No to pierwszy etap przeglądu pogwarancyjnego za mną...
Badania zrobione...
Wyniki odebrane i należycie przeanalizowane...;o)
Czas na spotkanie z Łobuzem...
Po grzecznym "dzień dobry" nastała cisza...Ja siedzę i czekam...Łobuz czyta, duma i kręci głową...
Chwilę wytrzymałam, bo Rodzice mnie dobrze wychowali, ale "moja chwila" i "chwila Łobuza" znacznie się rozmiarowo różniły...
- Więcej się Pan Doktor nakiwał niż tam zapisane...- wypaliłam...
- Ja nie kiwam do pisaniny, tylko z podziwem !! - wypalił Łobuz...
- Ze z czym ?? - nie ogarniam...
- Z podziwem !! Bo się nadziwić nie mogę komu Pani te wyniki zakosiła...- wyjaśnia Łobuz, i zanim zdołałam walnąć jakąś ripostą, kontynuuje...- Są tak dobre, że ciężko uwierzyć...
- Prawda ?? Szczególnie dumna jestem z glukozy...- wyznałam udobruchana...
- A w której kieszeni są dzisiaj cukierki ??- pyta Łobuz...
- Z dumą pokazuję otwarte opakowanie M&M...;o)
- Na ilości jakie Pani pochłania, wynik powinien być przynajmniej trzycyfrowy, z dwójką z przodu...- wyjaśnia Medyk i dalej kiwa tą makówką...
- Niech Bozia broni !! Toż ja bez glukozy sczeznę absolutnie...- wyznaję...
- Ale kilka grzeszków jest...- mruczy Łobuzisko...
- Jest...- wydukałam i czekałam na pokutę...
- To, że palenie jest szkodliwe Pani wie ?? - dociekał Medyk...
- Wiem...- poświadczyłam...
- Diety Pani nie zalecę, bo by mnie z zawodu usunęli...- dumał na głos...
- Wiem...- wyznałam z satysfakcją...
- No to farmacja...- dotarliśmy do celu...
- Koncernom trzeba żyć...- wyraziłam aprobatę...
I dostałam pokutę...
Trzy miesiące !!
Trzy miesiące pamiętania o lekach...
Echhh...
Przy okazji się dowiedziałam, że logiki w tych moich wynikach nie ma, a niedobory z nadmiarami nijak się mają do osiągnięć medycyny...
- Ten Pani organizm zawsze tak wszystko sygnalizuje ?? - dociekał Medyk...
- Pewnie zawsze, tylko ja Doktorze taka mało kumata i nie zawsze ogarniam w czym rzecz...- wyznałam na pożegnanie...
- Sporo bym dał za takie laboratorium...- wyznał Łobuz i uśmiechnął się nostalgicznie...
Ha !! Nie oddam !! - pomyślałam...
Ale to, że zakupiłam odpowiednie suplementy przed odebraniem wyników napawało mnie dumą...Sto procent trafienia !! ;o)
Teraz tylko pozostaje to "ćpać" systematycznie, żeby za trzy miesiące Łobuzowi szczena opadła do kolan !! ;o)
sobota, 29 lutego 2020
środa, 26 lutego 2020
Drążąc temat...Bez fotoshopa...
Po telefonie od Przyjaciółki dalej mnie telepie...W czerepie siedzą wszystkie przypadłości rodzinne, chociaż najlepsze byłoby zapomnienie...
Bulgocząc duszą przypomniałam sobie "drugą stronę", czyli moich Bieszczadzkich Dziadków...
Dzieci mieli ośmioro...Niezły wynik...
Poza jedną Ciocią (Świętą Kobietą), wszyscy wybyli w Świat...Bliższy lub dalszy...
Z perspektywy czasu wiem, że zażyłości uczuciowej to tam nie było, ale z drugiej strony, najmłodsza Siostra urodziła się dwadzieścia kilka lat po Pierworodnym...
Spotykali się rzadko...
Czasem urlopy się zazębiały...Czasem ktoś wpadł "przy okazji"...Punktem stałym były wesela...;o)
To Cioteczka mieszkała z Dziadkami, to Ona z nimi pracowała, i na Niej spoczywał obowiązek opieki...
Kiedy "stawała pod ścianą" wzywała Mamciaśkę na odsiecz...
Bo trzeba było jakieś super lekarstwo załatwić...Bo takie badania robili tylko prywatnie, albo "na Śląsku"...Bo pilnie było potrzebne miejsce w szpitalu...
Kiedy Dziadkowie zmarli, a zrobili to prawie "zbiorowo", Rodzeństwo stanęło przed dylematem "podziału majątku"...
Pamiętam minę Ojca jak przyszedł list od Cioteczki...
Mało nie zszedł na zawał !!
"Jaki podział ??" - wrzeszczał w "Kosmos"...
"Jaka spłata ??" - dociekał...
Dwa dni później pojechał do Siostry, wstępując po drodze do Brata...
Z Bratem "nawrzucali" Kosmosowi ile wlezie...
Cioteczka całe życie ciężko pracowała na roli...Wychowała czwórkę Dzieci...Użerała się z mężem alkoholikiem...Czym się chciała dzielić skoro majątku nie było ??
No cóż...
Okazało się, że dla sześciorga z Rodzeństwa sytuacja była kuriozalna i Cioteczka musiała wysłuchać wielu epitetów na temat swojej "głupoty"...A kiedy emocje opadły, nieśmiało wtrąciła...
- E. chce spłaty...- wydukała ze łzami w oczach...
Wszystkich przy stole zamurowało !!
E. wielokrotnie korzystała z wakacyjnych wypoczynków, wracała do domu z bagażnikiem wypchanym warzywami, owocami, przetworami, a nawet mięchem i wędlinami...Nikt Jej nie liczył...
Świetnie też umiała zmanipulować Babcię, żeby wyskubała "dolarka" na jakieś bardzo pilne potrzeby...
Wszyscy wiedzieli, ale nikt się nie odzywał...
I właśnie Ona chciała spłaty...
Bracia znowu Kosmos sklęli, a że dusze mieli prawie góralskie, więc ruszyli do E. prostować charakter...
Wyprostowali !!
Chociaż długo się potem do mojego Ojca nie odzywała...
Pewnie musiała strawić utratę tego majątku...;o)
Po latach Cioteczka sprzedała dom i pole, bo Jej Dzieci przyszłości na ugorze nie widziały...
I znowu zadała pytanie o podział owego "majątku"...
Uczciwa do bólu...
Tym razem jednogłośnie zdecydowano, że ma sobie zostawić tę kasę i głowy nie zawracać...
Ot, niby proste...
Nie pracowałeś, nie zarobiłeś, nie twoje...
Ja Cioteczce dozgonnie wdzięczna będę za wspaniałe wakacje w Jej domu...;o)
Ale, że moja mózgownica lubi równowagę, to mi zaraz podsunęła inny wątek...
Po śmierci mojego Ojca, zadzwonił do mnie brat Mamciaśki:
- Majątek po Ojcu likwidujesz...Mnie się jako szwagrowi też coś należy !!
Tak mnie wtedy zatkało, że chyba z tydzień głosu odzyskać nie mogłam...
Bulgocząc duszą przypomniałam sobie "drugą stronę", czyli moich Bieszczadzkich Dziadków...
Dzieci mieli ośmioro...Niezły wynik...
Poza jedną Ciocią (Świętą Kobietą), wszyscy wybyli w Świat...Bliższy lub dalszy...
Z perspektywy czasu wiem, że zażyłości uczuciowej to tam nie było, ale z drugiej strony, najmłodsza Siostra urodziła się dwadzieścia kilka lat po Pierworodnym...
Spotykali się rzadko...
Czasem urlopy się zazębiały...Czasem ktoś wpadł "przy okazji"...Punktem stałym były wesela...;o)
To Cioteczka mieszkała z Dziadkami, to Ona z nimi pracowała, i na Niej spoczywał obowiązek opieki...
Kiedy "stawała pod ścianą" wzywała Mamciaśkę na odsiecz...
Bo trzeba było jakieś super lekarstwo załatwić...Bo takie badania robili tylko prywatnie, albo "na Śląsku"...Bo pilnie było potrzebne miejsce w szpitalu...
Kiedy Dziadkowie zmarli, a zrobili to prawie "zbiorowo", Rodzeństwo stanęło przed dylematem "podziału majątku"...
Pamiętam minę Ojca jak przyszedł list od Cioteczki...
Mało nie zszedł na zawał !!
"Jaki podział ??" - wrzeszczał w "Kosmos"...
"Jaka spłata ??" - dociekał...
Dwa dni później pojechał do Siostry, wstępując po drodze do Brata...
Z Bratem "nawrzucali" Kosmosowi ile wlezie...
Cioteczka całe życie ciężko pracowała na roli...Wychowała czwórkę Dzieci...Użerała się z mężem alkoholikiem...Czym się chciała dzielić skoro majątku nie było ??
No cóż...
Okazało się, że dla sześciorga z Rodzeństwa sytuacja była kuriozalna i Cioteczka musiała wysłuchać wielu epitetów na temat swojej "głupoty"...A kiedy emocje opadły, nieśmiało wtrąciła...
- E. chce spłaty...- wydukała ze łzami w oczach...
Wszystkich przy stole zamurowało !!
E. wielokrotnie korzystała z wakacyjnych wypoczynków, wracała do domu z bagażnikiem wypchanym warzywami, owocami, przetworami, a nawet mięchem i wędlinami...Nikt Jej nie liczył...
Świetnie też umiała zmanipulować Babcię, żeby wyskubała "dolarka" na jakieś bardzo pilne potrzeby...
Wszyscy wiedzieli, ale nikt się nie odzywał...
I właśnie Ona chciała spłaty...
Bracia znowu Kosmos sklęli, a że dusze mieli prawie góralskie, więc ruszyli do E. prostować charakter...
Wyprostowali !!
Chociaż długo się potem do mojego Ojca nie odzywała...
Pewnie musiała strawić utratę tego majątku...;o)
Po latach Cioteczka sprzedała dom i pole, bo Jej Dzieci przyszłości na ugorze nie widziały...
I znowu zadała pytanie o podział owego "majątku"...
Uczciwa do bólu...
Tym razem jednogłośnie zdecydowano, że ma sobie zostawić tę kasę i głowy nie zawracać...
Ot, niby proste...
Nie pracowałeś, nie zarobiłeś, nie twoje...
Ja Cioteczce dozgonnie wdzięczna będę za wspaniałe wakacje w Jej domu...;o)
Ale, że moja mózgownica lubi równowagę, to mi zaraz podsunęła inny wątek...
Po śmierci mojego Ojca, zadzwonił do mnie brat Mamciaśki:
- Majątek po Ojcu likwidujesz...Mnie się jako szwagrowi też coś należy !!
Tak mnie wtedy zatkało, że chyba z tydzień głosu odzyskać nie mogłam...
poniedziałek, 24 lutego 2020
Z rodzinką "do zdjęcia"...
Wyświetlacz fonka zakomunikował połączenie...Ryjek mi się roześmiał na myśl o pogaduchach z Przyjaciółką (Tą "od zawsze")...I poprawiłam się na kanapie...Krótko nie będzie...;o)
Po dziesięciu minutach bulgotałam w środku jak gejzer...
No cóż...
Od tego są Przyjaciele, żeby wysłuchać...
Od tego są Przyjaciele, żeby pomóc...
Ja bezradnie słuchałam, mając przed oczami i w duszy, całkiem inny obrazek, obrazek analogiczny...
Moja Mamciaśka była Pielęgniarką...I to taką Pielęgniarką przez duże "P"...
W dorobku rodzinnym miała trzech braci i jedną bratową...
Kiedy Baba Jaga (czyli Babcia) zachorowała, cały ciężar opieki spadł na moją Mamciaśkę...
Że tak powinno być bo Córka, bo Pielęgniarka ??
Poniekąd...
Problem w tym, że Baba Jaga nigdy Mamciaśki nie kochała, bo znacznie wyżej ceniła potomków płci męskiej (Wnuków też)...Nigdy też nie pomogła moim Rodzicom w żadnych problemach (niekoniecznie finansowych)...A bracia wspaniale umieli upominać się "o swoje", nie widząc potrzeb Siostry...
Dwóch z braci mieszkało z Babcią...Nie pracowali...Ona ich utrzymywała...
Bratowa również nie pracowała...
Mamciaśka po drodze z pracy robiła zakupy (za swoje), biegła do Babci, przygotowywała posiłki, zmieniała opatrunki, podawała leki, załatwiała wizyty lekarskie...Wieczorem wracała do domu i padała na twarz...
Nikt się nie zastanowił, że może być inaczej...
Synowie chętnie pojawiali się w domu, kiedy listonosz przynosił babciną emeryturę...
Babcia chorowała przez cztery lata...Cztery lata wyła z bólu...Cztery lata Jej ciało "gniło" powodując kolejne zakażenia...
Przez cztery lata żaden z wnuków Jej nie odwiedził (moje wizyty kwitowane były: "a to tylko ty")...
Przez cztery lata nie odwiedziła Jej również synowa...
Ot, historia jakich wiele...
I teraz, przez telefon usłyszałam analogiczną historię...
Rodzeństwa znacznie więcej...
Rodzina, która biedy zaznała (ponoć bieda konsoliduje)...
Matka się pochorowała...
Ojciec się zestarzał...(Chociaż nigdy aniołem nie był)...
Ciężko Mu się przestawić z "biorcy usług", na "dawcę usług"...Radzi sobie z tym, mniej niż średnio...
Opiekę sprawują dwie Siostry...
Jedna mieszka niedaleko, Druga ma spory kawałek do przejechania...
Reszta ma swoje światy...
Ta pierwsza po latach wahania postanawia wyjechać z Kraju...
Pozostaje ta Druga...
Sama z tym nieszczęściem...Ze swoją Rodziną...Z pracą zawodową (też jest Pielęgniarką)...
Zonk...
Odżyły wspomnienie...
To, jak bardzo choroba Baby Jagi zmieniła nasze życie, to jak ta choroba odbiła się na mojej Mamciaśce...
Gejzer zabulgotał...
Słuchałam...Włos mi się jeżył...Głos ugrzązł w krtani...
Została z tym sama...
Jej Mama żyje we własnym świecie, więc serce Jej nie pęknie...
Jej Ojciec reaguje na zasadzie: "to znowu Ty"...
Przyjaciel powinien wysłuchać i pomóc...
Z trudem wysłuchałam...
Pomóc nie mogę...
Dusza mi ciągle bulgocze...
Po dziesięciu minutach bulgotałam w środku jak gejzer...
No cóż...
Od tego są Przyjaciele, żeby wysłuchać...
Od tego są Przyjaciele, żeby pomóc...
Ja bezradnie słuchałam, mając przed oczami i w duszy, całkiem inny obrazek, obrazek analogiczny...
Moja Mamciaśka była Pielęgniarką...I to taką Pielęgniarką przez duże "P"...
W dorobku rodzinnym miała trzech braci i jedną bratową...
Kiedy Baba Jaga (czyli Babcia) zachorowała, cały ciężar opieki spadł na moją Mamciaśkę...
Że tak powinno być bo Córka, bo Pielęgniarka ??
Poniekąd...
Problem w tym, że Baba Jaga nigdy Mamciaśki nie kochała, bo znacznie wyżej ceniła potomków płci męskiej (Wnuków też)...Nigdy też nie pomogła moim Rodzicom w żadnych problemach (niekoniecznie finansowych)...A bracia wspaniale umieli upominać się "o swoje", nie widząc potrzeb Siostry...
Dwóch z braci mieszkało z Babcią...Nie pracowali...Ona ich utrzymywała...
Bratowa również nie pracowała...
Mamciaśka po drodze z pracy robiła zakupy (za swoje), biegła do Babci, przygotowywała posiłki, zmieniała opatrunki, podawała leki, załatwiała wizyty lekarskie...Wieczorem wracała do domu i padała na twarz...
Nikt się nie zastanowił, że może być inaczej...
Synowie chętnie pojawiali się w domu, kiedy listonosz przynosił babciną emeryturę...
Babcia chorowała przez cztery lata...Cztery lata wyła z bólu...Cztery lata Jej ciało "gniło" powodując kolejne zakażenia...
Przez cztery lata żaden z wnuków Jej nie odwiedził (moje wizyty kwitowane były: "a to tylko ty")...
Przez cztery lata nie odwiedziła Jej również synowa...
Ot, historia jakich wiele...
I teraz, przez telefon usłyszałam analogiczną historię...
Rodzeństwa znacznie więcej...
Rodzina, która biedy zaznała (ponoć bieda konsoliduje)...
Matka się pochorowała...
Ojciec się zestarzał...(Chociaż nigdy aniołem nie był)...
Ciężko Mu się przestawić z "biorcy usług", na "dawcę usług"...Radzi sobie z tym, mniej niż średnio...
Opiekę sprawują dwie Siostry...
Jedna mieszka niedaleko, Druga ma spory kawałek do przejechania...
Reszta ma swoje światy...
Ta pierwsza po latach wahania postanawia wyjechać z Kraju...
Pozostaje ta Druga...
Sama z tym nieszczęściem...Ze swoją Rodziną...Z pracą zawodową (też jest Pielęgniarką)...
Zonk...
Odżyły wspomnienie...
To, jak bardzo choroba Baby Jagi zmieniła nasze życie, to jak ta choroba odbiła się na mojej Mamciaśce...
Gejzer zabulgotał...
Słuchałam...Włos mi się jeżył...Głos ugrzązł w krtani...
Została z tym sama...
Jej Mama żyje we własnym świecie, więc serce Jej nie pęknie...
Jej Ojciec reaguje na zasadzie: "to znowu Ty"...
Przyjaciel powinien wysłuchać i pomóc...
Z trudem wysłuchałam...
Pomóc nie mogę...
Dusza mi ciągle bulgocze...
piątek, 21 lutego 2020
Spotkanie z "Łobuzem"...
Ledwie zamknęłam drzwi, wypaliłam...
- Ja bardzo proszę Pana Doktora o przegląd pogwarancyjny...
Ło Matko i Córko...
Mało mi się Medyk nie zapluł !!
- Jakie "pogwarancyjny" !! Co też Pani wymyśliła ?! - tak się "pluł"...
- No jak ?? Do pięćdziesiątki jakaś gwarancja jest, a potem to już co los przyniesie...- wyjaśniałam, śmiejąc się w głos...
- Ja tylko trochę jestem młodszy !! Nie chcę być po gwarancji !! - buntował się Lekarz...
- Reklamacje to już nie do mnie...- skończyłam dysputę ugodowo, i przystąpiliśmy do diagnostyki...
Wyroki przyjmowałam z pokorą, bo jak się Medyków odwiedza raz na pięć lat, to nie ma co się puszyć i buntować...Szczególnie, że do tego Medyka zaufanie mam od lat...Onegdaj uratował chudą skórkę...
Pan N. wówczas, bunt małżeński podniósł, i po kilku miesiącach mojego "chernania" po nocach i dniach, samowolnie wizytę zamówił, kartę założył i tylko sms-a przysłał...
"Masz wizytę o 17:30 !!"
Było po dyskusji...
Poszłam...
Pewnie, że poszłam...
Dla ścisłości poszłam z "zapaleniem płuc", bo taką sobie diagnozę ustaliłam...
Od Medyka wyszłam ze stanem przedzawałowym...
Ale przypadliśmy sobie do gustu...
Ja - pracoholik...
On - pracoholik...
Czyli, doskonale rozumiał, że Świat się zawali bez mojego udziału...
Ja - z wrodzoną nienawiścią do oddziałów szpitalnych...
On - robił wszystko, żeby w szpitalach nie pracować...
Symbioza ??
Reklamówka leków...Zaleceń by wystarczyło na encyklopedię sześciotomową...I...
No cóż...
Zasada ograniczonego zaufania...
Pan Doktor chyba nie do końca wierzył, że pracoholizm mnie odpuści...
Pozwolił na leczenie domowe, fakt, ale uśpił mnie na miesiąc...
Resztę w domu zrobili Pan N. i Pierworodny...
Papu, siku, leki, spanie...
Tak przez miesiąc...
Ale kiedy poszłam do kontroli...
Klękajcie Narody !!
Lekarz mnie pochwalił !!
Mnie, medycznego oportunistę...;o)
Od tego czasu stawiał mnie Pan Doktor na nogi kilkukrotnie...
Ma dar...Ma talent...I Mu się chce...
Proste ??
Teraz też na to liczę...
A kiedy na pożegnanie usłyszałam...
- Dostałem propozycję intratnej posady w klinice za granicą...Niesamowitą kasę proponowali i spełnienie wszystkich moich warunków...
Zadrżałam, że nadszedł czas pożegnania...
- I postawiłem warunek...Żeby mi dobę wydłużyli o dwanaście godzin, żebym miał kiedy tę kasę wydawać i cieszyć się z tego razem z Rodziną...
- Ufff...- wyrwało mi się...
- To przez Panią !! Skoro umiała Pani zrezygnować z pracoholizmu i Świat się nie zawalił, postanowiłem spróbować...I fajnie jest...
Roześmialiśmy się oboje...
- Ale jak rozczyta Pani wyniki, to bardzo proszę przyjść z nimi do kontroli, nawet jeśli będą wyśmienite...
- A będą ?? - zapytałam z rozpędu...
- Nie...I dlatego wiem, że się niedługo zobaczymy...- wymruczał Łobuz...
- Ja bardzo proszę Pana Doktora o przegląd pogwarancyjny...
Ło Matko i Córko...
Mało mi się Medyk nie zapluł !!
- Jakie "pogwarancyjny" !! Co też Pani wymyśliła ?! - tak się "pluł"...
- No jak ?? Do pięćdziesiątki jakaś gwarancja jest, a potem to już co los przyniesie...- wyjaśniałam, śmiejąc się w głos...
- Ja tylko trochę jestem młodszy !! Nie chcę być po gwarancji !! - buntował się Lekarz...
- Reklamacje to już nie do mnie...- skończyłam dysputę ugodowo, i przystąpiliśmy do diagnostyki...
Wyroki przyjmowałam z pokorą, bo jak się Medyków odwiedza raz na pięć lat, to nie ma co się puszyć i buntować...Szczególnie, że do tego Medyka zaufanie mam od lat...Onegdaj uratował chudą skórkę...
Pan N. wówczas, bunt małżeński podniósł, i po kilku miesiącach mojego "chernania" po nocach i dniach, samowolnie wizytę zamówił, kartę założył i tylko sms-a przysłał...
"Masz wizytę o 17:30 !!"
Było po dyskusji...
Poszłam...
Pewnie, że poszłam...
Dla ścisłości poszłam z "zapaleniem płuc", bo taką sobie diagnozę ustaliłam...
Od Medyka wyszłam ze stanem przedzawałowym...
Ale przypadliśmy sobie do gustu...
Ja - pracoholik...
On - pracoholik...
Czyli, doskonale rozumiał, że Świat się zawali bez mojego udziału...
Ja - z wrodzoną nienawiścią do oddziałów szpitalnych...
On - robił wszystko, żeby w szpitalach nie pracować...
Symbioza ??
Reklamówka leków...Zaleceń by wystarczyło na encyklopedię sześciotomową...I...
No cóż...
Zasada ograniczonego zaufania...
Pan Doktor chyba nie do końca wierzył, że pracoholizm mnie odpuści...
Pozwolił na leczenie domowe, fakt, ale uśpił mnie na miesiąc...
Resztę w domu zrobili Pan N. i Pierworodny...
Papu, siku, leki, spanie...
Tak przez miesiąc...
Ale kiedy poszłam do kontroli...
Klękajcie Narody !!
Lekarz mnie pochwalił !!
Mnie, medycznego oportunistę...;o)
Od tego czasu stawiał mnie Pan Doktor na nogi kilkukrotnie...
Ma dar...Ma talent...I Mu się chce...
Proste ??
Teraz też na to liczę...
A kiedy na pożegnanie usłyszałam...
- Dostałem propozycję intratnej posady w klinice za granicą...Niesamowitą kasę proponowali i spełnienie wszystkich moich warunków...
Zadrżałam, że nadszedł czas pożegnania...
- I postawiłem warunek...Żeby mi dobę wydłużyli o dwanaście godzin, żebym miał kiedy tę kasę wydawać i cieszyć się z tego razem z Rodziną...
- Ufff...- wyrwało mi się...
- To przez Panią !! Skoro umiała Pani zrezygnować z pracoholizmu i Świat się nie zawalił, postanowiłem spróbować...I fajnie jest...
Roześmialiśmy się oboje...
- Ale jak rozczyta Pani wyniki, to bardzo proszę przyjść z nimi do kontroli, nawet jeśli będą wyśmienite...
- A będą ?? - zapytałam z rozpędu...
- Nie...I dlatego wiem, że się niedługo zobaczymy...- wymruczał Łobuz...
wtorek, 18 lutego 2020
Prom Kosmiczny po krakowsku...;o)
Ostatni szew, obcięcie nitki i Babcia z Dziadziusiem pocięli do Misiowego Domku, żeby sprawdzić efekt ogólny...
Właściwie, to gdyby Babcia nie skończyła, to i tak byśmy pocięli...;o)
Księciunio, który całkiem nieźle radzi sobie z matematyką, odkrył, że system pracy Dziadziusia opiera się na prostych zasadach (poniekąd)...
Cztery dni pracy, dzień wolnego, cztery dni pracy, dzień wolnego, cztery dni pracy, dwa dni wolnego...
Proste ??
Trzeba jeszcze wlepić odpowiednią zmianę i system działa cudnie...
Księciunio ogarnął to idealnie i komunikuje teraz Dziadziusiowi...
- Jutro idziesz na nockę, to za cztery dni przyjedziesz ??
W tym pytaniu jest tyle nadziei, że Dziadziuś wymięka, Babcia rozgarnia terminarz, żeby wcisnąć Wnuki, a Synowa chichocze w kuchni...
- Przez tyle lat nie mogłam tego schematu ogarnąć, a teraz mam luz, wystarczy, że Księciunia zapytam...- stwierdziła...
No to pocięliśmy, żeby się ta matematyka Księciuniowi zgadzała...
Na dodatek, Dziadziuś zrobił Mu niespodziankę i odebrał z Przedszkola...
Ależ była radość !!
Po uspokojeniu emocji w domu, Babcia poprosiła o przymiarkę...
Szycie "na oko" ma jeden mankament...
Do ostatniego momentu nie wiadomo jak to "oko" wyszło...
Wyszło nieźle...
Właściwie, tylko w kwestii "butków" poniosłam porażkę...
Nie doceniłam, że Księciunio rośnie tak szybko, i że babciny nadgarstek jest już dużo mniejszy niż księciuniowa łydka...
Ale problem do ogarnięcia...;o)
Kiedy Babcia ubrała Wnuka i wyraziła milion zachwytów, Misiowa Mama i Dziadziuś nakręcili filmiki i zrobili galerię zdjęć, Princeska zakomunikowała:
- Papa !! Um, um !!
Co w wolnym tłumaczeniu oznaczało:
- Babciu !! Ja też chcę serdaczek !!
Cóż było robić ??
Misiowa Mama przytaszczyła odpowiednie pudło, a Princesia grzecznie (!!) czekała na finał...
Co było największym problemem ??
No cóż...
Dziadziuś zrobił idealne zdjęcie !!
Pokochałam je od pierwszego spojrzenia !!
Dziadziusiowi udało się uchwycić Princeskę, razem z Jej temperamentem i charakterem...;o)
Gna z prędkością światła !!
Prawdziwy Prom Kosmiczny...;o)
Napędzany serkiem homogenizowanym (z krówką) i pierogami z mięsem...Schabowy też może być...;o)
Właściwie, to gdyby Babcia nie skończyła, to i tak byśmy pocięli...;o)
Księciunio, który całkiem nieźle radzi sobie z matematyką, odkrył, że system pracy Dziadziusia opiera się na prostych zasadach (poniekąd)...
Cztery dni pracy, dzień wolnego, cztery dni pracy, dzień wolnego, cztery dni pracy, dwa dni wolnego...
Proste ??
Trzeba jeszcze wlepić odpowiednią zmianę i system działa cudnie...
Księciunio ogarnął to idealnie i komunikuje teraz Dziadziusiowi...
- Jutro idziesz na nockę, to za cztery dni przyjedziesz ??
W tym pytaniu jest tyle nadziei, że Dziadziuś wymięka, Babcia rozgarnia terminarz, żeby wcisnąć Wnuki, a Synowa chichocze w kuchni...
- Przez tyle lat nie mogłam tego schematu ogarnąć, a teraz mam luz, wystarczy, że Księciunia zapytam...- stwierdziła...
No to pocięliśmy, żeby się ta matematyka Księciuniowi zgadzała...
Na dodatek, Dziadziuś zrobił Mu niespodziankę i odebrał z Przedszkola...
Ależ była radość !!
Po uspokojeniu emocji w domu, Babcia poprosiła o przymiarkę...
Szycie "na oko" ma jeden mankament...
Do ostatniego momentu nie wiadomo jak to "oko" wyszło...
Wyszło nieźle...
Właściwie, tylko w kwestii "butków" poniosłam porażkę...
Nie doceniłam, że Księciunio rośnie tak szybko, i że babciny nadgarstek jest już dużo mniejszy niż księciuniowa łydka...
Ale problem do ogarnięcia...;o)
Kiedy Babcia ubrała Wnuka i wyraziła milion zachwytów, Misiowa Mama i Dziadziuś nakręcili filmiki i zrobili galerię zdjęć, Princeska zakomunikowała:
- Papa !! Um, um !!
Co w wolnym tłumaczeniu oznaczało:
- Babciu !! Ja też chcę serdaczek !!
Cóż było robić ??
Misiowa Mama przytaszczyła odpowiednie pudło, a Princesia grzecznie (!!) czekała na finał...
Co było największym problemem ??
No cóż...
Dziadziuś zrobił idealne zdjęcie !!
Pokochałam je od pierwszego spojrzenia !!
Dziadziusiowi udało się uchwycić Princeskę, razem z Jej temperamentem i charakterem...;o)
Gna z prędkością światła !!
Prawdziwy Prom Kosmiczny...;o)
Napędzany serkiem homogenizowanym (z krówką) i pierogami z mięsem...Schabowy też może być...;o)
niedziela, 16 lutego 2020
Komu w drogę, temu buty...
Wieczorny spacerek zapowiadał się wyjątkowo przyjemnie...Bezwietrznie, lekki mrozik, pełnia, która oświetlała zawiłe, psie ścieżki...
Lucky ma już swoje ulubione szlaki...
Wieczorny spacerek to najpierw łąka w pobliżu (w celach higienicznych), a później przyjemność łazikowania (po osiedlowych alejkach, oczywiście)...
Człapiemy sobie niespiesznie...Osiedle pustawe...
I nagle...
Pod wiaduktem. łączącym dwie strony osiedla...
Jak coś łupnie !!
Aż echo poszło między kolumnami...
Lucky z wrażenia przysiadł i spogląda na mnie niepewnie...
Ja stanęłam jak wryta, bo dźwięk niczego nie przypominał...
Zabłąkany snajper ??
Strefę Gazy przenieśli ??
Głuche łup !!
Rozejrzałam się wkoło, zagrożenie nigdzie się nie czaiło, więc nogę podnoszę, żeby dziarskiego kroka postawić...
Zonk...
Patrzę i oczom nie wierzę...
Buta mam na nodze, a podeszwa na chodniku została...
A to Ci łup !!
Chichotać zaczęłam cichutko, bo przecież powaga w takich chwilach nie przystoi...I człapię...
W jednym bucie...W drugim "prawiebucie"...A podeszwa majta w dłoni...
Przez moment mi zaświtało w czerepie, że leśne spacerki będą teraz lekko utrudnione...
Ale co tam...
But to but, swoje prawa ma...
A te buty mają praw znacznie więcej, niż każda inna, zwykła para...
Te buty mają ponad dwadzieścia lat !!
To właśnie wówczas, odżałowaliśmy ogromne pieniądze i zakupiliśmy trzy pary "traperów"...Takich prawdziwych...Ze skóry...Ręcznie szytych...
Ciężkie były niewyobrażalnie, ale na wędrówki piesze lepszych nie było...
Córcię ta rozkosz ominęła, bo miała jeszcze zbyt delikatne nóżki...
Pierworodny zachodził swoje "trapery" na śmierć...Ledwie się siebie trzymały...Ale o innych słyszeć nie chciał...(Aż Mu noga urosła znacznie i się w "trapery" nie mieściła)...
Pan N. zachodził trapery całkowicie...Nawet reanimowanie skóry nic nie dawało...Ale długi czas stały jeszcze w szafce, bo tak trudno było się im rozstać...
Dlaczego moje przetrwały tak długo ??
Bo pracując zawodowo musiałam być "spod igiełki"...Spódniczki...Żakieciki...Szpileczki...
Trapery stały i tęskniły...
Stabilne i bezpieczne...
Bez względu na oblodzenia, zalegające śnieżne zaspy, głębokie kałuże czy bajora pełne błocka...
Pokonałam w tym "prawiebucie" kilkaset metrów...
Przyszłam do domu z suchą nogą i nawet nie zmarzłam (mimo kilkustopniowego mrozu)...
Szłam i wspominałam Pana Szewca, który od wielu lat nie żyje, a który był jednostką wyjątkowo marudną i stetryczałą...Zakupy w Jego sklepie to było prawdziwe wyzwanie...
Szłam i dziękowałam Mu w duchu, że tak bardzo się przyłożył, że Jego kunszt szewski był na tak wspaniałym poziomie...
But zapewnił mi pełne bezpieczeństwo...Brakowało mu tylko podeszwy !!
I wiecie co...
Zamierzam je uratować !!
Bo nigdy, w żadnych butach, nie czułam się tak bezpieczna...;o)
Lucky ma już swoje ulubione szlaki...
Wieczorny spacerek to najpierw łąka w pobliżu (w celach higienicznych), a później przyjemność łazikowania (po osiedlowych alejkach, oczywiście)...
Człapiemy sobie niespiesznie...Osiedle pustawe...
I nagle...
Pod wiaduktem. łączącym dwie strony osiedla...
Jak coś łupnie !!
Aż echo poszło między kolumnami...
Lucky z wrażenia przysiadł i spogląda na mnie niepewnie...
Ja stanęłam jak wryta, bo dźwięk niczego nie przypominał...
Zabłąkany snajper ??
Strefę Gazy przenieśli ??
Głuche łup !!
Rozejrzałam się wkoło, zagrożenie nigdzie się nie czaiło, więc nogę podnoszę, żeby dziarskiego kroka postawić...
Zonk...
Patrzę i oczom nie wierzę...
Buta mam na nodze, a podeszwa na chodniku została...
A to Ci łup !!
Chichotać zaczęłam cichutko, bo przecież powaga w takich chwilach nie przystoi...I człapię...
W jednym bucie...W drugim "prawiebucie"...A podeszwa majta w dłoni...
Przez moment mi zaświtało w czerepie, że leśne spacerki będą teraz lekko utrudnione...
Ale co tam...
But to but, swoje prawa ma...
A te buty mają praw znacznie więcej, niż każda inna, zwykła para...
Te buty mają ponad dwadzieścia lat !!
To właśnie wówczas, odżałowaliśmy ogromne pieniądze i zakupiliśmy trzy pary "traperów"...Takich prawdziwych...Ze skóry...Ręcznie szytych...
Ciężkie były niewyobrażalnie, ale na wędrówki piesze lepszych nie było...
Córcię ta rozkosz ominęła, bo miała jeszcze zbyt delikatne nóżki...
Pierworodny zachodził swoje "trapery" na śmierć...Ledwie się siebie trzymały...Ale o innych słyszeć nie chciał...(Aż Mu noga urosła znacznie i się w "trapery" nie mieściła)...
Pan N. zachodził trapery całkowicie...Nawet reanimowanie skóry nic nie dawało...Ale długi czas stały jeszcze w szafce, bo tak trudno było się im rozstać...
Dlaczego moje przetrwały tak długo ??
Bo pracując zawodowo musiałam być "spod igiełki"...Spódniczki...Żakieciki...Szpileczki...
Trapery stały i tęskniły...
Stabilne i bezpieczne...
Bez względu na oblodzenia, zalegające śnieżne zaspy, głębokie kałuże czy bajora pełne błocka...
Pokonałam w tym "prawiebucie" kilkaset metrów...
Przyszłam do domu z suchą nogą i nawet nie zmarzłam (mimo kilkustopniowego mrozu)...
Szłam i wspominałam Pana Szewca, który od wielu lat nie żyje, a który był jednostką wyjątkowo marudną i stetryczałą...Zakupy w Jego sklepie to było prawdziwe wyzwanie...
Szłam i dziękowałam Mu w duchu, że tak bardzo się przyłożył, że Jego kunszt szewski był na tak wspaniałym poziomie...
But zapewnił mi pełne bezpieczeństwo...Brakowało mu tylko podeszwy !!
I wiecie co...
Zamierzam je uratować !!
Bo nigdy, w żadnych butach, nie czułam się tak bezpieczna...;o)
piątek, 14 lutego 2020
Babcine zabaweczki...
Trudno...Trzeba się przyznać, skoro Dagmara i tak mnie nakryła...
Babcia kombinuje...;o)
A właściwie, Babcia podpadła i musiała niedopatrzenie nadrobić...
Nie wiem czy pamiętacie, ale rok temu, Babcia obdarowała Princeskę strojem "prawie krakowskim"...Cel był szczytny...
Princeska była na etapie: "uwielbiam coś wysypywać"...
A co jest najbardziej malowniczym "wysypywaniem" ??
Wiadomo !! Sypanie kwiatków w procesji Bożego Ciała...
Taki był plan...
Plany są po to, żeby je zmieniać...;o)
W każdym razie, z zeszłorocznego "sypania kwiatków" nic nie wyszło...
A właściwie wyszło...
Okazało się, że Księciunio czuje się tym strojem ogromnie skrzywdzony, pominięty i niedoceniony !!
A fee, Babciu !! A fee !!
Synowa wysypała się dopiero jesienią...
Babci dusza załkała...
I się zaczęło...
Najpierw było "grzebalnictwo internetowe", żeby wszystko skompletować, dopasować i nabyć drogą kupna...
Potem Babcia musiała sobie przypomnieć wszystkie tajemnice "geometrii"...
A potem to już było z górki...
Najpierw kamizela...
W czasie przymiarki, Księciunio wyszeptał Babci na ucho, że nie trzeba już więcej cekinów...
Skoro kamizela, to muszą być portki !!
Koniecznie "bufiaste" i na gumce...;o)
I sama przyjemność...
"Krakuska" !!
Szkoda, że na zdjęciu "rogi" nie wyszły, bo prezentują się na prawdę dobrze...
Czegoś brakuje ??
A no tak...
Buty !!
Że to bardziej walonki są ??
A wcale, że nie !!
Babciny "wynalazek"...;o)
Strój ma mieć zastosowanie wiosenno-letnie, więc buty z cholewami odpadały...Ale portki coś musi trzymać...Ale w sandałach do krakowskiego stroju się nie godzi...
No to będzie tak...
Jęzorek na sandałki (albo trampki), a "rękaw" na rzepki będzie trzymał nogawice...
Tak się Babcia bawiła...;o)
Babcia kombinuje...;o)
A właściwie, Babcia podpadła i musiała niedopatrzenie nadrobić...
Nie wiem czy pamiętacie, ale rok temu, Babcia obdarowała Princeskę strojem "prawie krakowskim"...Cel był szczytny...
Princeska była na etapie: "uwielbiam coś wysypywać"...
A co jest najbardziej malowniczym "wysypywaniem" ??
Wiadomo !! Sypanie kwiatków w procesji Bożego Ciała...
Taki był plan...
Plany są po to, żeby je zmieniać...;o)
W każdym razie, z zeszłorocznego "sypania kwiatków" nic nie wyszło...
A właściwie wyszło...
Okazało się, że Księciunio czuje się tym strojem ogromnie skrzywdzony, pominięty i niedoceniony !!
A fee, Babciu !! A fee !!
Synowa wysypała się dopiero jesienią...
Babci dusza załkała...
I się zaczęło...
Najpierw było "grzebalnictwo internetowe", żeby wszystko skompletować, dopasować i nabyć drogą kupna...
Potem Babcia musiała sobie przypomnieć wszystkie tajemnice "geometrii"...
A potem to już było z górki...
Najpierw kamizela...
W czasie przymiarki, Księciunio wyszeptał Babci na ucho, że nie trzeba już więcej cekinów...
Skoro kamizela, to muszą być portki !!
Koniecznie "bufiaste" i na gumce...;o)
I sama przyjemność...
"Krakuska" !!
Szkoda, że na zdjęciu "rogi" nie wyszły, bo prezentują się na prawdę dobrze...
Czegoś brakuje ??
A no tak...
Buty !!
Że to bardziej walonki są ??
A wcale, że nie !!
Babciny "wynalazek"...;o)
Strój ma mieć zastosowanie wiosenno-letnie, więc buty z cholewami odpadały...Ale portki coś musi trzymać...Ale w sandałach do krakowskiego stroju się nie godzi...
No to będzie tak...
Jęzorek na sandałki (albo trampki), a "rękaw" na rzepki będzie trzymał nogawice...
Tak się Babcia bawiła...;o)
środa, 12 lutego 2020
Psie tajemnice...
Jak wiecie Lucky był piesełem aspołecznym...Przynajmniej w naszym rozumieniu tego słowa...Robił to, czego nauczyło go otoczenie: bronił, pilnował, asekurował...
Tego wymagał od niego dotychczasowy psi świat...
Jego ojczyzną było jego podwórko...Gdzieś tam...
Ciężko znosił nowe porządki (chociaż lepiej niż się tego spodziewaliśmy), obcy ludzie wywoływali u niego panikę prowadzącą do agresji (dalej młodzi faceci wywołują tę panikę), obce psy były intruzami...
Psi świat podzielił sobie na dwa gatunki:
1. Psy "niewidzialne", które lekceważył nie wiadomo dlaczego...
2. Psy przeciwnicy, do których startował zaczepnie...
Nic po środku...
Aż do pewnego spaceru...
Człapałam sobie niespiesznie, Lucky z należytym zaangażowaniem obwąchiwał każdy krzaczek, gdy nagle przybrał pozę "puma na polowaniu"...
To nie był dobry znak...
"Puma na polowaniu" świadczyła o psim zapachu i gotowości Luckiego do podjęcia działań...Potrafi się tak skradać kilkadziesiąt metrów...
Ale o dziwo, psisko przysiadło, zaczęło majtać ogonem (!!), znowu zrobiło "pumę", i znowu przysiadło...
Idąc taką "pląsawicą" zbliżaliśmy się do kobiety w moim wieku...Wyglądała na lekko wystraszoną, ale zaangażowana była głównie przemawianiem do ogromnej sterty chrustu, który Leśniczy naszykował do wywózki...
Nie to, żebym zaczęła naśladować Luckiego i udawać pumę bis, ale zaintrygowało mnie to bardzo...
A nuż, Jej ta sterta chrustu odpowie ??
Byliśmy jakieś pięć metrów od Niej, kiedy tajemnica wyskoczyła z tej sterty...
Psica to była...:o)
Dosłownie...
Lucky wyprężył dumnie pierś, stąpał delikatnie jak Kasztanka Marszałka, a kitulec mało mu się nie urwał...
Ki czort ??
Miłość od pierwszego wąchnięcia ??
Z Kobiety wyrwało się równie niespodziewane:
"Coś podobnego !!" - i zamarła niczym gromem rażona...
Lucky i Lena (zostaliśmy sobie przedstawieni zaraz po powitaniu) obwąchiwały się energicznie, zaczęły radośnie podskakiwać i tańczyć psi breakdance...
- Wie Pani, ona się wszystkiego boi, dosłownie wszystkiego...Każdy odgłos wywołuje panikę !! A psów to się boi tak, że koty mają chyba mniejszy respekt...Nawet Yorki to potwory...
- Dla Luckiego to też towarzyska premiera...To adopciak...Sporo przeżył i wszystkiego uczy się ponownie...
- Lena też !! - wykrzyczała Kobieta...- A skąd jest Lucky ?? - zapytała...
- W sieci go "namierzyłam", a do Schroniska pojechaliśmy prawie sto kilosów...- wyznałam...
- Niemożliwe !! - usłyszałam kolejny krzyk i czekałam na kontynuację...
Po dziesięciu minutach śmiałyśmy się do rozpuku...
Lenka była w tym samym Schronisku co Lucky...Była w nim przez cały lipiec i bardzo potrzebowała nowego domu ze względu na te lęki...
Lucky był w tym Schronisku od połowy lipca...
??
Poznały się ?? Przekazały sobie jakieś informacje ?? W "genotypie" mają zapisane swoje zapachy ??
Jakim cudem zachowują się inaczej ??
Luckiemu jakby serducho się otworzyło...
Lenka ma "pod ogonem" przejeżdżający właśnie pociąg...
Ruszyłyśmy wspólnie ścieżką, a przed nami biegną dwa rozbrykane pieseły...
Ich radość widać w każdym kłaku...
Jak się rozpoznały ??
Do dzisiaj zachodzę w głowę...
Niestety, spotkanie z Lenką już się nie powtórzyło...Mieszka w innej części Zaścianka, a wtedy była w naszym lesie przez przypadek...
Lucky socjalizuje się z dnia na dzień...Jego zachowania są coraz bardziej "nasze"...No i sukces niewątpliwy, zaczął się bawić, a nawet tej zabawy domagać...Umie "powiedzieć", że miseczka z wodą nagle opustoszała...Umie zakomunikować, że kolacja była zbyt skromna i coś by jeszcze wrzucił na ruszt...Nawet pogodę nam przepowiada !!
Uważnie nas obserwuje, jakby nie chciał popełnić gafy...
Nawet jeśli o coś prosi to robi to bardzo rozważnie i z ogromną pokorą...
Odkrywa nowy świat z każdym dniem i wygląda na to, że ten świat mu się podoba...
Ale z żadnym psem nie wszedł w taką komitywę jak z Leną...
Tego wymagał od niego dotychczasowy psi świat...
Jego ojczyzną było jego podwórko...Gdzieś tam...
Ciężko znosił nowe porządki (chociaż lepiej niż się tego spodziewaliśmy), obcy ludzie wywoływali u niego panikę prowadzącą do agresji (dalej młodzi faceci wywołują tę panikę), obce psy były intruzami...
Psi świat podzielił sobie na dwa gatunki:
1. Psy "niewidzialne", które lekceważył nie wiadomo dlaczego...
2. Psy przeciwnicy, do których startował zaczepnie...
Nic po środku...
Aż do pewnego spaceru...
Człapałam sobie niespiesznie, Lucky z należytym zaangażowaniem obwąchiwał każdy krzaczek, gdy nagle przybrał pozę "puma na polowaniu"...
To nie był dobry znak...
"Puma na polowaniu" świadczyła o psim zapachu i gotowości Luckiego do podjęcia działań...Potrafi się tak skradać kilkadziesiąt metrów...
Ale o dziwo, psisko przysiadło, zaczęło majtać ogonem (!!), znowu zrobiło "pumę", i znowu przysiadło...
Idąc taką "pląsawicą" zbliżaliśmy się do kobiety w moim wieku...Wyglądała na lekko wystraszoną, ale zaangażowana była głównie przemawianiem do ogromnej sterty chrustu, który Leśniczy naszykował do wywózki...
Nie to, żebym zaczęła naśladować Luckiego i udawać pumę bis, ale zaintrygowało mnie to bardzo...
A nuż, Jej ta sterta chrustu odpowie ??
Byliśmy jakieś pięć metrów od Niej, kiedy tajemnica wyskoczyła z tej sterty...
Psica to była...:o)
Dosłownie...
Lucky wyprężył dumnie pierś, stąpał delikatnie jak Kasztanka Marszałka, a kitulec mało mu się nie urwał...
Ki czort ??
Miłość od pierwszego wąchnięcia ??
Z Kobiety wyrwało się równie niespodziewane:
"Coś podobnego !!" - i zamarła niczym gromem rażona...
Lucky i Lena (zostaliśmy sobie przedstawieni zaraz po powitaniu) obwąchiwały się energicznie, zaczęły radośnie podskakiwać i tańczyć psi breakdance...
- Wie Pani, ona się wszystkiego boi, dosłownie wszystkiego...Każdy odgłos wywołuje panikę !! A psów to się boi tak, że koty mają chyba mniejszy respekt...Nawet Yorki to potwory...
- Dla Luckiego to też towarzyska premiera...To adopciak...Sporo przeżył i wszystkiego uczy się ponownie...
- Lena też !! - wykrzyczała Kobieta...- A skąd jest Lucky ?? - zapytała...
- W sieci go "namierzyłam", a do Schroniska pojechaliśmy prawie sto kilosów...- wyznałam...
- Niemożliwe !! - usłyszałam kolejny krzyk i czekałam na kontynuację...
Po dziesięciu minutach śmiałyśmy się do rozpuku...
Lenka była w tym samym Schronisku co Lucky...Była w nim przez cały lipiec i bardzo potrzebowała nowego domu ze względu na te lęki...
Lucky był w tym Schronisku od połowy lipca...
??
Poznały się ?? Przekazały sobie jakieś informacje ?? W "genotypie" mają zapisane swoje zapachy ??
Jakim cudem zachowują się inaczej ??
Luckiemu jakby serducho się otworzyło...
Lenka ma "pod ogonem" przejeżdżający właśnie pociąg...
Ruszyłyśmy wspólnie ścieżką, a przed nami biegną dwa rozbrykane pieseły...
Ich radość widać w każdym kłaku...
Jak się rozpoznały ??
Do dzisiaj zachodzę w głowę...
Niestety, spotkanie z Lenką już się nie powtórzyło...Mieszka w innej części Zaścianka, a wtedy była w naszym lesie przez przypadek...
Lucky socjalizuje się z dnia na dzień...Jego zachowania są coraz bardziej "nasze"...No i sukces niewątpliwy, zaczął się bawić, a nawet tej zabawy domagać...Umie "powiedzieć", że miseczka z wodą nagle opustoszała...Umie zakomunikować, że kolacja była zbyt skromna i coś by jeszcze wrzucił na ruszt...Nawet pogodę nam przepowiada !!
Uważnie nas obserwuje, jakby nie chciał popełnić gafy...
Nawet jeśli o coś prosi to robi to bardzo rozważnie i z ogromną pokorą...
Odkrywa nowy świat z każdym dniem i wygląda na to, że ten świat mu się podoba...
Ale z żadnym psem nie wszedł w taką komitywę jak z Leną...
poniedziałek, 10 lutego 2020
Anielski certyfikat...
Każdy awans człeka cieszy...No...Może nie każdy, bo sama przeżyłam kilka mało radosnych awansów, ale awans na "mamę" ciszy ogromnie, awans na "babcię" cieszy jeszcze bardziej, a awans na anioła...
Hmmm...
No właśnie...
Nie to, żebym miała aspiracje do anielenia, bo czasy gdy miałam szeptane do uszka: "ty mój aniele", mam już dawno za sobą i teraz częściej cytuję: "w starym piecu diabeł pali", ale...
No cóż...
Awansowałam na anioła...
Na anioła na ziemi...;o)
Stwór nietuzinkowy...
Ale awans jest jak najbardziej prawdziwy, a certyfikat mam na piśmie !!
Babciny Grall...;o)
Tak mi się Wnuki przypodobały...;o)
A że dobre serduszka mają niewątpliwie, więc postanowiły tę nominację rozgłosić publicznie...
Długa, anielska tunika odpada...
Takie skarpetki musi widzieć cały Świat !!
To przynajmniej babcia będzie miała pretekst, żeby w szortach chodzić...;o)
Tylko, czy to przystoi Aniołowi ??
Czy ten awans nie wymusi statecznego zachowania ??
To szorty też do lamusa ??
Echhh...
Te anioły, to mają ciężki żywot...
Ale awans od Wnuków otrzymany, rzecz święta !!
A może wystarczy, jak będę "aniołem z fiołem" ?? (Na punkcie Wnuków - oczywiście)...;o)
Założę skarpetki, zrobię sobie herbatki i zaczynam anielić...
Będzie się działo !! ;o)
Hmmm...
No właśnie...
Nie to, żebym miała aspiracje do anielenia, bo czasy gdy miałam szeptane do uszka: "ty mój aniele", mam już dawno za sobą i teraz częściej cytuję: "w starym piecu diabeł pali", ale...
No cóż...
Awansowałam na anioła...
Na anioła na ziemi...;o)
Stwór nietuzinkowy...
Ale awans jest jak najbardziej prawdziwy, a certyfikat mam na piśmie !!
Babciny Grall...;o)
Tak mi się Wnuki przypodobały...;o)
A że dobre serduszka mają niewątpliwie, więc postanowiły tę nominację rozgłosić publicznie...
Długa, anielska tunika odpada...
Takie skarpetki musi widzieć cały Świat !!
To przynajmniej babcia będzie miała pretekst, żeby w szortach chodzić...;o)
Tylko, czy to przystoi Aniołowi ??
Czy ten awans nie wymusi statecznego zachowania ??
To szorty też do lamusa ??
Echhh...
Te anioły, to mają ciężki żywot...
Ale awans od Wnuków otrzymany, rzecz święta !!
A może wystarczy, jak będę "aniołem z fiołem" ?? (Na punkcie Wnuków - oczywiście)...;o)
Założę skarpetki, zrobię sobie herbatki i zaczynam anielić...
Będzie się działo !! ;o)
sobota, 8 lutego 2020
List otwarty...
Szanowny Panie Prezydencie,
Nie zakładam, że kiedykolwiek Pan to przeczyta, ale być może, kiedyś, któryś z kandydatów na ten zaszczytny tytuł, zabłąka się w gordyjskie progi i zastanowi się przez moment...Oby...
Kilka lat temu rozpoczął Pan kampanię z pewnym hasłem..."Emerytury stażowe"...
W wielu wiekowych sercach obudziła się nadzieja...Maleńka, to prawda, ale jednak nadzieja...Promyczek sprawiedliwości...
Przez lata pańskiej kadencji temat ucichł...Ponoć był analizowany...
Analiza, rzecz święta...
Głupich, nieprzemyślanych pomysłów mamy na pęczki...
Ale temat został "odgrzany" i promyczek nadziei znowu błysnął...
Może jednak ??
Migotał delikatnym światełkiem przez pół roku...Nęcił...Kusił...Radował...
Aż do dnia, kiedy się okazało, że analizy wyszły Wam negatywnie...
Elektorat zyskalibyście maleńki...Emerytur nie udźwignąłby budżet..."Stażowi Emeryci" mieliby zbyt niskie emerytury...
A że Gordyjka to stworzenie bardzo logiczne, to jakoś mi ta analiza pokrętną się wydała...Przeanalizujmy...
1. Mały elektorat.
W wyborach różnego typu udział bierze połowa uprawnionych...Pan z tej połowy ma ponoć "zgarnąć" 40%...Jak się nie mylę, to "większą połową" jest pozostałe 60%...Chyba, że matematyka ostatnio się zmieniła ??
W II turze frekwencja będzie prawdopodobnie o 20% mniejsza...
To będzie pański Elektorat ?? Czy nie pański ??
- Jeśli pański, to pozostanie Panu 20%...Trochę mało...
- Jeśli nie pański, to pachnie remisem, albo walką o każdy głos...Nawet pojedyncza sztuka będzie miała znaczenie...
- Jeśli będzie "po 10%", to i tak powinien mieć Pan ból głowy...Goździkowa nie pomoże...
Wybory prezydenckie to loteria...Jedno zdanie może zmieć wszystko...Sam Pan tak wygrał poprzednie wybory...
2. Budżet nie udźwignie obciążenia.
Chwalebna troska o budżet, skoro ma się w dorobku rozdawnictwo w wielu wymiarach...Tylko, że skoro Elektorat jest tak marginalny, że starać się o niego szkoda, to jaki biedniutki musi być ten nasz budżet, że tego nie udźwignie ??
I truskaweczka na torcie...
3. Stażowe emerytury byłyby zbyt niskie...
Przy takim braku logiki, to już nie tylko ręce opadają...
Cóż za ekspertów ma Pan w swoim otoczeniu ??
Skoro Elektorat jest marginalny, emerytury byłyby zbyt niskie, to jakim cudem wynikiem tego mnożenia staje się wygórowane obciążenie budżetu ??
Jakim cudem "Stażowcy" po przepracowaniu czterdziestu lat będą klepać emerytalną biedę, a kiedy przepracują na przykład czterdzieści trzy lata, to będą opływać w emerytalnych luksusach ??
Właściwie, ogarniam...
I brutalność tego faktu jest zabójcza...W przenośni i dosłownie...
"Stażowcy" to w dużej mierze pracownicy przemysłu...To Oni szli do pracy w wieku 17-18 lat...Jeśli się dokształcali, to głównie wieczorowo lub zaocznie...Potencjalni Kandydaci, którzy przepracowali 40-42 lata i do ustawowej emerytury trochę im brakuje...
Ich pensje odbiegają od najniższej krajowej, chociaż do dobrobytu Im daleko...
Ale to Oni są płatnikami składek emerytalnych na więcej niż przyzwoitym poziomie...
To oni napełniają ten "kubełek"...
Gdyby odeszli, dziura budżetowa byłaby spora...
Niby marginalny Elektorat, ale jednak znaczący...
Brutalna prawda ??
Raczej przykra prawda...
Brutalną prawdą jest fakt, że Ci Ludzie nie dożywają emerytury systemowej, a jeśli dożywają, to cieszą się nią kilka miesięcy...
Czysty interes...
Złoty interes...
Argumentacja ekspertów do mnie nie przemawia, bo nie jest logiczna...Logicznym jest pazerność systemu...Wykorzystywanie ciężko pracujących Ludzi do zera...
W końcu o ten "Margines" nikt się nie upomni...
Na naszym Osiedlu mieszka wielu takich Ludzi...Mieszkają, pracują i umierają...Nad klepsydrami pięćdziesięciolatków przestaliśmy nawet kiwać głowami...Na widok klepsydry sześćdziesięciopięciolatka uśmiechamy się gorzko...Ciekawe czy zdążył ??
Moi Sąsiedzi mają staż pracy po czterdzieści, czterdzieści pięć lat...Pracowali ciężko i w trudnych warunkach...Ale dla systemu to zbyt mało...
Bo Oni nie pracowali i nie pracują dla Polski, Oni pracują dla systemu...Bezdusznego...Bezimiennego...
I Pan w tym uczestniczy...
Pan się w to wpisuje...
Prawdziwa praworządność i sprawiedliwość...
Słucha Pan ludzi, którzy nie mają pojęcia co analizują...To nie jest marginalny Elektorat...To Ludzie, którzy zasługują na nasz największy szacunek...I na kilka lat wytchnienia bez zawodowych obowiązków...Taki to jest "Margines"...
Życząca chwili refleksji...
Nie zakładam, że kiedykolwiek Pan to przeczyta, ale być może, kiedyś, któryś z kandydatów na ten zaszczytny tytuł, zabłąka się w gordyjskie progi i zastanowi się przez moment...Oby...
Kilka lat temu rozpoczął Pan kampanię z pewnym hasłem..."Emerytury stażowe"...
W wielu wiekowych sercach obudziła się nadzieja...Maleńka, to prawda, ale jednak nadzieja...Promyczek sprawiedliwości...
Przez lata pańskiej kadencji temat ucichł...Ponoć był analizowany...
Analiza, rzecz święta...
Głupich, nieprzemyślanych pomysłów mamy na pęczki...
Ale temat został "odgrzany" i promyczek nadziei znowu błysnął...
Może jednak ??
Migotał delikatnym światełkiem przez pół roku...Nęcił...Kusił...Radował...
Aż do dnia, kiedy się okazało, że analizy wyszły Wam negatywnie...
Elektorat zyskalibyście maleńki...Emerytur nie udźwignąłby budżet..."Stażowi Emeryci" mieliby zbyt niskie emerytury...
A że Gordyjka to stworzenie bardzo logiczne, to jakoś mi ta analiza pokrętną się wydała...Przeanalizujmy...
1. Mały elektorat.
W wyborach różnego typu udział bierze połowa uprawnionych...Pan z tej połowy ma ponoć "zgarnąć" 40%...Jak się nie mylę, to "większą połową" jest pozostałe 60%...Chyba, że matematyka ostatnio się zmieniła ??
W II turze frekwencja będzie prawdopodobnie o 20% mniejsza...
To będzie pański Elektorat ?? Czy nie pański ??
- Jeśli pański, to pozostanie Panu 20%...Trochę mało...
- Jeśli nie pański, to pachnie remisem, albo walką o każdy głos...Nawet pojedyncza sztuka będzie miała znaczenie...
- Jeśli będzie "po 10%", to i tak powinien mieć Pan ból głowy...Goździkowa nie pomoże...
Wybory prezydenckie to loteria...Jedno zdanie może zmieć wszystko...Sam Pan tak wygrał poprzednie wybory...
2. Budżet nie udźwignie obciążenia.
Chwalebna troska o budżet, skoro ma się w dorobku rozdawnictwo w wielu wymiarach...Tylko, że skoro Elektorat jest tak marginalny, że starać się o niego szkoda, to jaki biedniutki musi być ten nasz budżet, że tego nie udźwignie ??
I truskaweczka na torcie...
3. Stażowe emerytury byłyby zbyt niskie...
Przy takim braku logiki, to już nie tylko ręce opadają...
Cóż za ekspertów ma Pan w swoim otoczeniu ??
Skoro Elektorat jest marginalny, emerytury byłyby zbyt niskie, to jakim cudem wynikiem tego mnożenia staje się wygórowane obciążenie budżetu ??
Jakim cudem "Stażowcy" po przepracowaniu czterdziestu lat będą klepać emerytalną biedę, a kiedy przepracują na przykład czterdzieści trzy lata, to będą opływać w emerytalnych luksusach ??
Właściwie, ogarniam...
I brutalność tego faktu jest zabójcza...W przenośni i dosłownie...
"Stażowcy" to w dużej mierze pracownicy przemysłu...To Oni szli do pracy w wieku 17-18 lat...Jeśli się dokształcali, to głównie wieczorowo lub zaocznie...Potencjalni Kandydaci, którzy przepracowali 40-42 lata i do ustawowej emerytury trochę im brakuje...
Ich pensje odbiegają od najniższej krajowej, chociaż do dobrobytu Im daleko...
Ale to Oni są płatnikami składek emerytalnych na więcej niż przyzwoitym poziomie...
To oni napełniają ten "kubełek"...
Gdyby odeszli, dziura budżetowa byłaby spora...
Niby marginalny Elektorat, ale jednak znaczący...
Brutalna prawda ??
Raczej przykra prawda...
Brutalną prawdą jest fakt, że Ci Ludzie nie dożywają emerytury systemowej, a jeśli dożywają, to cieszą się nią kilka miesięcy...
Czysty interes...
Złoty interes...
Argumentacja ekspertów do mnie nie przemawia, bo nie jest logiczna...Logicznym jest pazerność systemu...Wykorzystywanie ciężko pracujących Ludzi do zera...
W końcu o ten "Margines" nikt się nie upomni...
Na naszym Osiedlu mieszka wielu takich Ludzi...Mieszkają, pracują i umierają...Nad klepsydrami pięćdziesięciolatków przestaliśmy nawet kiwać głowami...Na widok klepsydry sześćdziesięciopięciolatka uśmiechamy się gorzko...Ciekawe czy zdążył ??
Moi Sąsiedzi mają staż pracy po czterdzieści, czterdzieści pięć lat...Pracowali ciężko i w trudnych warunkach...Ale dla systemu to zbyt mało...
Bo Oni nie pracowali i nie pracują dla Polski, Oni pracują dla systemu...Bezdusznego...Bezimiennego...
I Pan w tym uczestniczy...
Pan się w to wpisuje...
Prawdziwa praworządność i sprawiedliwość...
Słucha Pan ludzi, którzy nie mają pojęcia co analizują...To nie jest marginalny Elektorat...To Ludzie, którzy zasługują na nasz największy szacunek...I na kilka lat wytchnienia bez zawodowych obowiązków...Taki to jest "Margines"...
Życząca chwili refleksji...
Gordyjka
czwartek, 6 lutego 2020
Oddychaj !!
Trzydzieści dwa lata temu właściwie nie żyłam...
Nie pierwszyzna...
Do tego dnia "nie żyłam" już kilka razy, wymuszając na medykach ponadstandardowe działania...
2-go stycznia 1988 roku poszłam "po bandzie"...
Będąc w ósmym miesiącu zagrożonej ciąży wylądowałam w szpitalu...
Przeszłam przez te osiem miesięcy wszystkie możliwe przypadłości zdrowotne...Przeszłam przeprowadzkę do Zaścianka...Potrącił mnie samochód kiedy jechałam na rowerze (w Zaścianku rower był niezbędny do zrobienia nawet podstawowych zakupów)...A kiedy byłam w siódmym miesiącu ciąży zmarła Mamciaśka...Moja Mama...
I chociaż wydawało się, że nic więcej już dowalić mi nie mogło...Los ma w zanadrzu zawsze coś schowane...
2-go stycznia o 5-tej rano odeszły mi wody...
Pan N. był w pracy, a właściwie do niej dojeżdżał...
Byłam sama w domu, z trzylatkiem...
Bez telefonu...Bez samochodu...
Wśród Sąsiadów, których jeszcze nie znałam...
Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że to wszystko nie jest najtrudniejsze...
Zorganizowałam opiekę nad Pierworodnym...Zorganizowałam sobie transport do szpitala...Zawiadomiłam Pana N., że "Świat się wali", ale jakoś go trzymam...
Patologia ciąży...Leki na podtrzymanie...Zastrzyki na wstrzymanie akcji porodowej...
Lekarz robił wszystko, żeby nie odbierać tego porodu...Efektem było, że bóle zostały wstrzymane, skurcze zostały wstrzymane, ale akcja porodowa trwała...
Urodziłam Córkę siłą mięśni...
Nie polecam...;o)
Pewnie wcale nie miałybyśmy szans, gdyby nie fakt, że uprawiałam tyle dyscyplin sportowych...
Ale się udało...
O 14:20 usłyszałam:
"Ale ono zielone !!"
I straciłam przytomność...Któryś raz z rzędu...
Przeszłam niezliczoną ilość kroplówek...Kilka transfuzji...Stan zapaści...Zapalenie płuc...Kilka alergii na leki...Żyły pękały mi od dotknięcia...Całe ciało miałam czarne od siniaków...
Ale wiecie co było najgorsze ??
Przez trzy doby nikt nie udzielał mi żadnych informacji o Dziecku !!
Martwa cisza...
Właściwie to nawet nie wiedziałam jakiej jest płci...
W końcu nie wytrzymałam...
Dowlokłam się pod oddział noworodków, znalazłam jakiegoś chodaka i zagroziłam, że rozwalę szklaną ścianę, jeśli nie otrzymam informacji...
Nawet ordynatorkę ruszyło...
Ubrali mnie jak kosmitę i zaprowadzili do Córci...
Leżała w inkubatorze, wszędzie rurki, urządzenia...
A ja stałam za szybą, kilka metrów od Niej i błagałam Boga o jeszcze jeden Jej oddech...
Ordynatorka stała ze spuszczoną głową i niewyraźnie wyszeptała...
"Walczymy"...
Jakby mnie ktoś w brzuch kopnął...
Ale podziałało...
Wracając do separatki wstąpiłam do przełożonej pielęgniarek i poprosiłam o jakieś zajęcie, jakiekolwiek...Jej opadnięta szczęka była dowodem na mojego "fioła"...;o)
Musiałam dostać zgodę lekarza prowadzącego...
To On uratował mi życie...
A każdy obchód zaczynał od : "Co tam słychać u mojego umrzyka ??"
Dostałam całe zwoje ligniny i robiłam z nich podkłady dla położnic...Takie czasy były ciekawe...;o)
Aaaaa...I jeszcze jedna ciekawostka...
Gdyby Pan N. nie był wówczas Honorowym Dawcą Krwi, to na transfuzje czekałabym pewnie do zgonu...;o)
Zajęcie rąk i głowy było świetnym pomysłem...W dwie doby mój stan poprawił się o 180 stopni...Produkcja podkładów szła pełną parą...
Na oddziale zmarły dwa noworodki...
Jedno dzieciątko urodziło się martwe...
Byłam ponad to...
Składałam podkłady i powtarzałam mantrę...
"Oddychaj Córcia...Oddychaj Córcia..."
Nie pchałam się na oddział noworodków...Nie zadawałam pytań pediatrom...
Po dwóch dniach zapukała ordynatorka i oznajmiła, że mam gościa...
Kiedy ja niezdarnie gramoliłam się z łóżka, ona wniosła Córcię !!
"Macie pięć minut !!" - stwierdziła...
A ja przestałam oddychać...
Jakaż Ona była maleńka...Jaka krucha...
Trzymałam Ją w ramionach i szeptałam...
"Oddychaj Córcia...Oddychaj..."
Ziewnęła i spała dalej...Taka była usłuchana...;o)
Po kolejnych dwóch dniach, ordynatorka weszła do mojej sali i oznajmiła...
"Zbieraj się mama w sobie, bo córkę masz do wypisu"...
Pięć minut później stałam pod pokojem lekarskim i rozpoczęłam żebractwo...
Po dobie lekarz prowadzący miał dość mojego widoku...
"Jeszcze pięć kroplówek, jedna transfuzja i..."- stawiał warunki...
- I do domeczku !! - przerwałam wywód...
"i badania...Potem zobaczymy."- zakończył...
Jeszcze tak grzecznej pacjentki na oddziale nie było...
A jak ja na karetkę z krwią wyglądałam !! (Wieźli ją z Wawki, bo ciągle dostawałam odczynów alergicznych, przez jakiś durny współczynnik)...
Dałyśmy radę !!
Co prawda, mnie wypisano ze stertą recept i kategorycznym żądaniem stawienia się w szpitalu przy jakichkolwiek objawach...Ale Córcia dostała porodowe 10 punktów !!
Jakim cudem ??
Statystyka !!
Oddział zaliczył trzy zgony w ciągu tygodnia, sukcesy były potrzebne...
W konsekwencji, Córcia dopiero po miesiącu dostała leki i odżywki dla wcześniaków, bo takie były durne przepisy...
W konsekwencji, przez kolejnych kilka lat walczyliśmy z różnymi przypadłościami, które ów "przepis" spowodował...
W konsekwencji, przez pierwszy rok warowaliśmy przy łóżeczku, obawiając się niewydolności Jej płuc i wstrzymania oddechu...
Ale oddychała !!
A ja dalej powtarzam jak mantrę...
"Oddychaj Córcia !! Oddychaj !!
Przez kolejnych Sto lat !!
Gdybym dotrzymała terminu, urodziła by się właśnie dzisiaj...Ale 2-gi stycznia to też fajna data...;o)
P.S. Mój Lekarz prowadzący, Doktor Bednarz, nie dożył nawet "osiemnastki" naszej Córci...Zmarł nagle, w czasie urlopu, chociaż był naszym rówieśnikiem. Jego Żona była Wychowawczynią naszej Córci, w szkole podstawowej...Tak się drogi splotły po latach...
On był niewątpliwie, jednym z moich Dobrych Duchów...
Nie pierwszyzna...
Do tego dnia "nie żyłam" już kilka razy, wymuszając na medykach ponadstandardowe działania...
2-go stycznia 1988 roku poszłam "po bandzie"...
Będąc w ósmym miesiącu zagrożonej ciąży wylądowałam w szpitalu...
Przeszłam przez te osiem miesięcy wszystkie możliwe przypadłości zdrowotne...Przeszłam przeprowadzkę do Zaścianka...Potrącił mnie samochód kiedy jechałam na rowerze (w Zaścianku rower był niezbędny do zrobienia nawet podstawowych zakupów)...A kiedy byłam w siódmym miesiącu ciąży zmarła Mamciaśka...Moja Mama...
I chociaż wydawało się, że nic więcej już dowalić mi nie mogło...Los ma w zanadrzu zawsze coś schowane...
2-go stycznia o 5-tej rano odeszły mi wody...
Pan N. był w pracy, a właściwie do niej dojeżdżał...
Byłam sama w domu, z trzylatkiem...
Bez telefonu...Bez samochodu...
Wśród Sąsiadów, których jeszcze nie znałam...
Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że to wszystko nie jest najtrudniejsze...
Zorganizowałam opiekę nad Pierworodnym...Zorganizowałam sobie transport do szpitala...Zawiadomiłam Pana N., że "Świat się wali", ale jakoś go trzymam...
Patologia ciąży...Leki na podtrzymanie...Zastrzyki na wstrzymanie akcji porodowej...
Lekarz robił wszystko, żeby nie odbierać tego porodu...Efektem było, że bóle zostały wstrzymane, skurcze zostały wstrzymane, ale akcja porodowa trwała...
Urodziłam Córkę siłą mięśni...
Nie polecam...;o)
Pewnie wcale nie miałybyśmy szans, gdyby nie fakt, że uprawiałam tyle dyscyplin sportowych...
Ale się udało...
O 14:20 usłyszałam:
"Ale ono zielone !!"
I straciłam przytomność...Któryś raz z rzędu...
Przeszłam niezliczoną ilość kroplówek...Kilka transfuzji...Stan zapaści...Zapalenie płuc...Kilka alergii na leki...Żyły pękały mi od dotknięcia...Całe ciało miałam czarne od siniaków...
Ale wiecie co było najgorsze ??
Przez trzy doby nikt nie udzielał mi żadnych informacji o Dziecku !!
Martwa cisza...
Właściwie to nawet nie wiedziałam jakiej jest płci...
W końcu nie wytrzymałam...
Dowlokłam się pod oddział noworodków, znalazłam jakiegoś chodaka i zagroziłam, że rozwalę szklaną ścianę, jeśli nie otrzymam informacji...
Nawet ordynatorkę ruszyło...
Ubrali mnie jak kosmitę i zaprowadzili do Córci...
Leżała w inkubatorze, wszędzie rurki, urządzenia...
A ja stałam za szybą, kilka metrów od Niej i błagałam Boga o jeszcze jeden Jej oddech...
Ordynatorka stała ze spuszczoną głową i niewyraźnie wyszeptała...
"Walczymy"...
Jakby mnie ktoś w brzuch kopnął...
Ale podziałało...
Wracając do separatki wstąpiłam do przełożonej pielęgniarek i poprosiłam o jakieś zajęcie, jakiekolwiek...Jej opadnięta szczęka była dowodem na mojego "fioła"...;o)
Musiałam dostać zgodę lekarza prowadzącego...
To On uratował mi życie...
A każdy obchód zaczynał od : "Co tam słychać u mojego umrzyka ??"
Dostałam całe zwoje ligniny i robiłam z nich podkłady dla położnic...Takie czasy były ciekawe...;o)
Aaaaa...I jeszcze jedna ciekawostka...
Gdyby Pan N. nie był wówczas Honorowym Dawcą Krwi, to na transfuzje czekałabym pewnie do zgonu...;o)
Zajęcie rąk i głowy było świetnym pomysłem...W dwie doby mój stan poprawił się o 180 stopni...Produkcja podkładów szła pełną parą...
Na oddziale zmarły dwa noworodki...
Jedno dzieciątko urodziło się martwe...
Byłam ponad to...
Składałam podkłady i powtarzałam mantrę...
"Oddychaj Córcia...Oddychaj Córcia..."
Nie pchałam się na oddział noworodków...Nie zadawałam pytań pediatrom...
Po dwóch dniach zapukała ordynatorka i oznajmiła, że mam gościa...
Kiedy ja niezdarnie gramoliłam się z łóżka, ona wniosła Córcię !!
"Macie pięć minut !!" - stwierdziła...
A ja przestałam oddychać...
Jakaż Ona była maleńka...Jaka krucha...
Trzymałam Ją w ramionach i szeptałam...
"Oddychaj Córcia...Oddychaj..."
Ziewnęła i spała dalej...Taka była usłuchana...;o)
Po kolejnych dwóch dniach, ordynatorka weszła do mojej sali i oznajmiła...
"Zbieraj się mama w sobie, bo córkę masz do wypisu"...
Pięć minut później stałam pod pokojem lekarskim i rozpoczęłam żebractwo...
Po dobie lekarz prowadzący miał dość mojego widoku...
"Jeszcze pięć kroplówek, jedna transfuzja i..."- stawiał warunki...
- I do domeczku !! - przerwałam wywód...
"i badania...Potem zobaczymy."- zakończył...
Jeszcze tak grzecznej pacjentki na oddziale nie było...
A jak ja na karetkę z krwią wyglądałam !! (Wieźli ją z Wawki, bo ciągle dostawałam odczynów alergicznych, przez jakiś durny współczynnik)...
Dałyśmy radę !!
Co prawda, mnie wypisano ze stertą recept i kategorycznym żądaniem stawienia się w szpitalu przy jakichkolwiek objawach...Ale Córcia dostała porodowe 10 punktów !!
Jakim cudem ??
Statystyka !!
Oddział zaliczył trzy zgony w ciągu tygodnia, sukcesy były potrzebne...
W konsekwencji, Córcia dopiero po miesiącu dostała leki i odżywki dla wcześniaków, bo takie były durne przepisy...
W konsekwencji, przez kolejnych kilka lat walczyliśmy z różnymi przypadłościami, które ów "przepis" spowodował...
W konsekwencji, przez pierwszy rok warowaliśmy przy łóżeczku, obawiając się niewydolności Jej płuc i wstrzymania oddechu...
Ale oddychała !!
A ja dalej powtarzam jak mantrę...
"Oddychaj Córcia !! Oddychaj !!
Przez kolejnych Sto lat !!
Gdybym dotrzymała terminu, urodziła by się właśnie dzisiaj...Ale 2-gi stycznia to też fajna data...;o)
P.S. Mój Lekarz prowadzący, Doktor Bednarz, nie dożył nawet "osiemnastki" naszej Córci...Zmarł nagle, w czasie urlopu, chociaż był naszym rówieśnikiem. Jego Żona była Wychowawczynią naszej Córci, w szkole podstawowej...Tak się drogi splotły po latach...
On był niewątpliwie, jednym z moich Dobrych Duchów...
wtorek, 4 lutego 2020
Gdzie jest władza ??
Ten dylemat każdy zna,
każdy, kto posiada psa.
Kto przewodzi na spacerze ??
Człek prowadzi ?? Czy też zwierzę ??
Idzie pani, albo pan,
tak wygląda z grubsza plan,
trzyma smycz w swej dziarskiej dłoni,
czasem stąpa, czasem goni,
a na końcu smyczy pies !!
(Rozmiarowo różny jest).
Pan komendy psu wydaje,
gdy pies sika - to pan staje,
gdy pies wącha - to pan kluczy,
i bez komend pan się uczy.
Kto przewodzi ?? Pan, czy pies ??
To dylemat trudny jest...
Gdzie przód smyczy ?? Kto ma władzę ??
Chyba łeb pod prysznic wsadzę !!
Kto jest "siłą" tego związku ??
Chyba zacznę od początku...
Ten dylemat każdy zna,
niedziela, 2 lutego 2020
To ci Zgredek...
Lucky nie miał lekko ostatnimi czasy...
Najpierw bytowały u nas Wnuki, co powoduje u pieseła 200% zapotrzebowania na czuwanie...
Potem się Gordyjka zabrała do papierzenia, czego efektem były wizyty "Obcych" w różnych porach...To dla odmiany powodowało ciągłe komendy: "na kanapę"...
Wizytę duszpasterską przeszedł jakoś, przypięty do rurek, żebyśmy Proboszcza na sumieniu nie mieli...
No i epitafium...
Kontrola gazowa !!
Obcy w domu...
Obcy z "kijem" w ręce...(Czytnik gazu ma długaśną dyszę)
Obcy wszedł do kuchni...
A Gordyjka znowu wydaje te durne komendy:
- Na kanapę !!
- Spokój !!
- Leżeć !!
- Wszystko w porządku...
A że Lucky jest wyjątkowo zdyscyplinowany (podziw wzbudzając nieustannie), więc leżało psisko cichutko na tej kanapie i tylko oczętami strzelało zaniepokojone...
Kiedy Pan Gazowy wyszedł, dało pisisko upust swojemu niezadowoleniu...
Leżał na kanapie i mruczał...
Ale jak mruczał !!
W sekundę zrozumiałam psi język !!
Jak stara dewota mruczał !!
" No jasne...Pilnować mam...Jasne...Z kanapy mam pilnować ?? Obcych wpuszcza ?? A ja na kanapie ?? Włażą jak do siebie !! Plątają się po domu !! A ja na kanapie !! Mądrala...Niech sobie sama tak domu pilnuje !!"
Tak go to warczenie pod nosem utrudziło, że po dziesięciu minutach wypluwania tej psiej złości, zasnął i zaczął chrapać...
A ja, należycie zdyscyplinowana, pilnowałam mieszkania i uśmiechałam się pod nosem...
Byłam z siebie bardzo dumna...;o)
Ledwie pół roku minęło, a ja już po psiemu rozumiem...
A ponoć do języków głowy nie mam...
Żeby mu tylko to zrzędzenie na stałe nie zostało...;o)
Chociaż Zgredka kocham bardzo...
Najpierw bytowały u nas Wnuki, co powoduje u pieseła 200% zapotrzebowania na czuwanie...
Potem się Gordyjka zabrała do papierzenia, czego efektem były wizyty "Obcych" w różnych porach...To dla odmiany powodowało ciągłe komendy: "na kanapę"...
Wizytę duszpasterską przeszedł jakoś, przypięty do rurek, żebyśmy Proboszcza na sumieniu nie mieli...
No i epitafium...
Kontrola gazowa !!
Obcy w domu...
Obcy z "kijem" w ręce...(Czytnik gazu ma długaśną dyszę)
Obcy wszedł do kuchni...
A Gordyjka znowu wydaje te durne komendy:
- Na kanapę !!
- Spokój !!
- Leżeć !!
- Wszystko w porządku...
A że Lucky jest wyjątkowo zdyscyplinowany (podziw wzbudzając nieustannie), więc leżało psisko cichutko na tej kanapie i tylko oczętami strzelało zaniepokojone...
Kiedy Pan Gazowy wyszedł, dało pisisko upust swojemu niezadowoleniu...
Leżał na kanapie i mruczał...
Ale jak mruczał !!
W sekundę zrozumiałam psi język !!
Jak stara dewota mruczał !!
" No jasne...Pilnować mam...Jasne...Z kanapy mam pilnować ?? Obcych wpuszcza ?? A ja na kanapie ?? Włażą jak do siebie !! Plątają się po domu !! A ja na kanapie !! Mądrala...Niech sobie sama tak domu pilnuje !!"
Tak go to warczenie pod nosem utrudziło, że po dziesięciu minutach wypluwania tej psiej złości, zasnął i zaczął chrapać...
A ja, należycie zdyscyplinowana, pilnowałam mieszkania i uśmiechałam się pod nosem...
Byłam z siebie bardzo dumna...;o)
Ledwie pół roku minęło, a ja już po psiemu rozumiem...
A ponoć do języków głowy nie mam...
Żeby mu tylko to zrzędzenie na stałe nie zostało...;o)
Chociaż Zgredka kocham bardzo...