium kilku, mniej czy bardziej eleganckich Panów, cisza i nagle…
     ”Polska i Ukraina” (albo odwrotnie)…
     Jako, że wszelkie pozytywne informacje lubię pasjami to już chciałam wydobyć z gardzieli okrzyk radości, ale mój wzrok padł na Panią Szewińską…
Orzesz…(ko)…
Nasza zasłużona Sportsmenka zerwała się energicznie z krzesełka i rzuciła się w stronę podskakujących rytmicznie Działaczy, ale Jej sylwetka emanowała jakąś niepewnością…Niby kroki stawiała dziarskie, ale coraz krótsze…Niby łapeczki podniosła w geście triumfu, ale rozglądała się niepewnie po Sali…Niby uśmiech okraszał Jej liczko, ale jakaś taka „skurczona” w sobie była…
”Ki czort” –przez myśl mi przeszło…
”Wyjścia ewakuacyjnego szuka, czy pieniądze zgubiła ??” –kontynuowałam myślenicę…
     Panowie w amoku entuzjastycznym wcale Jej nie zauważali…Nie wyciągnęli do Niej ramion w geście zwycięstwa…Nie uraczyli dobrym słowem…Nie wspomogli w Jej niepewności...
     W kilka dni sam czyn przyznania nam owej organizacji został ogłoszony wiekopomnym, a Politycy przekrzykiwali się gromko jak to wszystko będzie piękne, jak bogate, jak zorganizowane…
Tumult medialny trwał dobrych kilka miesięcy…Walki Miast, które pretendowały do miana Gospodarzy…Walki Działaczy, który ma większe zasługi…
A ja przez cały czas miałam przed oczami ową postać „zagubioną” Pani Szewińskiej…
     Słuchałam, jak to nam pięknie się będzie jeździło po nowych autostradach, których kilometraż rósł wprost proporcjonalnie do rangi Polityka wygłaszającego owe zapewnienia…
     Oczami wyobraźni widziałam już stadiony wypełnione po ostatnie miejsce radosnym tłumem, mimo iż biurokratyczne procedury przeciągały się niemiłosiernie…
I przyznam ze skruchą, że odczuwałam nawet radosną satysfakcję, iż przygotowania owe idą nam lepiej niż Ukraińcom…
Ot, taka słabość patriotyczna…
Hmmm, gdyby nie ten obraz Pani Szewińskiej przed oczami…
     Nie myślcie, że racjonalny mój umysł przyjmował te wszystkie newsy za aksjomaty…bynajmniej !! 
Wiedziałam, że nie ma ludzkiej mocy, aby te wszystkie kilometry autostrad z zachodu na wschód i z północy na południe wybudować…
Wiedziałam, że budowane obiekty przysporzą w przyszłości wielu zgryzot, bo tak właśnie jest na caluśkim Świecie i nie ma żadnych przesłanek, że u nas będzie inaczej…
Wiedziałam, że nasza Reprezentacja będzie jak zawsze „dokładała starań”, tylko że owe starania będą niewystarczające...
Wiedziałam w końcu, że „TEN CZERWIEC” będzie trudny…
Jedynym przygotowanym do Mistrzostw elementem są, czego by nie mówić…Kibice…
I dzisiaj właśnie słuchając Pana Ministra zrozumiałam zatroskany wyraz twarzy Pani Szewińskiej…
     Pan Minister był łaskaw oświadczyć mianowicie, że ilość autostrad mamy wystarczającą i więcej nam właściwie nie potrzeba, i w sumie racji mu odmówić nie można, bo jak się Polak uprze to i na piechotę dojdzie, a reszta to już niech sobie radzie we własnym zakresie…
Problemu z obiektami też właściwie nie ma, bo mieszkający w pobliżu stadionów mogą poprosić o azyl u Krewniaków mieszkających poza zasięgiem owego zamieszania, a takie drobiazgi jak gnijąca trawa, czy brak komunikacji na obiekcie można rozwiązać jednym „cięciem”…(i też racji odmówić trudno), bo trawę możemy wymieniać przed każdym meczem, albo ustawiać mecz za meczem, żeby zgnić zielenina nie zdążyła, a jak się na każdym winklu ustawi „Umyślnego” to i komunikacja nie zaszwankuje, wszak „wici” po Kraju rozsyłamy od zarania dziejów, to i wprawę mamy…
W kwestii postępów naszej Reprezentacji Pan Minister się nie wypowiadał to widocznie sprawa owiana jest tajemnicą państwową, więc i ja pominę ów sekret milczeniem…
Czyli, jak już zauważyłam wcześniej, do Mistrzostw przygotowani są tylko Kibice…a…no i ta Reprezentacja z reklamy (Państwa nie wymienię), która zapobiegawczo już do nas zawitała…podobno na promocję autek…
Akurat !! Spryciarze !!  Widzą co się dzieje to chcą sobie miejsce „trzymać”…
A tak poza tym…
No to mili moi, byle do lipca…uff.

środa, 8 lutego 2012

Cierpliwość to cnota...jaka ja cnotliwa jestem...

Z rozmowy telefonicznej...

- Dzień dobry, sklep komputerowy, słucham...
- Czy to sklep ??
- Tak, słucham...
- Komputerowy ??
- Tak, komputerowy...
- A naprawiacie komputery ??
- Tak, serwis komputerowy też prowadzimy...
- Czy naprawiacie komputery ??
- Tak, naprawiamy komputery...
- A naprawicie mój komputer ??
- Jeśli znajdzie się w naszym serwisie to naprawiamy...
- Ale nie wiecie co mu jest ??
- Nie jeszcze nie wiem...
- To skąd Pani wie, że naprawicie ??
- Mamy wyjątkowo zdolnych Serwisantów...
- Ale Oni też nie wiedzą co się zepsuło ??
- Nie jeszcze nie wiedzą...
- To może nie naprawią...
- Trudno mi stwierdzać skoro nie wiem jakie są objawy awarii...
- To nie awaria, on się zepsuł, sam...
- Proszę powiedzieć co się dzieje ??
- Nic się nie dzieje, nie działa...
- Nie włącza się ??
- Nie działa...
- To proszę go przynieść do serwisu...
- Nie dam rady...
- W takim razie nie jestem w stanie Panu pomóc...
- Przez telefon nie naprawiacie ??
- Niestety nie da się naprawić w ten sposób...
- A mówiła Pani, że naprawiacie...
- Naprawiamy sprzęt w serwisie...
- Powiedziała Pani, że naprawiacie...
- Niestety przez telefon jest to niemożliwe...
- Czyli nie naprawiacie...

W słuchawce słychać głośne czknięcie, a ja mam dziwne uczucie, że przez słuchawkę czuję odór alkoholu...

 
Rozmowa trwała prawie pół godziny...

Miej mnie w opiece Święty Teofraście...Patronie od cierpliwości...