poniedziałek, 30 lipca 2012

Gordyjski Atol...

     No to możecie przestać zazdraszczać...Tak, tak...Mój wyjątkowo długi, tegoroczny urlopek zmierza do końca...
Nie powiem, żeby był on szczególnie wyleniowanym okresem w moim życiu, ale w sumie, był lepszy niż przerwane z nagła urlopy Turystów w Egipcie...
Mnie przynajmniej Pan Marszałek desantem transportować do Zaścianka nie musiał...
     Ale żal...
     Co prawda jeszcze jutro w obowiązki nie wpełzam, ale wtoreczek będzie już dzionkiem bardzo pracowitym...
Wszak trzeba ogarnąć to moje leniowanie i stanowisko pracy sobie przygotować...
Echhh...
A do następnego urlopku 334 dni...
     Kiedy owa trauma odezwała się w mojej biednej duszyczce, mózgownica wysłała impulsy...
     "Obiecałaś"..."Obiecałaś"..."Obiecałaś"...
Fakt...
     Było to co prawda wieki temu całe, ale obiecałam, a obietnicę ową obwieściłam publicznie...
Nie ma to tamto...Czas danego słowa dotrzymać...
     Dawno, dawno temu...Kiedy byliśmy piękni, młodzi i narwani, postanowiliśmy z Panem N., że dokonamy pewnych prac remontowych w naszym mieszkanku...
Wydawało się nam to wyzwaniem godnym naszych ambicji i całkiem realnym do realizacji...
Ani przez moment nie pomyśleliśmy o tym, że nasze doby mają tylko dwadzieścia cztery godziny, a pracując na kilku etatach wcale na podobne wyzwania czasu już nie mamy...
Narwańce jesteśmy i tyle...
Nie dość,że narwańce to jeszcze pazerne na robotę...
Słowo się rzekło, więc pozostało plan zrealizować...
     Realizację rozpoczęliśmy od totalnej dewastacji, bo każdy kto remont robił wie, że żeby coś wybudować z sensem, najpierw trzeba sobie plac budowy przygotować...
No to przygotowaliśmy, a nasz łazienka po tych poczynaniach wyglądała jak Warszawa w 1945 roku...




Z całego "królestwa" pozostał nam jedynie "tron"...
     Dziobaliśmy ten nasz remont dzielnie w każdej wolnej chwili, każdy wolny dzień spędzaliśmy romantycznie w "Łazienkach", i z każdym dniem coraz trudniej było się do owej pracy motywować...
No bo jak długo można ??
Można...
Przynajmniej my możemy...
I teraz mogę Was zaprosić na spacer po gordyjskim atolu...
     Tuż za drzwiami, które jak pamiętacie ozdobiłam malowanym na szkle akwarium, otwiera się przestrzeń ciemnej, morskiej zieleni, którą miejscami zdobią delikatne "morskie bałwanki...


     W morskiej otchłani domek swój znalazła znana Wam również "złota rybeńka", jakbyśmy mieli ochotę na spełnienie jakiegoś marzenia w czasie łazienkowych rytuałów...
A że serca nasze podbiła szczodrością, więc oprócz całego atolu, do zasiedlenia otrzymała równie lustrzaną taflę naszego zwierciadła...


     Zwierciadło niestety nie jest magiczne, bo na kilkukrotnie zadawane przeze mnie pytanie:
     "Kto jest najpiękniejszy w Świecie ??", zwierciadło milczy...
     Widać w marketach tych magicznych zwierciadeł nie mają...
     Magiczny za to mamy prysznic, i przyznać muszę, że jego magia jest niesamowita, bo każdy z Gości, który zawita w nasze progi i do atolu zajrzy, zaraz odczuwa w sobie wielką potrzebę dokonania ablucji...
No cóż...W sumie to ja ich rozumiem...



     Pryszniczek ma i deszczownię delikatną, i kaskadę obfitą, i poziomy masażyk wodny, no i to bez czego żadna, podkreślam : ŻADNA łazienka obejść się nie może...




     Tak, tak...Dobrze widzicie...Nasz pryszniczek ma mikrofon...
     A co !!
     Po skończonym, łazienkowym remoncie tak nam na duszyczkach radośnie, że sobie będziemy pod pryszniczkiem śpiewać...
Co prawda nie wiem co na to nasi Sąsiedzi...Ale skoro wytrzymali trzy lata stukania, pukania, wiercenia i innych takich decybeli, to nasz śpiewy chwalebne jakoś wytrzymają...Chyba ??



niedziela, 29 lipca 2012

Piękne rzeczy zakończenie...

     Staropolska tradycja nakazuje, żeby po dniu zaślubin świętowanie powtórzyć jeszcze co najmniej jeden raz...Nie to, żebym przeciw świętowaniu coś miała, ale zwyczaj ów kojarzy mi się raczej z leczeniem kociokwiku o chorendalnych rozmiarach niż czczeniu owej uroczystości, ale jak ktoś chce to proszę bardzo...My nie chcemy...W sumie prawie nigdy nie chodziliśmy na weselne poprawiny..."Prawie", bo raz zrobiliśmy wyjątek i to on utrzymał nas w przekonaniu, że owo świętowanie to już takie imprezowanie "na siłę"...Żołądek z reguły jest już napakowany na maksa, wątroba z trudem przerabia jeszcze alkohol z poprzedniego dnia, nogi "wpakowane" w buty cierpną aż do kości ogonowej...
     Na propozycję Swatów wspólnego świętowania stanęliśmy w opozycji...
     Fakt, że mieliśmy jeszcze jeden bardzo poważny argument poza genetyczną niechęcią do "poprawin"...
Gościliśmy nasze Siory, a że nie widujemy się często, bo Obie są takie bardziej pozazaściankowe, więc ową bytnością chcieliśmy się nacieszyć...
     Niedzielny poranek powitał nas rześką pogodą i niemiłosiernym bólem nóg...Jedliśmy niewiele, więc lodówka miała "branie", a że poza jednym toastem piliśmy jedynie wodę i soki, to i kociokwik nam nie doskwierał...
Koło południa już nas zaczęło wiercić...
     - A może byśmy tak gdzieś ruszyli ?? - zapytał Pan N. nieśmiało...
     - A gdzie ?? - wgapiły się w niego trzy pary ciekawskich babskich oczu...
     - No nie wiem...Tak gdzieś w plener... - kusił dalej mój Ślubny...
Hmmm...W sumie myśl nie głupia, bo nie należymy raczej do "kanapowców-imprezowiczów"...
Plener byłby OK...
     Odczekaliśmy dzielnie aż Młody zakotwiczy, bo coś tam jeszcze z domeczku chciał zabrać, no i z Cioteczkami chciał się pożegnać, bo jedna lot miała w nocy, a druga zamierzała zwinąć się zaraz potem...
I ruszyliśmy...
Dokąd ??
Cztery takie głowy musiały wymyślić coś  oryginalnego...
Tchnięci weną niesamowitą postanowiliśmy pojechać tam gdzie się wszystko zaczęło, czyli w miejsce gdzie się Młody oświadczył...
     Plan muszę przyznać był prosty...Jedziemy...Wznosimy toast...Wracamy...
     Ale jak to z planami bywa zrealizowany został zgoła w sposób zaskakujący...
     Kiedy przejeżdżaliśmy koło Maczugi Herkulesa moja Siora ukochana wrzasnęła, że się mało "nagusek" w miejscu nie zatrzymał, a Pan N. na zawał był nie zszedł...
     - Ja tutaj od podstawówki nie byłam !! Chcę tu być !!
No i się zaczęło korygowanie planu, bo Siora Pana N. też zapragnęła mieć fotkę przy Maczudze...
Pan N. z radosnym piskiem opon dokonał manewru i niczym Kubica zrobił "pit-stopa"...Pan Parkingowy prawie z wrażenia zasłabł...
Ruszyliśmy pod ową Maczugę...
     Powinnam może w tym miejscu opisać jak malowniczo żeśmy wyglądali, bo stroje nasze nie miały nic wspólnego z planowaną wspinaczką, ale że zaraz to naocznie ujrzycie, więc się rozwodzić nie będę...
Jednego przeżałować tylko nie mogę, że nikt nie uwiecznił naszych min, kiedy dotarliśmy przez chaszcze do maczugowego wzgórza...




Nijak pojąć nie mogłam jaka siła mnie na owo wzgórze wtłoczy...
Siora moja ulubiona, jako prowodyrka owej ekspedycji ruszyła z kopyta...
No nie powiem, wzbudziła we mnie podziw, bo do takowych wspinaczek raczej nie nawykła, a poza tym wiedzę posiadam, iż Jej kolanka ostatnio nie bardzo chcą współpracować z resztą układu kostnego...
Czyżby więc Siora poczuła nastoletniego ducha, którego tutaj schowała lat temu dzieści ??
Kiedy właśnie zbieraliśmy się, żeby do dzielnej Niewiasty dołączyć Siora z nagła wydobyła z siebie odgłos straszliwy i zamarła...Zamarła dodam, w pozie zgoła dziwnej...




Siora zawisła była w uwiecznionej pozie, przyczepiona kończynami górnymi do wątłych rozmiarów korzonka...
Orzesz...(ko)...
Ruszyliśmy z odsieczą (dla korzonka rzecz jasna), bo Siora swoją wagę ma i zakładać należało, że jak się z owej górki stoczy to nas ukarać mogą za dewastację zabytków, że o Pomniku Przyrody nie wspomnę...
Każdy przyjął inną technikę wspinaczkową, więc było wielce prawdopodobne, że przynajmniej jeden Egzemplarz do wiszącej na korzonku Siory dotrze...
Nasz chichot słychać było chyba w całej okolicy...
Siora jednak, Człek ogromnej ambicji i uparty niczym Kłapouchy (po mnie to ma), z nagła korzonka puściła i techniką taką bardziej przyziemną, czyli na czworaka, ruszyła ku szczytowi...
Pozostało nam jedynie dogonić ową "parzystokopytną" Gazelę...
Wspinaczka owa takich emocji nam dostarczyła, że i nogi boleć po nocnych wyczynach przestały, i gębusie śmiały się radośniej...
No i zapragnęłyśmy sercem całym bardziej spektakularnych czynów dokonać...




Jako żywo, jeszcze nigdy skałek nie zdobywałam w klapkach i miniówce...
Mogę to przypisać jedynie poweselnemu szokowi, bo matroniego rozsądku to w tym nie było...
Widać uroczystości rodzinne bardziej się na mózgi kobiece rzucają, bo Pan N. niczym owa Maczuga stał spokojnie i nad naszym żywiołem usiłował panować...
Łatwego zadania nie miał...




Jak już z owej skały nas ściągnął, to mu się matronie stadko po krzakach rozpełzło...
     Kiedy już wszystko zostało obfotografowane, i każdy miał zdjęcie z każdym w pozach dowolnych, postanowiliśmy "maczugowe wzgórze" opuścić...
Powiedzieć dobra rzecz...Ale jak owego czynu dokonać ??
Jak podejście wydawało się nam trudne, tak droga w dół wydawała się istną przepaścią do pokonania...
Każdy więc postanowił schodzić po swojemu, a ten który owo zejście przeżyje miał pochować trupy w okolicznych krzakach...
     Moja Siora schodziła "pupą"...Ruchem przesuwno-ślizgowym...Szło Jej świetnie, aż do momentu kiedy Jej się chyba Bidulce ręce z nogami pomyliły i machając kończynami resztę drogi pokonała na samej "pupie"...Po chwili z krzaków rozległo się donośne:
     - ŻYJĘĘĘĘĘ !!!
Ufffff...
     Siora Pana N. postanowiła nie ryzykować...Ustawiła się na szczycie w pozycji "opozycyjnej" i niczym raczek człapała sobie statecznie...Tak Jej się owo człapanie niespieszne spodobało, że o mały figiel była by wczłapała w pokrzywy, bo jak nie trudno zauważyć w tej części ciała oczków nie posiadała...
Uffff...
Przynajmniej będzie miał kto mojego trupa sprzątnąć...
Pan N. jednak rozważył chyba zasobność mojej polisy na życie, bo nim pierwszy krok zrobiłam, postanowił mnie przez ową czeluść piekielną przeholować...
Uffff...
Poza niemiłosiernie brudnymi nogami (część trasy pokonywałam na bosaka) żadnych szkód na ciele nie odniosłam...




Mogliśmy ruszać w dalszą drogę...
Wszak w bagażniku zalegał trunek toastowy, którego temperatura z chwili na chwilę wzrastała...
     Do ruin ojcowskiego zamku zachowywałyśmy się już bardzo przyzwoicie i jak na Matrony przystało zamkowe wzgórze pokonałyśmy schodkami...





Pech chciał, że zaabsorbowane wspinaczką skałkową całkiem straciłyśmy rachubę czasu...W ruinach zamku znaleźliśmy się dokładnie wtedy, kiedy sympatyczni Panowie zamykali kłódkę...
Orzesz...(ko)...


Nie ma to tamto !! My się toastu pozbawić nie damy !!
Ku ogromnej radości owych Panów zasiadłyśmy na schodach owego historycznego przybytku, węzełek żeśmy rozpakowały i niepomne, że w miejscach publicznych podobnych praktyk uprawiać się nie godzi, rozlałyśmy do naczynek rubinowy płyn...




     Jeśli byście kiedyś szukali odpowiedniego miejsce na świętowanie, to Ojców polecam jak najbardziej !!
Schodki po częściowej rekonstrukcji są ogromnie wygodne, murek zadowoli nawet najbardziej wybredne "pupy" (szczególnie po wcześniejszej maczugowej wspinaczce), a wino smakuje wybornie...:o)
Nawet zamknięta na głucho brama nie psuła nam humorów...
      Nasze wędrownicze natury zostały w pełni usatysfakcjonowane...
      Szczególnie, że droga powrotna roztaczała przed nami swoje uroki nieprzerwanie...



     Pożegnała nas ojcowska sarenka, majestatycznie pozując do zdjęć i wisząc na tych skałach niczym Siora moja ulubiona...



     "Kościółek na wodzie" kusił urokiem do zwiedzania...



     A zamek w Pieskowej Skale zdawał się szemrać...
    
     "Na Matrony to Wy się kiepsko nadajecie"...






sobota, 28 lipca 2012

Tomasz...dar masz :o)

     Uwielbiam Ludzi z pasją...To nie wyznanie, to fakt i wypierać się go nie mam zamiaru...
Uwielbiać sobie każdy może co chce, to ja sobie uwielbienie dla Ludzi z pasją zaanektowałam...
Zbieram sobie takie " Indywidua" i kolekcjonuję...Kolekcjonuję i ...opisuję bo dla mnie to takie "Perełeczki", które w niebycie wszechświata nie powinny znikać...
     W organizację uroczystości weselnych włączaliśmy się z Panem N. na tyle na ile potrzebę odczuwali Młodzi, żeby im przez przypadek w weselnych planach nie bruździć...
Jak to mawiają: "nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu", a my nie dość, że pacyfistami jesteśmy z przekonania, to jeszcze do wyrywnych w "mieszaniu" nie należymy...
Kiedy więc Młody przyjechał i oświadczył, iż uroczystość ową uwieczniał będzie "Tomek", fakt ten żeśmy przyswoili i tyle...
Jak dla nas "Tomek" był OK...
A jaki jest "Tomek"...??
     Kiedy tylko przekroczył próg naszego "M" cała powierzchnia wypełniła się tomkowym uśmiechem...
Młody Człowiek obrzucił powierzchnię okiem znawcy i nim ktokolwiek zdążył zareagować zaczął swoje "misteria"...I chociaż Jego pozytywna energia udzielała się tak jakoś automatycznie, Tomka w tym wszystkim było jakoś najmniej...
Nawet osoby nie lubiące procesów "obfotografowywania" (czyli ja :o/) przyjmowały Jego zabiegi z sympatią...
Tomek dokładnie wiedział czego potrzebuje...
     - Teraz Tata poprawi rożek...Mama da całusa...Ooo !! Niech pani zostanie chwileczkę w tym cylindrze...
Nikt nie protestował, bo Tomek wszystko okraszał przemiłym uśmiechem i przesympatycznym mrużeniem oczek...
     Na uroczystościach ślubnych i weselnych Tomek się autentycznie sklonował...Gdziekolwiek by się wzroku nie skierowało tam stał Tomek ze swoim magicznym oczkiem obiektywu...
Uśmiechnięty...Optymistyczny...Pełen uroku...
Jeśli wśród Gości cokolwiek się działo, to mieliśmy jakieś dziwne przeświadczenie, że Tomek już tam jest...
Jedynym problemem było zachować przy Tomku powagę...
     Nie ma co, byliśmy pod ogromnym wrażeniem poczynań Młodego Człowieka...
     Nie było sztucznego ustawiania, fotografowania pousadzanych równo Gości, pozowania i sztucznych uśmiechów...
     Tomek był wszędzie tam gdzie być powinien...
     Przyznam się, że z wielką niecierpliwością oczekiwałam na wyniki Jego pracy...
     Wczoraj wrzucił zdjęcia na swoją stronę, i nie ma to tamto...
     Tomek to Człowiek z pasją...
     Na prezentowanych fotkach uchwycił dokładnie meritum...W każdym odkrył coś pięknego...Każde zdjęcie to jakaś "historyjka"...Echhh...
     Ma Chłopak dar i tyle...
     Niestety jeszcze nie mogę Wam pokazać owych dzieł, bo Młodzi się z "plenerem" nie wyrobili, ale próbkę Jego zdolności możecie popodziwiać w galerii na Jego stronce...A że błogosławieństwo od Młodych już posiadam, więc jak tylko fotki na wyłączność dostanę, to Wam z wielką przyjemnością zaprezentuję...:o)

                                www.tomaszdziedzic.pl

piątek, 27 lipca 2012

Na dobre i na złe, czyli jak to w życiu bywa...

     Kilka dni temu jedna z zaprzyjaźnionych Blogerek zamieściła bardzo wzruszający wpis, dotyczący partnerskiej opieki...Starszy Pan z ogromną serdecznością udzielał pomocy swej Partnerce...
Doskonale rozumiem ową Blogerkę, bo przyznać muszę, że kiedy zobaczę Ludzi w słusznym wieku tulących się czule lub spacerujących "za rączkę" jak Przedszkolaki, to na serduchu robi się tak jakoś radośnie, a na ustach wykwita uśmiech...Podobno serdeczność ludzka właśnie takie cuda czyni...
     Nie zastanawiam się wówczas jakie mieli życie, czy owa serdeczność i miłość towarzyszyła Im zawsze, po prostu do świadomości dopuszczam jedynie zaobserwowany fakt...
     No dobra, nie ma co ukrywać...Nie darzę specjalnym szacunkiem facetów typu "macho", którzy krocząc przez życie bezstresowo, traktują swoje Partnerki bardziej jak sprzęt kuchenny, niż jako Człowieka wartego uwagi...Nie toleruję Mężczyzn wyrażających się o swoich Partnerkach z lekceważeniem...
Mając prawie trzydziestoletnią praktykę małżeńską wiem doskonale, że ów "miodzik" nie zawsze jest słodki, że owa przysięga "na dobre i na złe" bardzo często bywa dosłowna, i jak owo "dobre" przechodzi tak jakoś niezauważalnie, to rzeczone "złe" zalega czasem na duszy na lata całe...
     Kilka tygodni temu, jak pamiętacie, poddawałam się różnego typu zabiegom rehabilitacyjnym, a moja Rehabilitantka zabawiała mnie wówczas pouczającymi opowiastkami z życia...Niektóre były, ot takim sobie "ględzeniem" dla zabicia czasu, niektóre jednak dawały mi sporo do myślenia i ukryć się nie da, że w pamięć zapadały...Ta opowiastka zapadła w mi w pamięć głęboko...
     "Pewnego dnia do drzwi gabinetu zapukał Pan w średnim wieku i rzeczowo zapytał o świadczone przeze mnie usługi oraz o cennik owych świadczeń...Po krótkiej wymianie zdań uzyskałam informacje, iż Żona owego Pana uległa pewnemu urazowi i rehabilitacji wymaga natychmiastowej, a niestety na zabiegi owe z NFZ-tu czekać trzeba w nieskończoność...Troska owego Pana wydała mi się ogromnie szczera i nie ma co, wywołał u mnie bardzo pozytywne odczucia...Powciskałam więc tą Jego Żonę w terminarz jak się tylko dało...W czasie pożegnania Pan ów wstrzymał się na progu i poprosił...
     - Wie Pani, prosił bym, żeby Pani po pierwszych zabiegach spróbowała zdiagnozować jak długo potrwa owa rehabilitacja i czy w ogóle przyniesie jakąś poprawę...
Prośba wydawała mi się logiczną, do momentu kiedy Pan nie dokończył zdania...
     - Nie będę czekał w nieskończoność...Mam dość biegania po lekarzach...Świat jest pełen pięknych, zdrowych Kobiet"...
Zaniemówiłam...
     "Moja Pacjentka była zadbaną Kobietą w średnim wieku, Matką trójki Dzieci owego Pana i poddając się bez szemrania wszelakim zabiegom pod niebiosa wychwalała swojego Męża...
A mnie w uszach ciągle dźwięczało owo "świat jest pełen pięknych, zdrowych Kobiet"...
Miałam dziwne wrażenie, że kiedy ja masuję nadwyrężony kręgosłup owej Kobiety, Jej Mąż biega po Świecie i szuka nowej partnerki...
     Czy ta Pani miała świadomość zagrożenia ?? Absolutnie nie...Nie miała świadomości i nie miała własnego życia...Zawodowo nie pracowała, bo wychowywała Dzieci i dbała o Męża...Rozmawiając z Nią wiedziałam, że  Jej życie to Małżeństwo i Rodzina...Teraz Jej Świat wisiał na "włosku", a właściwie na kręgosłupie..."
     Moja Rehabilitantka zawiesiła głos, czekając chyba na jakąś opinię z mojej strony, a ja leżałam i usiłowałam uporządkować tłoczące się myśli...
     "- Czy pani wie, że tylko dziesięć procent Mężczyzn podejmuje się opieki nad swoimi chorymi Partnerkami ?? "...
     Próbowała mnie zmotywować do zabrania głosu Masażystka...
    - A Kobiety ?? - zapytałam, bo czułam, że czas najwyższy się odezwać...
    " - Ha !! Właśnie o to chodzi...Jest właśnie odwrotnie...Tylko dziesięć procent Kobiet się nie opiekuje Partnerami..." - oświadczyła, i widać było, że dogłębnie temat sprawdziła...
     Orzesz...(ko)...
     No to jak to jest z tą małżeńską przysięgą ?? Obowiązuje tylko jedną stronę ?? A może Panowie przy ołtarzu "klepiąc" ową przysięgę za plecami robią krzyżyk z paluchów ?? 
     W sumie przecież nikt nie zakłada, że go jakieś nieszczęście spotka, a mając lat dwadzieścia raczej mamy się za stworzenia nieśmiertelne, niż za potencjalne ofiary wypadków... 
     A może to jest tak, że owe dziesięć procent Panów-Opiekunów troszczy się o te dziesięć procent Pań-Nie opiekunek ?? 
To by była jakaś nadzieja...
I jak na genetyczną optymistkę przystało tej wersji się będę trzymać...;o)

środa, 25 lipca 2012

Godzina "W", czyli historia pewnej łzy...

     No i nadeszła godzina "W"...
    Dzień wstał piękny, żeby nie powiedzieć zbyt piękny, bo temperatury sięgały trzydziestu stopni...Ale jak skwitował to Młody: " tak się Wszyscy dopominali pogody i zamówienia składali, że się Panu Bogu zrobiła kumulacja"...
No nie powiem...Nieźle się skumulowało...
    Nasze gorączkowe przygotowania spowodowały, że sobotni poranek przebiegał już w atmosferze spokoju, żeby nie powiedzieć totalnego luzu...
Kiedy na korytarzu pod naszymi drzwiami rozbrzmiały pierwsze akordy muzyki, byliśmy gotowi...Nie były to co prawda znane dźwięki "Bolesnej Matki", bo poprosiliśmy o jakieś melodyjki w tonacji radośniejsze, no i przede wszystkim na saksofon, ale zgromadzeni Goście w mig pojęli, że czas się zbierać...
Przed wejściem do klatki schodowej oczekiwali na Młodego Sąsiedzi...
     "Brama" tarasowała wyjście skutecznie, a uśmiechnięte twarze Sąsiadów dawały jasny sygnał, że za "drobne" Młodego do ślubowania nie wypuszczą...Taki zwyczaj...
Starszy Drużba przystąpił do targów sięgając do przygotowanego koszyka z alkoholem...
Atmosfera zrobiła się "domowa"...
     Młody opuszczał dom rodzinny wśród radosnego śmiechu, serdecznych życzeń i całusów...
To na pewno dobry znak...
     Do Młodej ruszyliśmy przy dźwiękach samochodowych klaksonów i syreny, którą Pan N. zamontował w "nagusku", a ja uruchamiałam magicznym guzikiem...
Wyłam sobie i wyłam bez ograniczeń udając na przemian to karetkę pogotowia, to policję, albo TIR-a...Echhh...
     Młoda powitała nas na progu spowita w te swoje hiszpańskie falbanki, z magicznymi dołeczkami w policzkach...
     Przyszedł czas "błogosławieństwa"...
     Orzesz...(ko)...
     Przed oczami stanęła mi własna Rodzicielka, która w owej magicznej chwili zalała się tak obficie łzami, że niczego z siebie wydusić nie mogła, a na dodatek owym łzotokiem zaraziła resztę, więc nasze błogosławieństwo było raczej przeżyciem traumatycznym...
     Nie siliłam się na żadne wzruszające słowa, przecież i tak nie będą pamiętali wzniosłych przekazów w takim stresie...
Nachyliłam się i wyszeptałam...
     "Pamiętajcie po prostu dzisiejszą przysięgę"...
     No a potem była ta Ich przysięga...
     Maleńki drewniany Kościółek,z tych co to czuje się w nim oddech Boga...I te najważniejsze w życiu słowa...
     Młoda wypowiadała słowa tak "kusząco", że aż uśmiechnęłam się pod nosem, mimo, że zapach świec powodował już u mnie niezły odlot...Młody deklamował jak kiedyś wiersze...
Pięknie Im to wyszło...
W każdym słowie było czuć, że wiedzą co mówią...
Mam nadzieję, że zapamiętają tą przysięgę na zawsze...
     Potem było już z "górki"...
     Ruszyliśmy  pełnym pędem, żeby powitać Młodych na progu chlebem i solą...Młody przeniósł Żonę przez próg i wykonał kilka malowniczych piruetów spowity w falbanki... Wypiliśmy pierwszy toast wzniesiony za Ich pomyślność...A potem Młodzi zatańczyli swój pierwszy taniec...Ale jak zatańczyli !!! 
Tak pięknego tańca dawno nie widziałam...
Wiem jak bardzo Im na tym zależało, jak wiele starań przyłożyli, żeby się udało, jak dużo czasu poświęcili, żeby weselni Goście zobaczyli coś pięknego...Udało się...:o)
     No, a potem to już było jak zawsze...
     Kiedy przed północą poproszono Rodziców na środek spojrzałam na uszczęśliwionego Syna i radosną Synową, i pomyślałam...
Tak niedawno śpiewaliśmy Ci do snu...
      "Jestem maleńka Lusia,
      co do pieluszek siusia,
      mam smoczka i kubraczek,
      bo jestem malutki raczek"...
Teraz stał przed nami wysoki, żonaty Mężczyzna...
     "Bużka Twoja rumiana,
     jest zawsze roześmiana,
     ząbków białych szeregi,
     na nosku ze dwa piegi"...
Echhh...
Kiedy już prawie czułam tulące się do mnie maleńkie ciałko, Młodzi zaczęli deklamować na zmianę patrząc nam głęboko w oczy...
                              "Od Was nasze życie się zaczęło,
                              Dla Was nasze życie się toczyło.
                              Dziś gdy nowy kierunek obieramy,
                              ukłony wdzięczności Wam składamy.
                              Za to, że dzięki Waszej miłości,
                              mieliśmy dzieciństwo pełne radości.
                              Za Wasze serce i dotyk czuły,
                              gdy czasem kolce życia nas ukłuły.
                              Dziękujemy za dobre rady,
                              bo to dzięki nim nabraliśmy ogłady.
                              Za to, że zawsze przy nas byliście
                              i z pomocną dłonią naprzód wychodziliście.
                              Za trud naszego wychowania,
                              wiedzcie, że będziecie dla nas wzorem do naśladowania.
                              Dziękujemy Wam bardzo za to wesele
                              i za to, że zawsze byliście jak przyjaciele.
                              I powiedzieć Wam chcemy, choć już o tym wiecie,
                              tak wspaniałych rodziców nie ma nikt na świecie !
                              Będziemy za Was Bogu dziękować skrycie
                              i kochać Was bardzo przez całe życie..." 
No i cóż...Kiedy Synowa przytuliła się mocno i wyszeptała mi do ucha "dziękuję"...Wymiękłam...Po policzku spłynęła ta jedyna, tak długo wstrzymywana, łza wzruszenia i radości...


wtorek, 24 lipca 2012

O weselnych dziwnościach i nowych obyczajach...

     Głównym wydarzeniem przedweselnego piątku miało być rzecz jasna dekorowanie korytarza przez Sąsiadów...Opowiadałam Wam kiedyś o tym nowym zwyczaju, z którym nie spotkałam się nigdzie, a który uznać możemy za nasz autorski obyczaj...
     Dopołudnie spędziliśmy na dowożeniu, przewożeniu i podjeżdżaniu, więc ogólnie rzecz ujmując, woziliśmy się "naguskiem" we wszystkich możliwych kierunkach...Głównym celem było rzecz jasna przetransportowanie różnorakich zapasów do domu weselnego...








     Nie ma co...Przybytek ów prezentował się bardzo okazale i malowniczo, a Obsługa i Właściciele chętnie uchylili by nam skrawka nieba, żeby tylko ulżyć w weselnych obowiązkach...
Pieśni pochwalnej na Ich cześć śpiewać nie będę, bo mnie Bozia raczej głosem nie obdarzyła, ale jednym słowem Ich wyczyny podkreślę...
PERFEKCJA !!!
Nie na darmo terminy weselne mają zarezerwowane już na 2014 rok...
     Każdy nasz pomysł przyjmowany był entuzjastycznie, i nim kończyliśmy artykułować nasze zamierzenia, Oni byli już na etapie realizacji...
A pomysłów mieliśmy ogrom...
     A to bańki mydlane na powitanie Młodych...A to dymy piekielne do "pierwszego tańca"...A to konfetti i serpentyny w ilościach hurtowych...Do tego smakowity "wiejski stół" szykowany ręką własną Swatowej (Jej wyroby wychwalać będę nieustannie, jako nieziemsko smakowite)...Do tego "laboratorium alkoholowe", w którym każdy mógł sobie wymieszać wszystko ze wszystkim, i na dodatek to skonsumować...Nie zabrakło nawet fontanny czekoladowej, chociaż fontann mieliśmy, jak widać na zdjęciach, kilka...
Dodając do tego tradycyjną obsługę sporej liczby Gości trzeba przyznać, że obowiązków Im nie brakowało...
     Usłyszawszy po raz setny, że wszystko jest przygotowane i możemy spokojnie odsapnąć ździebełko, ruszyliśmy czynić przygotowania do wieczornego obrządku...
Czyli Pan N. chłodził napoje, a ja dziobałam koreczki...
Pukanie do drzwi było sygnałem alarmowym...
    - Pożycz drabiny... - rzuciła na progu jedna z Sąsiadek...
No i się zaczęło...
     Tłumek sąsiedzki był spory, więc robota paliła się w rękach...Śmiechów i żartów było nie mniej jak na strojeniu korony...A ja siedziałam na malusim zydelku i lepiłam...


Tak właśnie wyglądały nasze drzwi jak lepić przestałam...
Sąsiedzi spisali się na medal, a Ich dzieło przychodziły podziwiać tłumy całe...




Taką właśnie wymarzyłam sobie dekorację na ślub Pierworodnego...
     Czy się podobała ?? Bardzo...
     A najpiękniejszym komplementem było, kiedy jedna z nieletnich jeszcze Sąsiadeczek wyszeptała do swojej Mamy...
     - Też tak chcę na mój ślub...Poproś Sąsiadkę...
Ciepło mi się na duszyczce zrobiło i wyszeptałam do siebie...
     - Będziesz miała Kochanie...


poniedziałek, 23 lipca 2012

Weselne wspominki, czyli tak się to zaczęło...

     Skoro podróż poweselną opisałam Wam już z najmniejszymi detalami, a emocje weselne opadły do stanów średnich, jak Wisła przy moście w Zawichoście, czas opowiedzieć jak to wszystko żeśmy przeżyli...
     Lekko nie było...
     W środę do domeczku zjechał Młody...
     - Synku...- zapytałam - a ile, tak "pi razy oko", będzie Drużbów na "koronie" ??
     - Od Młodej cztery-sześć osób, moich może dwoje... - odpowiedział Pierworodny, a my z Panem N. zaczęliśmy to przeliczać na zakąski i napoje, bo przecież tradycja nakazuje, żeby Drużbów przyjąć godnie...
Nie ma to tamto..."Korona" musi być piękna...
     - A kiedy będziecie wieszać ?? - precyzowaliśmy plany...
     - W czwartek wieczorem, żeby się nie kiwali w Kościele, zdążą wytrzeźwieć...- odpowiedział Młody...
Nie ma co, logiki w tym rozumowaniu było sporo...
     Uzyskanego newsa szybciutko wrzuciłam w gadułę mojej Siory ulubionej, bo pałała żądzą okrutną owe rytuały oglądać naocznie, a ze Stolicy do Zaścianka droga daleka, i rozpoczęliśmy przygotowania...
Pan N. chłodził napoje w ilościach hurtowych, a ja dziobałam koreczki i budowałam z nich na półmiskach "Himalaje"...
Około osiemnastej Młody oznajmił...
     - Przyjechali...
     Pan N. rzucił się znosić stoliczki i inne wyposażenia, ja złapałam za półmiski, a Siora, która zdążyła ledwie próg przekroczyć nerwowo poszukiwała aparatu fotograficznego, żeby to wszystko uwiecznić...
Zadyma na całego...
     Kiedy zeszliśmy na parter nasze wyobrażenia o wieszaniu "korony" na drzwiach Młodego musiały w trybie eksternistycznym ulec modyfikacji...
Pod "klatką" stało chyba ze dwadzieścia Osób...
Gwar, śmiechy, przekomarzania...Cała ulica jakoś tak ożyła...A Starszy Drużba ruszył ugaszczać ten radosny tłum...
Ufff...
Możemy chwilkę odsapnąć...
     Ledwie godzinka minęła, kiedy nasz korytarz rozbrzmiał gromkim śpiewem młodych Ludzi...
     "Hej !! Z góry z góry, jadą Mazury"...odbijało się echem i poczułam, że lekko nie będzie...
     Drużbowie przyszli "na wykup" Pana Młodego...
     Starszy Drużba dzierżył w dłoniach ogromniastego gwoździa i młotek...
     Nasz nowiutki, wypielęgnowany próg był w zagrożeniu !!
     Dla tych co mają mgliste pojęcie o owym rytuale wyjaśnię, że jeśli Matka Młodego wykupu nie da, lub da go w małej ilości, to ów gwóźdź jest w próg wbijany...
     Mając w pamięci jak okrutnie został potraktowany próg Sąsiadki targowałam się ile sił w płucach, przekrzykując rozbawione Towarzystwo...
Waluta, czego można się spodziewać po takiej imprezie, była płynna...
Zamieszanie pod naszymi drzwiami było okrutne...Młodzi wykrzykiwali zaczepki...Targowali się ze mną strasznie, a Starszy Drużba wywijał tym nieszczęsnym gwoździem przed moimi oczami...
     Orzesz...(ko)...
     Kiedy już kilka flaszek przeszło przez próg "zły" mi na ramieniu zachichotał i zamiast butelczyny z radosnym trunkiem sięgnęłam po równie zmrożoną butelkę wody mineralnej...
Starszy Drużba w totalnym zamieszaniu i rozgardiaszu jakoś owej podmianki nie zauważył i sięgnąwszy po ów napitek gwoździa mi oddał...
     Victoria !!
     Koniec targów !!
Rozbawiony "Tłumek" jęknął żałośnie, a Starszy Drużba pojął swoją pomyłkę...Oddać gwoździa za wodę mineralną !! To dopiero ujma na honorze Starszego !! ;o) Nie miał Biedak lekkiego życia przez cały wieczór...
     Młodzież pożegnała się pięknie i ruszyła przystrajać dom Panny Młodej...
     A nasza "korona"...??
     No cóż...Oceńcie sami... 

 

niedziela, 22 lipca 2012

Po anielskich śladach...

     Legenda głosi, że kiedy postanowiono wybudować w tym miejscu cerkiew klasztorną zaczęły się dziać rzeczy dziwne...
Kiedy tylko przygotowano na stercie kamienie na budowę, budulec ten znikał w nocy, w niewyjaśnionych okolicznościach...
Okoliczni Mieszkańcy uznali to za znak Boży i w owym tajemniczym miejscu wykopali studnię...
Sam fakt, że w studni owej pojawiła się woda można uznać za cud, bo mimo wielu cieków wodnych spływających do Sanu, teren najbogatszy w źródła podwodne nie jest...
     Pewnego dnia jedna z Kobiet mieszkających nieopodal zauważyła na dnie owej studni połyskujący przedmiot, który niesiony jakąś nieziemską siłą wynurzał się z głębin...Kiedy tylko usiłowała sięgnąć po niego znikał ponownie w wodzie...Był to piękny, emaliowany krzyż jakich w okolicy nie widziano...
Próby wyciągania krzyża powtarzała owa Niewiasta trzykrotnie, ale za każdym razem krzyż opadał...
Wówczas na myśl Jej przyszło, iż nie jest godna trzymać w gołych dłoniach owego znaku i sięgnęła po krzyż dłonią osłoniętą zapaską...Tym razem się udało...
     Limuzyjski krzyż stał się symbolem Zwierzynia...Niewielkiej osady położonej w sercu bieszczadzkich lasów...
     Ową historię pięknie opisuje Oskar Kolberg w Dziejach wszystkich (t.51,cz.II)...
     Do 1947 roku studnię wraz z krzyżem otaczano czcią, a w święto Podwyższenia Krzyża Świętego ciągnęli do Zwierzynia pątnicy i pielgrzymi by czerpać łaski błogosławieństwa i uzdrowienia...W czasie uroczystości święcono wodę, posiadającą ponoć moc uzdrawiającą oczy...
W 1947 roku Mieszkańców Zwierzynia wysiedlono, a studnia wraz z krzyżem odeszły w zapomnienie...
W latach 90-tych XX wieku tradycja ta odżyła...
Co prawda limuzyjski krzyż znalazł swe miejsce w przemyskim Muzeum Arcydiecezjalnym, ale na pamiątkę owych wydarzeń Mieszkańcy wybudowali malowniczą kapliczkę ze źródełkiem, z którego można zaczerpnąć uzdrawiającej wody...

 

     Dzięki wielkim talentom naszej "kaśki" i ogromnej determinacji Pana N. i nam udało się dotrzeć do tego magicznego miejsca i zaczerpnąć ze źródełka odrobinę uzdrawiającego płynu...
Na dnie studzienki Budowniczy umieścili mały krzyż, na pamiątkę owych wydarzeń...
I bez legendy miejsce owo wydaje się magicznym...
     Ile jest prawdy w owym przekazie...??
     Tego pewnie nie wiedzą nawet najstarsi Górale, ale faktem jest, że krzyż limuzyjski istnieje, że datowany jest na pierwszą połowę XIII wieku (badania przeprowadził w 1922 roku historyk sztuki Adam Bochnak), że pochodzi z miasta Limoges we Francji, które wówczas słynęło jako ośrodek rzemiosł emalierskich...
Nikt jednak nie wie, jak ów krzyż przewędrował 1500 kilometrów, i jak to się stało, że zległ na dnie owej studni...
     Na kilka słów zasługuje również trud współczesnych Mieszkańców Zwierzynia, bo przyznać muszę, że tak malowniczego miejsca nie spodziewałam się odkryć, a droga do niego jest równie piękna...
     Do owej malowniczej kapliczki prowadzi bowiem "droga krzyżowa", której ogromny urok postaram się przybliżyć kilkoma fotkami...



    
Stacje owej "drogi" są pięknie wkomponowane w krajobraz i wiodą nabrzeżem Sanu...
     Czy można sobie wymarzyć miejsce bardziej godne kontemplacji ??
     Tak nieziemsko uduchowieni ruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś karmy dla ciała i tym razem Opatrzność nad nami czuwała...
Specjalnie wyrywna w chwaleniu gastronomii to ja nie jestem, bo skrzywienie zawodowe jeszcze we mnie siedzi, ale przyznać muszę, że wybór którego dokonał Pan N. usatysfakcjonował nie tylko mój żołądek ale i podniebienie...
Po powrocie do Polańczyka zagościliśmy w owym gastronomicznym przybytku...


Rozpisywać się o menu nie będę, ale jeśli będziecie w Polańczyku, a Kucharz się nie zbiesi, to zajrzyjcie do Kuchni pod Malwami bo warto...
U mnie mają mocną piątkę...;o)
     I jak zakończyć naszą bieszczadzką przygodę ?? Jak podsumować urok poweselnej podróży...?? 
Hmmm...Nie jest to proste...Szczególnie w tak magicznym miejscu...Może więc pozostawię Was w ciszy, a Wasze oczy chłonąć będą to co w Bieszczadach najpiękniejsze...






                                                      "Anioły są wiecznie ulotne
                                                      Zwłaszcza te w Bieszczadach                                                       Nas też czasami nosi
                                                      Po ich anielskich śladach..."
                                                                                             SDM
Żegnajcie Bieszczadzkie Anioły...

sobota, 21 lipca 2012

Dzień Szwędaka...

     Wczoraj był Dzień Szwędaka...Nie ma to tamto...Dopadło nas po całości...
    Wydawać by się mogło, że po bieszczadzkiej przygodzie przynajmniej przez kilka dni damy odpoczynek "naguskowi", ale gdzie tam...
"Szwędak" dopadł nas bladym świtem i trzymał aż do późnego wieczora...
Echhhh...
     Jak się ów "Szwędak" objawia...?? 
     Dopada z nagła i nie odpuści dokąd nie zabłądzi gdzieś w znane, lub mniej znane rejony...
Wczoraj było w "znane", chociaż dzięki współpracy z "kaśką" mieliśmy kilka bardzo miłych chwil...
Okazało się bowiem, że "kaśka" puszczona na żywioł w "mieście" potrafi również prowadzić nietypowymi szlakami, a pojęcie "stania w korku" jest "jej" totalnie obce...
Przejeżdżaliśmy więc przez maleńkie osiedlowe uliczki, przez parkingi, przedmieścia, o których wiedzą tylko mieszkańcy, i za każdym razem bezbłędnie lądowaliśmy w wyznaczonym miejscu...
Nasz podziw dla "kaśki" był wręcz niebotyczny...
Szczególnie kiedy nasi Młodzi zadzwonili, że spóźnią się kilka minut bo stoją w  korku...
     Orzesz...(ko)...Toż dla Nich to znane Miasto, a my ledwie znamy kilka głównych ulic...
     Wśród różnorakich zajęć "szwędaczych" udało się nam nawet zabłądzić do kina na premierę "Prometeusza"... 
Nie twierdzę bynajmniej, że działanie nasze było celowe, ale nazwisko Ridleya Scotta i tematyka filmu były najbliższe naszym sercom z proponowanych w repertuarze pozycji...
I co by tutaj napisać, żeby Pana Reżysera nie urazić...
     Efekty były przyzwoite, ale w kinie 3D nie trudno o miłe dla oka obrazy, a tematyka SF daje nieograniczone możliwości dla wyobraźni...
Fabuła kiepska...Gra Aktorów "przerysowana"...Przesłanie zerowe...Logika nie istnieje...
     Nie przypuszczam, aby owo dzieło kiedykolwiek zasłużyło na miano "klasyka gatunku"...
     Jeśli wybieracie się do kina, to wybierzcie raczej Epokę Lodowcową 4...Tam przynajmniej powinno być trochę zabawnych dialogów i posoka nie leje się po ekranie...
     Nasz "szwędak" poczuł się jednak usatysfakcjonowany i przynajmniej na kilka dni da nam spokój...
Czego i Wam życzę...;o)

czwartek, 19 lipca 2012

O Myczkowcach - bo warto, o pewnym małym Kościółku, o "za dużym" koniu i ciastku świętego Franciszka...

      "Kaśka" jest urządzeniem co najmniej dziwnym...Posiadając w swych zasobach dróg i szlaków miliony nigdy nie prowadzi tak jak to z innymi GPS-ami bywa...
"Kaśka" kieruje się jakimiś sobie tylko znanymi prawidłami, które mają się nijak do tradycyjnie przyjętych standardów...Drogi, którymi nas z reguły prowadzi nie są ani najkrótsze, ani nawet najszybsze, te drogi są...Hmmm...
Najładniejsze ?? 
"Kaśka" po prostu jest estetką...
Kiedy więc decydujemy się na włączenie GPS-a, wiemy że w natłoku serwowanych nam widoków musimy bacznie pilnować kierunku, bo a nuż "kaśce" zamarzy się podróż w nieznane...
Podróżami tymi rządzi jedno prawidło...Nie wjeżdżamy w drogi, na których z trudem mieści się jeden samochód...Cały wic polega jednak na tym, żeby się w czasie podróży nie dać "kaśce" zauroczyć...





     Zamiłowanie naszego GPS-a do dróg "lokalnych" jest wręcz chorobliwe, ale prawdziwą słabość "kaśka" ma do mostów...Nie wiem jakim cudem wyszukuje te "arcydzieła" architektoniczne, ale pewnym jest, że jeśli w okolicy jest dziesięć mostów pięknych, nowych i nowoczesnych to my z "kaśką" wylądujemy na jedynym w okolicy moście, który pamięta czasy naszych narodzin, albo na takim, na którym z trudem mieści się nasz, niewielki w rozmiarach "nagusek"...








     Jak widzicie, podróże z "kaśką" łatwe nie są i wymagają od Kierowcy sporych umiejętności i samozaparcia...Ale w zamian nasza przewrotna "dziewczyna" serwuje nam widoki niezapomniane, wrażenia piękne i możliwość podziwiania miejsc, o których czasem nie wiedzą nawet Autochtoni...








     Dzięki owym "kaśczynym" zdolnościom, kiedy już wydawało się nam, że do podziwiania nad Soliną pozostała tylko panorama z tarasu widokowego, droga zaprowadziła nas do Myczkowców...Miejscowości oddalonej od solińskiej Zapory ledwie kilka kilometrów (cywilizowana droga też tam prowadzi)...
     Myczkowce to niewielka miejscowość, można by rzec rolniczo-letniskowa...Cisza, spokój i kilka niewątpliwie ciekawych miejsc do zobaczenia...
     Zapora w Myczkowcach może nie jest budowlą tak spektakularną w rozmiarach jak Zapora solińska, ale nad zalewem panuje spokój, na zaporze można pospacerować bez obijania się o Turystów, a Panowie z obsługi witają wszystkich przyjaznymi uśmiechami...









     Po takim wyciszeniu skołatanych nerwów, w całkiem innych już nastrojach pozwalamy "kaśce" na kolejne "szaleństwa", a "ona" w rewanżu prowadzi nas drogą główna, całkiem cywilizowaną (!!) do Centrum Ekumenicznego prowadzonego przez Caritas...
I tutaj na każdym kroku czeka nas zaskoczenie...
     Parkingiem opiekuje się młody Człowiek, który w odróżnieniu od Parkingowych z Soliny, czy Polańczyka, nie biegnie za nami machając bloczkiem parkingowym, nie marszczy się złowrogo na nasz widok mrucząc gburowato wygórowaną kwotę opłaty parkingowej...
Na nasze pytanie o koszt parkingu odpowiada z sympatycznym uśmiechem...
     - Jeśli mają Państwo kilka złotych to poproszę o datek... - i wskazuje puszkę "Caritasu" stojącą na stoliczku...
Parking, dodam, jest zadbany, czysty, ocieniony i dozorowany...
     "Nagusek" jest bezpieczny, więc możemy ruszyć na zwiedzanie...
Orzesz...(ko)...
Wyrwało mi się, chociaż chyba nie bardzo wypadało...
     Tuż za furtką powitał nas bowiem ogród, ogród niecodzienny...
     Botaniczna Biblia...
Zgodnie z prośbą umieszczoną na furtce udaliśmy się do Punktu Informacyjnego...
Miła Dziewczyna zapytała jaka będzie liczba zwiedzających i skąd żeśmy się "przybłąkali", i na tyle...Wpisała dane do opasłego zeszytu, a na nasze pytanie o opłatę pokiwała przecząco głową i rzuciła...
     - Miłych wrażeń...
Jakie były te wrażenia ?? 










     Totalne wyciszenie...Każdej ekspozycji towarzyszy delikatna, stonowana i dopasowana muzyka...W jednym miejscu to chorały klasztorne, w innym delikatny dźwięk fortepianu, w następnym radosny dziecięcy śpiew...
Miłe to wszystko dla oka i ucha...
Każda strona "Biblii" to nie tylko ekspozycja przestrzenna, ale przede wszystkim rośliny odpowiednie dla każdej Przypowieści...
Wszystko zadbane i wymagające wręcz tytanicznej pracy, bo przecież klimat bieszczadzki dla roślinek łaskawym nie jest...
     Wiedzeni ciekawością, cóż jeszcze spotkać nas może za następną "furteczką" ruszamy do "wiejskiego zoo"...
Tutaj o wyciszenie jest trudniej...
Wśród boksów i klatek biegają liczne grupy "Nielotów" wykrzykując na całe gardło dokonane odkrycia...
     - Króliczki !! Mamo, króliczki !!
     - Owieczka !!
     - Babciu !! Babciu !! Oć do ptaska !!
     Patrzymy z Panem N. na siebie z uśmiechami i zerknąwszy zaledwie do stajni, gdzie kilka młodziutkich Dziewczynek siodła konie i kucyki ewakuujemy się cichutko...
     Mieliśmy co prawda w planach moją jazdę konną, ale kiedy Pan N. zerknął z bliska na "rozmiar" konia z dezaprobatą oświadczył...
     - Ten koń jest stanowczo za duży !! Jeszcze Cię poniesie, albo co...Jak ja Cię na piechotę dogonię ?? No chyba, że chcesz na tym mniejszym... - i popatrzył na mnie z nadzieją, że jednak zrezygnuję...
     - Na kucyku mam jeździć ?? - propozycja Ślubnego ogromnie mnie rozbawiła... - aż taka zdeterminowana nie jestem...Nie jeździłam dwadzieścia lat, trauma mi chyba minęła, wystarczy mi świadomość... - odpowiedziałam...
     Uzgodniwszy więc stanowisko, że koń zwierzem dużym jest, ruszyliśmy ocienionymi alejkami Centrum Ekumenicznego...
    Wkoło zadbana zieleń, wszędzie tablice edukacyjne jaką roślinkę właśnie mijamy, gdzie rośnie i jakie tajemnice skrywa...
Prawdziwa skarbnica botanicznej wiedzy...
Siostry bowiem, prowadzą w tym Centrum kolonie dla Dzieci i Młodzieży...Boisko tętni życiem...Place zabaw wypełnione są młodymi Ludźmi...Po "Centrum" spacerują całe rzesze Turystów, ale jakoś tak cicho, bez pośpiechu...
     W końcu docieramy do "perełki"...
     Park miniatur poświęcony drewnianej zabudowie sakralnej Bieszczad...




     To ledwie kilka egzemplarzy, bo nasz album zawiera kilkadziesiąt zdjęć...Budowle podzielone są na "rejony" występowania i usytuowane tak jak w naturze...Czyli czasem koło Cerkwi prawosławnej stoi mały Kościółek katolicki...
Każda z budowli przygotowana z zachowaniem nawet najmniejszych detali...
Perełeczki...
     Karty pamięci w naszych komóreczka napełniały się szybciutko, a ja z dziwnym drganiem z uwagą szukałam znanej nazwy (każda budowla opatrzona winietką z historią zabytku)...
     Jeszcze jeden wzgórek i powinien ukazać mi się "mój" Kościółek...
     Jest...


     To w tym Kościółku ślub brali moi Bieszczadzcy Dziadkowie...W nim został ochrzczony mój Ojciec...Tutaj przyjął Komunię i w nim właśnie "dął w miechy" zabytkowych organ...
A na schodkach po lewej stronie od głównego wejścia cucono mnie z omdleń w czasie każdej niedzielnej mszy...
W tym Kościółku zawsze pachniało Bogiem...
     Teraz poczułam ten zapach, usłyszałam delikatny szmer tłumu oczekującego na Mszę i pierwsze takty intonowanej przez Organistę pieśni...
     Właśnie dlatego nie wracam do "starych" miejsc...
     Zapachy i dźwięki dzieciństwa są niepowtarzalne...
     Niepowtarzalnie piękne...
     Na pożegnanie zafundowaliśmy sobie kawusię i ciacho u pewnego statecznego Jegomościa...

     I chociaż święty Franciszek specjalizował się raczej w zoologi, a nie w gastronomii, to przyznać muszę, że do wypieków ma On rękę wręcz niebiańską... ;o)