niedziela, 29 lipca 2012

Piękne rzeczy zakończenie...

     Staropolska tradycja nakazuje, żeby po dniu zaślubin świętowanie powtórzyć jeszcze co najmniej jeden raz...Nie to, żebym przeciw świętowaniu coś miała, ale zwyczaj ów kojarzy mi się raczej z leczeniem kociokwiku o chorendalnych rozmiarach niż czczeniu owej uroczystości, ale jak ktoś chce to proszę bardzo...My nie chcemy...W sumie prawie nigdy nie chodziliśmy na weselne poprawiny..."Prawie", bo raz zrobiliśmy wyjątek i to on utrzymał nas w przekonaniu, że owo świętowanie to już takie imprezowanie "na siłę"...Żołądek z reguły jest już napakowany na maksa, wątroba z trudem przerabia jeszcze alkohol z poprzedniego dnia, nogi "wpakowane" w buty cierpną aż do kości ogonowej...
     Na propozycję Swatów wspólnego świętowania stanęliśmy w opozycji...
     Fakt, że mieliśmy jeszcze jeden bardzo poważny argument poza genetyczną niechęcią do "poprawin"...
Gościliśmy nasze Siory, a że nie widujemy się często, bo Obie są takie bardziej pozazaściankowe, więc ową bytnością chcieliśmy się nacieszyć...
     Niedzielny poranek powitał nas rześką pogodą i niemiłosiernym bólem nóg...Jedliśmy niewiele, więc lodówka miała "branie", a że poza jednym toastem piliśmy jedynie wodę i soki, to i kociokwik nam nie doskwierał...
Koło południa już nas zaczęło wiercić...
     - A może byśmy tak gdzieś ruszyli ?? - zapytał Pan N. nieśmiało...
     - A gdzie ?? - wgapiły się w niego trzy pary ciekawskich babskich oczu...
     - No nie wiem...Tak gdzieś w plener... - kusił dalej mój Ślubny...
Hmmm...W sumie myśl nie głupia, bo nie należymy raczej do "kanapowców-imprezowiczów"...
Plener byłby OK...
     Odczekaliśmy dzielnie aż Młody zakotwiczy, bo coś tam jeszcze z domeczku chciał zabrać, no i z Cioteczkami chciał się pożegnać, bo jedna lot miała w nocy, a druga zamierzała zwinąć się zaraz potem...
I ruszyliśmy...
Dokąd ??
Cztery takie głowy musiały wymyślić coś  oryginalnego...
Tchnięci weną niesamowitą postanowiliśmy pojechać tam gdzie się wszystko zaczęło, czyli w miejsce gdzie się Młody oświadczył...
     Plan muszę przyznać był prosty...Jedziemy...Wznosimy toast...Wracamy...
     Ale jak to z planami bywa zrealizowany został zgoła w sposób zaskakujący...
     Kiedy przejeżdżaliśmy koło Maczugi Herkulesa moja Siora ukochana wrzasnęła, że się mało "nagusek" w miejscu nie zatrzymał, a Pan N. na zawał był nie zszedł...
     - Ja tutaj od podstawówki nie byłam !! Chcę tu być !!
No i się zaczęło korygowanie planu, bo Siora Pana N. też zapragnęła mieć fotkę przy Maczudze...
Pan N. z radosnym piskiem opon dokonał manewru i niczym Kubica zrobił "pit-stopa"...Pan Parkingowy prawie z wrażenia zasłabł...
Ruszyliśmy pod ową Maczugę...
     Powinnam może w tym miejscu opisać jak malowniczo żeśmy wyglądali, bo stroje nasze nie miały nic wspólnego z planowaną wspinaczką, ale że zaraz to naocznie ujrzycie, więc się rozwodzić nie będę...
Jednego przeżałować tylko nie mogę, że nikt nie uwiecznił naszych min, kiedy dotarliśmy przez chaszcze do maczugowego wzgórza...




Nijak pojąć nie mogłam jaka siła mnie na owo wzgórze wtłoczy...
Siora moja ulubiona, jako prowodyrka owej ekspedycji ruszyła z kopyta...
No nie powiem, wzbudziła we mnie podziw, bo do takowych wspinaczek raczej nie nawykła, a poza tym wiedzę posiadam, iż Jej kolanka ostatnio nie bardzo chcą współpracować z resztą układu kostnego...
Czyżby więc Siora poczuła nastoletniego ducha, którego tutaj schowała lat temu dzieści ??
Kiedy właśnie zbieraliśmy się, żeby do dzielnej Niewiasty dołączyć Siora z nagła wydobyła z siebie odgłos straszliwy i zamarła...Zamarła dodam, w pozie zgoła dziwnej...




Siora zawisła była w uwiecznionej pozie, przyczepiona kończynami górnymi do wątłych rozmiarów korzonka...
Orzesz...(ko)...
Ruszyliśmy z odsieczą (dla korzonka rzecz jasna), bo Siora swoją wagę ma i zakładać należało, że jak się z owej górki stoczy to nas ukarać mogą za dewastację zabytków, że o Pomniku Przyrody nie wspomnę...
Każdy przyjął inną technikę wspinaczkową, więc było wielce prawdopodobne, że przynajmniej jeden Egzemplarz do wiszącej na korzonku Siory dotrze...
Nasz chichot słychać było chyba w całej okolicy...
Siora jednak, Człek ogromnej ambicji i uparty niczym Kłapouchy (po mnie to ma), z nagła korzonka puściła i techniką taką bardziej przyziemną, czyli na czworaka, ruszyła ku szczytowi...
Pozostało nam jedynie dogonić ową "parzystokopytną" Gazelę...
Wspinaczka owa takich emocji nam dostarczyła, że i nogi boleć po nocnych wyczynach przestały, i gębusie śmiały się radośniej...
No i zapragnęłyśmy sercem całym bardziej spektakularnych czynów dokonać...




Jako żywo, jeszcze nigdy skałek nie zdobywałam w klapkach i miniówce...
Mogę to przypisać jedynie poweselnemu szokowi, bo matroniego rozsądku to w tym nie było...
Widać uroczystości rodzinne bardziej się na mózgi kobiece rzucają, bo Pan N. niczym owa Maczuga stał spokojnie i nad naszym żywiołem usiłował panować...
Łatwego zadania nie miał...




Jak już z owej skały nas ściągnął, to mu się matronie stadko po krzakach rozpełzło...
     Kiedy już wszystko zostało obfotografowane, i każdy miał zdjęcie z każdym w pozach dowolnych, postanowiliśmy "maczugowe wzgórze" opuścić...
Powiedzieć dobra rzecz...Ale jak owego czynu dokonać ??
Jak podejście wydawało się nam trudne, tak droga w dół wydawała się istną przepaścią do pokonania...
Każdy więc postanowił schodzić po swojemu, a ten który owo zejście przeżyje miał pochować trupy w okolicznych krzakach...
     Moja Siora schodziła "pupą"...Ruchem przesuwno-ślizgowym...Szło Jej świetnie, aż do momentu kiedy Jej się chyba Bidulce ręce z nogami pomyliły i machając kończynami resztę drogi pokonała na samej "pupie"...Po chwili z krzaków rozległo się donośne:
     - ŻYJĘĘĘĘĘ !!!
Ufffff...
     Siora Pana N. postanowiła nie ryzykować...Ustawiła się na szczycie w pozycji "opozycyjnej" i niczym raczek człapała sobie statecznie...Tak Jej się owo człapanie niespieszne spodobało, że o mały figiel była by wczłapała w pokrzywy, bo jak nie trudno zauważyć w tej części ciała oczków nie posiadała...
Uffff...
Przynajmniej będzie miał kto mojego trupa sprzątnąć...
Pan N. jednak rozważył chyba zasobność mojej polisy na życie, bo nim pierwszy krok zrobiłam, postanowił mnie przez ową czeluść piekielną przeholować...
Uffff...
Poza niemiłosiernie brudnymi nogami (część trasy pokonywałam na bosaka) żadnych szkód na ciele nie odniosłam...




Mogliśmy ruszać w dalszą drogę...
Wszak w bagażniku zalegał trunek toastowy, którego temperatura z chwili na chwilę wzrastała...
     Do ruin ojcowskiego zamku zachowywałyśmy się już bardzo przyzwoicie i jak na Matrony przystało zamkowe wzgórze pokonałyśmy schodkami...





Pech chciał, że zaabsorbowane wspinaczką skałkową całkiem straciłyśmy rachubę czasu...W ruinach zamku znaleźliśmy się dokładnie wtedy, kiedy sympatyczni Panowie zamykali kłódkę...
Orzesz...(ko)...


Nie ma to tamto !! My się toastu pozbawić nie damy !!
Ku ogromnej radości owych Panów zasiadłyśmy na schodach owego historycznego przybytku, węzełek żeśmy rozpakowały i niepomne, że w miejscach publicznych podobnych praktyk uprawiać się nie godzi, rozlałyśmy do naczynek rubinowy płyn...




     Jeśli byście kiedyś szukali odpowiedniego miejsce na świętowanie, to Ojców polecam jak najbardziej !!
Schodki po częściowej rekonstrukcji są ogromnie wygodne, murek zadowoli nawet najbardziej wybredne "pupy" (szczególnie po wcześniejszej maczugowej wspinaczce), a wino smakuje wybornie...:o)
Nawet zamknięta na głucho brama nie psuła nam humorów...
      Nasze wędrownicze natury zostały w pełni usatysfakcjonowane...
      Szczególnie, że droga powrotna roztaczała przed nami swoje uroki nieprzerwanie...



     Pożegnała nas ojcowska sarenka, majestatycznie pozując do zdjęć i wisząc na tych skałach niczym Siora moja ulubiona...



     "Kościółek na wodzie" kusił urokiem do zwiedzania...



     A zamek w Pieskowej Skale zdawał się szemrać...
    
     "Na Matrony to Wy się kiepsko nadajecie"...






8 komentarzy:

  1. jantoni341.bloog.pl29 lipca 2012 16:58

    Gratuluję Paniom... dziewczęcości,
    Panu N pięknych zdjęć.
    LW

    OdpowiedzUsuń
  2. O ludzie , ale się uśmiałam :-)))
    Dobre te Wasze przygody były, masz dar opisywania,
    ale czasami tak jest ,że jak towarzystwo się dobierze ,
    to śmichom chichom nie ma końca :-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nam na tej "górce" wcale do śmiechu nie było...;o)

      Usuń
  3. No raczej nie nadajecie się na te matrony, bardziej na "podfruwajki" Gęba mi się śmieje:) Fajnie, że wstawiłaś fotki, bo aż takiej wyobraźni nie mam, a tak to wszystko naocznie zobaczyłam:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film byłby lepszy, ale Tarantino wziął dzień wolnego...;o)

      Usuń
  4. Jak to młodzi mówią szacun wielki dla Was po szalonej nocy w strojach plazowych po takich plenerach chodzić:) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobno w szoku Ludzie różne rzeczy robią...;o)

      Usuń