środa, 31 października 2012

Kokosowy króliczek...;o)

     No to na "resztę" czas nadszedł...
     Kokosek rozbity, mleczko wychłeptane, więc do prac bardziej złożonych czas przystąpić...
     Oczywiście nie namawiam do tłoczenia oleju sposobem domowym, bo może to być lekko uciążliwe, ale dobrze wiedzieć, że kokosowa kopra stosowana namiętnie w cukiernictwie zawiera aż 70% tłuszczu...
Ale jakiego tłuszczu !! 
Klękajcie narody...
Olej ten przyswajalny jest w takim stopniu przez nasze organizmy jak żaden inny i co najważniejsze (przynajmniej dla jednostek miłujących odchudzanie), olej ten nie powoduje odkładania się masy tłuszczowej...
W sprzedaży najczęściej oferowany jest w niewielkich słoiczkach, w postaci rafinowanej, odkwaszony i wybielony, i co istotne (przynajmniej dla mnie), bezzapachowy...






No to czas owo cudo zastosować...
     Nie powiem...Pewne opory miałam kiedy postanowiłam dla dobra nauki przystąpić do eksperymentu...
Ale ciekawość była silniejsza...
Na pierwszy ogień poszły naleśniki...
Jeśli zaczynać to z górnego "c", a wiadomo, że naleśniki bywają fanaberyjne...
Zapach smażenia unosi się w caluśkim mieszkaniu, jeden się przypieka, drugiego ciężko usmażyć, i trauma gastronomiczna gotowa...
No i...
No i, moi Drodzy, od dzisiaj nie smażę naleśników, racuchów, czy placków na niczym innym...
Ot co...
Oleju poszło niewiele, naleśniczki wszystkie jednakowe, a mój naleśnikowy proceder został przed Sąsiadami całkowicie ukryty...
Żadnego ociekania tłuszczem...
Żadnego przypalania się na zabój...
I zużyte ledwie parę łyżeczek owego specyfiku, bo wydajny jest nieludzko...
A naleśników była fura cała...
     Na następny ogień, i to prawie dosłownie poszły kotlety...Potem bitki...
     Efekt zadowoliłby nawet Jadwinię ;o)...
     Mimo znikomych ilości tłuszczu efekt przypalania nie wystąpił ani razu...
Echhh...
     Na smarowanie pieczywa, jednak jeszcze się nie zdecydowałam...Może dlatego, że jak wyczytałam, systematyczne stosowanie owego "cudu" powoduje spadek wagi ciała 0,5kg tygodniowo...W niecały rok całkiem bym zniknęła...
Tajemnica polega na tym, że olej kokosowy pobudza przemianę materii, zmuszając nasz organizm do spalania "naddatków"...
I cóż jeszcze ?? 
Około połowa zawartości oleju kokosowego to kwas laurynowy, który przekształca się monolauryn...Nic Wam to nie mówi ?? 
W naturze takie ilości monolaurynu posiadają dwie substancje, olej kokosowy i mleko matki, a właściwości mleka matki zna chyba każdy...
Monolauryn ma właściwości bakteriobójcze, wirusobójcze i w odróżnieniu od antybiotyków niszczy tylko szkodliwe dla nas wirusy i bakterie, wzmacniając nasz układ odpornościowy...
Cuda...Prawdziwe cuda...
Jest też coś bardzo istotnego dla naszej wrodzonej urody...
     Olej kokosowy stosowany zewnętrznie ma wprost zbawienny wpływ na naszą cerę, odżywiając ją i nawilżając, bez konieczności stosowania drogich kuracji kosmetycznych...
Zawiera taką ilość naturalnych antyoksydantów, że wolne rodniki nie mają szans, a stosowany kilka tygodni regularnie, wygładza naszą twarzyczkę z ewentualnych zmarszczek...
Świetnie zwalcza wysypki, egzemy, dobrze leczy skaleczenia i mikrourazy, łagodzi świąt i ból po ukąszeniach...
I co zapewne zainteresuje moich niektórych Czytaczy, pomaga zwalczać "stopę sportowca", uciążliwą, przewlekłą grzybicę stóp...
Maseczka nałożona z oleju kokosowego na włosy chroni je przed utratę protein i wzmacnia, powodując że są miękkie, lśniące i mocne...Stosowany na skórę głowy wzmacnia cebulki (hamuje proces wypadania włosów) i pomaga w walce z łupieżem...
     Czy to wszystko prawda ?? 
     Odpowiedzi na to pytanie, póki co nie udzielę, ale jako rasowy królik doświadczalny staram się regularnie papciać liczko owym specyfikiem, a Pan N. przeprowadza eksperyment "wzmacniania cebulek włosowych", więc pewnie jeszcze przez Bożym Narodzeniem jakieś wnioski będę w stanie przekazać...
Jeżeli oczywiście nie zaniknę całkiem od jedzenia owych naleśników...;o)
     Dla ścisłości dodam jeszcze, że wedle Badaczy olej ten, stosowany zewnętrznie i wewnętrznie, ma równie zbawienny wpływ na leczenie siniaków, oparzeń, kaszlu, przeziębień, gorączki, kamieni nerkowych, nieregularnych miesiączek, astmy, osteoporozy, choroby Crohma i cukrzycy typu II...
Jak to sprawdzono ?? 
Przeprowadzono badania na Mieszkańcach regionów Świata, gdzie kokos i olej kokosowy są w codziennym menu...
Okazało się, że owi szczęśliwcy wcale nie znają owych przypadłości...Mało tego...Przeniesieni do innych środowisk nie są na owe przypadłości narażeni, posiadając absolutną odporność...
Tylko pozazdrościć...
     Tak więc, przyrzekając sumienne przeprowadzanie eksperymentu pozdrawiam Was serdecznie...Wasz królik doświadczalny...

 

wtorek, 30 października 2012

Jak mi palma kokosowa odbiła...;o)






     Przyznać się bez bicia, kto z Was nie marzył o takich widokach ?? 
     O delikatnym szumie fal...
     O cieplutkim powiewie bryzy...
      O magicznie połyskujących promieniach zachodzącego słońca...
     O palmach...
Ano właśnie...
Dzisiaj na gordyjskim blogu będzie o palmach...
     Nie to żeby, mi właśnie któraś z nich odbiła, ale palmy, szczególnie kokosowe stały się kilka tygodni temu obiektem moich wnikliwych studiów...
Dlaczego ?? 
No cóż...
Jak zawsze zapalnikiem był Pan N. ...
To On z reguły zmusza mnie do podobnych wysiłków umysłowych...
     Pan N. jako Mąż swojego zdechlaka, nieustannie szpera w sieci wyszukując jakiegoś antidotum dla owego zdechlaka właśnie...
Kiedy nieśmiało zaczął wtrącać uwagi na temat nieziemskiego wręcz działania oleju kokosowego najeżyłam się jak jeżozwierz...
Na kokos mam uczulenie...
Zapachu kokosu wręcz nie znoszę...
A jakikolwiek dodatek kokosu w pokarmie jest dla mnie traumatycznym przeżyciem...
Wiem, wiem...
Dziwoląg jestem...
Ale skoro moje nastawienie do kokosu jest tak negatywne, to przyznać musicie, że za mąż wyszłam za prawdziwego Kamikadze...
Marudził...Marudził...Marudził...
Aż w końcu postanowiliśmy eksperymentalnie zamówić niewielki słoiczek...
A ja przystąpiłam do wnikliwych studiów...
Proponuję przygotować herbatkę i jakieś ciacho, niekoniecznie kokosowe, bo chwilkę mi to zajmie...
     Olej kokosowy jak sama nazwa wskazuje powstaje z kokosu, a kokos z palmy, więc od palmy właśnie studia nasze rozpocząć wypada...
     Palma kokosowa jaka jest każdy wie...
Wyrasta sobie do 30 metrów, listeczki ma rozłożyste czasem na 6 metrów i rośnie tam gdzie ciepełko...
Skąd pochodzi to właściwie nie wiadomo, ale większość opowiada się za Polinezją...
Rośnie sobie ta palma, i rośnie, aż w końcu zaczyna owocować...A to wcale nie jest proste...
Dojrzewanie owoców trwa 12-15 miesięcy, więc się taka biedna palma natrudzi...
Owocek jest owalny, twardy, kudłaty i waży czasem do 8 kilogramów...
Jak na noworodka co całkiem nieźle...
W sumie to palma kokosowa wcale nie jest orzechem, tylko pestkowcem (pestka kokosowa ??), albo nawet ziarniakiem (ziarno kokosowe 8kg sztuka ??), ale to tylko dywagacje botaników...
Palma to palma, orzech to orzech...Kropka...
A owoc właśnie to prawdziwa palmy potęga...
     Czy wiecie, że w sanskrycie nazwa owej palmy oznacza : "drzewo dostarczające wszystkiego, co potrzeba do życia"...?? 
Po malajsku nazwa oznacza "drzewo tysiąca zastosowań", na Filipinach "drzewo życia", a na wyspach Pacyfiku "lekarstwo na wszystkie choroby"...
Czapki z głów przed tym kudłatym owockiem !! 
     Czy wiecie, że w czasie II wojny światowej płyn z orzecha kokosowego był stosowany do transfuzji kiedy brakowało krwi i jest stosowany dotychczas w krajach mniej rozwiniętych ?? 
Jest również stosowany do kroplówek jak naturalne źródło nawadniające i uzupełniające niedobory elektrolitu...
Ów chlupoczący w orzeszku płyn ma niemal identyczny skład jak osocze ludzkiej krwi...
Aby jednak jego działanie było lecznicze zabieg musi być przeprowadzany wprost z orzecha...
Tylko tam płyn jest idealnie sterylny...
Ale w końcu nie potrzebujemy codziennie transfuzji, czy kroplówki...
Co nam ów orzeszek zaoferować może poza tym ?? 
No cóż...
Lista jest długa...
Witaminy B2, B6, C, E, kwas foliowy, potas, wapń, magnez, fosfor, żelazo, sód, cynk...I to wszystko w jednym małym orzeszku...No może nie małym, skoro może ważyć do 8 kilogramów...
To wykorzystajmy te magiczne kilogramy do cna...
     Kupujemy orzeszka i wiercimy w nim otworek (wybieramy jedno z trzech wgłębień kiełkowych, bo tam skorupka jest bardziej miękka), płyn zlewamy i delektujemy się nim w dowolny sposób (można wypić od razu, można schłodzić odrobinkę, albo dodać do drinka ;o))...
Opróżnioną z mleczka skorupkę owijamy ściereczką i przy pomocy młotka wyżywamy się na niej fizycznie (byle z rozwagą)...
Na światło dzienne wydobywamy bielmo...
Ten specyfik to już każda Pani domu zna...Można je uprażyć, usmażyć, ususzyć, albo zajadać prosto ze skorupki (ja nie jadam bo zapach kokosu mnie dobija, ale Pan N. wchłania ilości hurtowe)...
Z tego właśnie bielma powstaje kopra, czyli ususzone wiórki oraz olej kokosowy, który jest przedmiotem naszego najnowszego eksperymentu...
I jak na króliki doświadczalne przystało poświęcamy się owym badaniom bez reszty...A reszta będzie następnym razem...;o)    

sobota, 27 października 2012

Zawieszenie broni...;o)

     Nie lubię Bońka...
     Wiem, wiem...
     Teraz takie wyznanie naraża moje jestestwo na konsekwencje urazu fizycznego...
Ale ja Bońka nie lubiłam nigdy...
Nawet wówczas, kiedy był podporą naszej Reprezentacji, a mecz grany bez Jego udziału kończył się katastrofą...
Żadne zasługi nie były w stanie zmienić mojego stanu ducha...
Ileż się moi Panowie natłumaczyli uparciuchowi (niby mnie), żebym mu odrobinę odpuściła...
Ani mowy...
Boniek wyzwalał u mnie wszystkie złe emocje...
Dlaczego ?? 
Może z powodu Jego buńczucznych wypowiedzi dla Mediów...Może dlatego, że lubiłam piłkę finezyjną, a Boniek był boiskowym "cwaniakiem"...Może...
     Po zakończeniu kariery moje "niechciejstwo" gdzieś tam w głębi duszy pozostało...
     Kiedy więc zgłosił swoją kandydaturę na posadkę Szeryfa w PZPN-nie powinnam się przynajmniej lekko zagotować...
No cóż...
Przez lata czytywałam artykuły jak też sobie mój anty-Idol radzi i przyznać się muszę, że boiskowe "cwaniactwo" nieźle mu w głowie poukładało...
     Jestem totalnie za, i zamierzam trzymać kciuki za Bońka na dwie ręce, a jeśli będzie Mu to potrzebne to będę trzymać i paluchy u stóp...
Bo jeśli Jemu "cwaniactwa" nie wystarczy, żeby uporządkować ten cały bajzel, to już nikt chyba nie da rady...
To jak Stajnia Augiasza...
Masa pracy, smród i gnój...
      Czego teraz Boniek będzie potrzebował najbardziej poza dobrą łopatą ?? Ciszy, wsparcia i sympatii...
I mimo tego, że aż mi się krew burzy na Jego widok to tak właśnie zamierzam mu pomóc...
     Przez rok nie napiszę złego słowa o PZPN-ie...
     Będę kibicować Reprezentacji...
     I powstrzymam się z wytykaniem potknięć...
Takie są moje postanowienia...
     Trzymaj się Zibi...
     Może Platini będzie Ci wsparciem...
A Michałka kochałam ogromnie...;o)

piątek, 26 października 2012

Premiera premierze nierówna...

     Co prawda "premiery" to domena Notarii, ale że i ślepej kurze czasem ziarenko się trafi, więc i my dzisiaj w premierze udział żeśmy wzięli...
Noti by się pewnie na tą prezentację obruszyła, ale impreza to impreza...
     Dzisiaj miała miejsce polska premiera Windows8...
     Każdy z nas chcąc nie chcąc z systemu operacyjnego korzystać musi, więc owa premiera jakoś tam każdego z nas dotyczy...
Co prawda, od pamiętnego Windowsa 95 Microsoft jakoś "prochu" odkryć nie może, ale się stara...
To fakt...
     Co rok, czy dwa pojawia się zapowiedź "wiekopojmnej" premiery systemu, który ma powalić Cywilizację na kolana...
Jako Użytkownicy pewnie macie na ten temat wyrobione, osobiste zdanie...
Dla mnie oprogramowanie tej szacownej Firmy idzie systemem "dwójkowym"...
Jeden przyzwoity system...
Jeden knot...
     Po rewolucyjnym wręcz Win95 najlepszym produktem (oczywiście moim skromnym zdaniem) był XP, a największym knotem "Vista"...
Ale wracajmy do Win8...
     Po recenzjach wyczytanych po premierze amerykańskiej nasze odczucia były...Hmmm...Dziwne ?? 
Jedna z "branżowych" Dziennikarek opisując to wydarzenie stwierdziła:
     "Najlepsze z tego wszystkiego były kanapki"...
     Czyżby więc Microsoft strzelił następnego knota ?? 
     Jadąc na tą imprezę złudzeń nie mieliśmy...U nas dobrych kanapek nie będzie...
Hotel na obrzeżach pewnego sporego miasta...W sumie bez polotu...
Sporo jeździmy na podobne imprezy, więc zaskoczyć nas trudno...
A jednak...
Może to i skromny Hotel, ale jedzenie i kawę mają pierwsza klasa...
Organizacja bez zarzutu...
Czyli nie jest źle...
Rozpoczęło się prezentowanie produktów...
     Czym nas może zaskoczyć nowy system ?? 
     Po pierwsze nie ma "startu"...Po drugie zorganizowany jest nie na zasadzie znanych nam "ikonek",bo interfejs zbliżony jest do pulpitu  smartfona...
Nazywa się to interfejsem kafelkowym, płytkowym, albo cegiełkowym...
Jak zwał tak zwał...
Jest to po prostu zbiór kwadracików z grafiką...
Ma to być łatwiejsze do opanowania przez Użytkownika...
Czy będzie ?? 
Czas pokaże...
Widać ewidentnie, że rynek komputerowy zmierza w kierunku minimalizacji i oprogramowanie dopasowywane jest do urządzeń mobilnych: tabletów, netbooków i innych "maluchów"...
PC-ty powoli odchodzą do lamusa...
W sumie prezentacja dotyczyła również oprogramowania na te urządzenia...
Ten Windows nazywa się Win RT i ma zdominować rynek smartfonów, tabletów, a nawet iPhonów...
Jest to co prawda system lekko okrojony, ale daje podobne możliwości...
Główną cechą jest, iż można korzystać tylko z dwóch przeglądarek do wyboru, albo Explorer, albo Firefox...
Takie widzimisię Microsoftu...
     Czy warto, więc inwestować w te systemy ??
     Nie wiem...
     Dokąd sama ich kilka razy nie "zepsuję" to ani ich nie polecę, ani krytykować nie mam zamiaru...
Wiem jednak, że to nie jest żadna "bomba"...
To kolejny "wysysacz" kasy, bo cena rewolucyjna nie jest i kolejek u dystrybutorów nie przewiduję...
Ot co...
     Tak więc, dbajcie o swoje XP-ki, dopieszczajcie swoje "7", bo póki co rewolucji nie będzie...
Ale kanapki były dobre...;o) 

czwartek, 25 października 2012

Niby nic a cieszy...:o)

     Może to i prozaiczna czynność...Może nie powinna aż tak rzutować na nasze jestestwo...Ale fakt, że leży nam to na sumieniu...
Echhh...
W czym problem ?? 
Hmmm...Jak to napisać...
Problem jest w wymianie opon...
Ot co...
     Wszystko zaczęło się wiele lat temu, kiedy nasz Pierworodny postawiony przed wyborem prezentu na "osiemnastkę", postanowił robić "Prawo jazdy"...
Do kompletu otrzymał samochód osobowy marki Fiat 125p znacznie przechodzony, i kilka rad od Rodziców na "dobre prowadzenie"...
Może chwalić nie wypada, bo to krew z krwi, ale Chłopak całkiem nieźle dawał sobie radę i mimo młodocianego wieku jeździł jak Kierowca, a nie Ułan...
     Poza niewątpliwą satysfakcją rodzicielską, korzyści mieliśmy jeszcze kilka...
Młody był etatowym Kierowcą "imprezowym" i ...
No i właśnie to Jego brocha była, żebyśmy w lecie na letnich, a w zimie na zimowych oponach jeździli...
     Pierworodny nie protestował, a my czuliśmy prawdziwą wyrękę...
     To On zawsze pamiętał gdzie, które opony leżą (autka posiadaliśmy na stanie dwa), i potrafił zwrócić naszą uwagę na ewentualne załamania pogody...
Echhh...
Nawet kiedy wyjechał na Studia to jakoś nad tym panował...
W tym roku nastąpił kryzys...
     Młody zajęty przygotowaniami ślubnymi, obowiązkami zawodowymi i adorowaniem naszej Synowej całkiem zlekceważył swoje synowskie obowiązki...
Skutek ?? 
Jeszcze w maju jeździliśmy na zimówkach ciesząc się jak dzieci, że deszcz pada, temperatury niskie i opon na asfalcie nie zostawiamy...
Czas leciał jak szalony...Temperatury wzrastały...A nasza doba ciągle miała 24 godziny...
W czerwcu się udało...
     Dlaczego wspominam te ekstremalne doznania ?? 
     Bo dzisiaj Pan N. wymienił oponki na zimowe !! 
     Udało się !! 
     Nie było jeszcze pierwszych przymrozków...Nie było jeszcze pierwszego śniegu...A my jesteśmy gotowi !! 
Dumni jesteśmy z siebie bardzo...:o)

środa, 24 października 2012

Nowoczesna mamusia...

Idzie sobie Kobiecina,
w jednej ręce siatkę trzyma,
drugą wózek z dziećmi pcha,
w wózku jadą szkraby dwa.

Jeden drze się w niebogłosy,
(dzieci mają takie głosy),
drugi całkiem rozkopany,
wypatruje pilnie Mamy.

Smoczki dawno porzucone
i pieluszki są zmoczone,
łez się leje morze całe,
bo tak walczą już kawałek.

Czemu Mama krzywdy głucha ??
Czemu dzieci swych nie słucha ??
Czemu nie zareaguje ??
...Przez komórkę dyskutuje...

"- Wiesz impreza cudna była,
tylko za dużo wypiłam,
ale Jolka plamę dała,
bo się z Maćkiem obłapiała...

Powtórzymy to w niedzielę ??
Znów tematów będzie wiele...
Co mówiłaś ?? Nic nie słyszę...
Czekaj...Gnojków pokołyszę..."

poniedziałek, 22 października 2012

O pouczającym pouczeniu i klasycznej sierocie...

     Siedziałam sobie grzecznie w Firmie, Pan N. dziobał coś w serwisie i właśnie wtedy zadzwonił telefon...
     - Czy Pani Gordyjka...?? - zapytał niepewnie męski głos dodając skrupulatnie do imienia i nazwiska adres zamieszkania i numer rejestracyjny "naguska"...
     - Słucham... - wydukałam zdziwiona...
     - Straż Miejska w Zaścianku, czy mogła by się Pani pofatygować na spotkanie u nas ?? - Pan już był pewniejszy...
     - Mogę przyjść... - wyszemrałam, bo nie ma co ukrywać, sumienia czystego nie miałam...
Fakt...
Jak nic kazamaty, albo przynajmniej kara chłosty wisiała nad gordyjską głową...
     Kilka dni temu, wracając późnym wieczorem do Zaścianka nie mieliśmy gdzie zaparkować rzeczonego "naguska" i wylądował bidulek na samym środeczki chodnika...
Kto jeździ autkiem to wie, że przy parkowaniu prawo buszu obowiązuje, a kto późno do domu wraca to ma przekichane...
Mieliśmy przekichane po całości...
Na domiar złego Pan N. miał przez ostatnie dni ranną zmianę, więc nijak było przeparkowania dokonać...Ja się na parkowacza nie nadaję, bo jedną ręką to można kury...Tfu...Tfu...Tfu...
No to teraz trzeba głowę pod "katowski topór" złożyć...
     Do zamknięcia żeśmy dywagowali na temat tak zwanego pecha i inną nadgorliwość, tak zwanych służb, ale jako jednostki zdyscyplinowane na spotkanie żeśmy pocięli...
     Pan Strażnik, Człek koło czterdziestki, na pierwszy rzut oka sympatycznie mu z twarzy patrzało, no to postanowiłam użyć swych kobiecych wdzięków...
Znaczy się, zagadać biednego na śmierć, albo przynajmniej na dożywocie...
W przybytku owym gościłam pierwszy raz w życiu, więc rozglądałam się ciekawie...
     - Może to Panią zainteresuje... - zaczął Pan Strażnik i podetknął mi pod nos urocze zdjęcie "naguska" zajmującego zaszczytne miejsce na chodniku...
     - No wie Pan, może wiekowa jestem, ale pamiętam jeszcze gdzie samochód parkuję... - odrzekłam, bo mi na ambicję z lekka wjechał... - ale zdjęcie ładne... - dodałam.
     - Prawda ?? - moja pochwała chyba połechtała strażniczą próżność...
     - Muszę sporządzić notatkę... - rozpoczął Pan Strażnik swoje czynności...
     - Skoro Pan musi to się sprzeciwiać nie będę... - i z babską ciekawością zaczęłam zaglądać w notesik...
     - Dlaczego Pani tam zaparkowała ?? - padło pytanie...
     - Bo miejsc parkingowych na Osiedlu brakuje, a nie jestem Harry Potter, żeby sobie auto w kieszeń wpakować... - wyznałam szczerze...
     - Ale to było cztery dni temu... - z powątpiewaniem Pan Strażnik spojrzał na mnie...
     - I jakbyście do mnie nie zadzwonili to by jeszcze cztery dni tam stał, albo i dłużej...Jak wychodzę z domu to wszystkie miejsca są jeszcze zajęte, a jak wracam to już są zajęte... - wyjaśniłam...
     - Ale nie było przejścia... - zaczął Pan Strażnik, i widziałam, że jeszcze coś mu na duszy leży...
     - Bo chodniki są za wąskie... - dołożyłam drogowcom...
     - Ktoś zadzwonił o interwencję... - wyrzucił w końcu z siebie znękany Mundurowy... - grozi Pani mandat i punkt karny...
     Aż we mnie krew góralska zawrzała...Mandat pikuś...Ale punkt ?? 
W życiu !! 
Choćbym miała w te kazamaty iść...
     - I co ja mam z Panią zrobić ?? - zapytał Pan Strażnik i widać było, że ogromną przykrość mu moja wizyta zrobiła, że o wykroczeniu nie wspomnę...
     Ło Matko i Córko...
Toż jak teraz z tym dożywociem wyskoczę to Chłopak do końca żywota tej traumy się nie pozbędzie...
     - Niech Pan odpuści... - usłyszałam nagle własny głos...
     Pan spojrzał na mnie jako na tą zjawę nieziemską bliżej znaną pod nazwą UFO...
     - Odpuści ?? - zapytał, jakby się oswajał z moją logiką...
     - Sam Pan powiedział, że konto mam zielone jakbym od wczoraj była kierowcą, a ponad trzydzieści lat się już po tych naszych dziurawych drogach plątam...Mandat zapłaciłam raz w życiu i to za to za co płacą głównie Panowie...A o adres siedziby Straży Miejskiej musiał pytać, bo nawet nie wiedziałam, że macie w Zaścianku siedzibę...Jestem jak Dziewica Orleańska...
     - Niech Pani nie przesadza...- rzucił lekko ogłuszony Pan Strażnik...
     - No fakt...Mam dwoje dorosłych Dzieci...Z tą dziewicą przesadziłam... - starałam się być zgodna...
     - Samochód zadbany...Konto czyste...Papiery w porządku... - wyliczał Pan Strażnik, a ja potwierdzałam wszystko energicznie kiwając głową...
     - To może pouczenie ?? - usłyszałam w końcu i chóry anielskie zaśpiewały pieśń dziękczynną i Świat rozjarzył się promieniami Słońca, mimo iż pora była już późnawa...
     - Czuję się ogromnie pouczona...Bardzo...Bardzo...Już bardziej pouczona chyba być nie mogę...Prawdziwe magisterium z pouczania !! - entuzjastycznie stwierdzałam stan swojego umysłu...
     Pożegnałam się grzecznie i poczłapałam do "naguska", gdzie oczekiwał mnie Pan N.
     - Co tak nic nie mówisz ?? - zapytał Ślubny po chwili...
     A w mojej mózgownicy od tego pouczania kłębił się kłąb skłębiony...
     Mam nadzieję, że Pan Strażnik nie ma pamięci do twarzy, bo sierotę zrobiłam z siebie klasyczną...Dobrze że mam w domu szamponetkę to chociaż kolor włosów zmienię...Tak w razie czego...

niedziela, 21 października 2012

A mnie jest szkoda lata...



W Krainie Pani z Jeziora…

  Wystarczy zamknąć oczy, żeby dusza przeniosła się tam gdzie ziemia łączy się z niebem, a chóry anielskie śpiewają szumem szuwarów…chlupotem fal…i pochwalną pieśnią ptaków…
Kiedy gwar ludzkich głosów z przystani zaciera się w odległym echu, w człowieku zaczyna budzić się spokój…spokój głęboki i niezakłócany zbędnymi hałasami…
Jeszcze błądząca w podświadomości myśl o równomiernym wiosłowaniu i stajemy się cząstką tego niesamowitego, anielskiego świata…
     Ruchy wioseł stają się automatyczne…równomierny chlupot staje się prawie niesłyszalnym…Zielony czub kajaka płynie powoli po niezmąconej powierzchni…
     Tu rządzi Pani z Jeziora…
     Ona ukazuje nam swoje skrywane skarby…Ona opowiada nam szumem wiatru co jest ważne…
     Zgiełk cywilizacji tutaj nie dociera…
     Z rozległej tafli jeziora wpływamy w kanały łączące je z innymi akwenami…Wodna ścieżka prowadzi przez rozległe kępy szuwarów, odsłaniając niespodziewanie bezpieczne i rozległe przejście…

              
     Niezmąconą ciszę przerywa trzepot zrywającego się do lotu kormorana…
Jesteśmy intruzami…
Ciiiii….
     Kajak sunie przez szuwary z lekkim szelestem…Wiosła bezczynnie opieramy na kolanach…Szeptem wskazujemy sobie pęki wodnych kaczeńców zachwycając się nimi bezgłośnie…
Kajak wypływa na szeroki kanał…Szept zanika nam w krtaniach…Zamieramy w bezdechu…
     Przed nami roztacza się bezkresny ogród Pani z Jeziora ścieląc nasz szlak białością nenufarów…Nie rozmawiamy…Nie szepczemy…Ledwie muskamy wodę wiosłami…Czy może być piękniej…
              


              
     Na powalonej kłodzie siedzi maleńka kaczuszka przypatrując się nam z zainteresowaniem…Przekrzywiam głowę naśladując jej dziwną pozycję…Śpi…Ciiiii…
              
     Przepływamy w bezpiecznej odległości…Szum sitowia…Zapach lipowego kwiecia…Promienie Słońca tańczą na falach…
     Obok kajaka przepływa jakaś rybka sporych rozmiarów…W ostatniej chwili udaje mi się opanować ruch wiosła…Zamieram w bezruchu…
     Wiosłujemy na zmianę, żeby móc do woli degustować roztaczające się widoki…Na prawo brzoza pochylona swym posiwiałym pniem, prawie muska taflę jeziora…jak panna młoda chcąca podziwiać swoją urodę…Po lewej ogromne kolby tataraku muskane ciepłym zefirkiem kiwają do nas jak na powitanie…Powietrze drży delikatnie potrącane skrzydłami ważek…
     Zamykam oczy…
     Delikatny chlupot wody dobijającej się do burt kajaka…Szmer sitowia…Szelest liści trącanych wiatrem…Nawet ptaki nie zakłócają swoimi trelami idealnej wręcz, jeziornej ciszy…
     - Mamy gościa… - słyszę szept Pana N.
     Otwieram oczy i na krańcach kanału dostrzegam ją…Piratkę Somalijską…Samotną strażniczkę domowego miru… 
              
     - Masz coś ?? – pyta mnie Małżonek…
     - Pewnie !! Bez okupu się nie ruszam… - sięgam delikatnie do wnętrza plecaka i szykuję okup, układając go na nogach…
               
 
     - Ja wiosłuję, Ty rzucasz… - padają szeptane ustalenia…
     Pływając od lat mamy opracowane zachowania…
     ”Strażnicy” bywają niebezpieczni w podobnych sytuacjach…Oni walczą o swoje gniazda…o swoje rodziny…To my jesteśmy intruzami…My zakłócamy ich spokój…
     Kiedy „Piratka” jest ledwie kilka metrów od kajaka Pan N. całą siłą mięśni napiera na wiosło, a ja z rozmachem, na jaki tylko pozwala zachowanie równowagi, rzucam kawałki połamanego chleba…Najdalej jak się da…
               
 
     Łabędzica, która jakoby wcale nie zwracała na nas uwagi dokładnie śledzi moje ruchy…
Ja podnoszę ramię…Ona rozpościera olśniewające bielą skrzydła…
     ”Jestem gotowa do ataku” – mówi nam tymi skrzydłami…
     ”To moje terytorium” – dodaje prężąc bojowo pierś…
     Najszybciej jak mogę sięgam po następny kawałek chleba i rzucam z rozmachem…
     - Zauważyła…- szepcze Pan N.
     Łabędzica powoli składa skrzydła i zmienia kierunek…Statecznie i z dumą podpływa do rzucanego pożywienia…Sprawdza, czy jest ono warte zachodu…Kiwa głową z aprobatą…Chowa wyprężoną wojowniczo pierś i rozpoczyna posiłek…
     Pan N. energicznie pracuje wiosłem…Ja rzucam ostatni kawałek kiedy już jesteśmy bezpieczni…
     - Ależ piękna była… - szepczę do Męża…
     - Nieźle byśmy oberwali jakby nie lubiła chleba…- studzi mój zachwyt Pan N.
Fakt…Niejeden kajak pewnie ma na sumieniu owa królowa wodnych topieli…
     Zwalniamy powoli…Muśnięcia wioseł znowu stają się delikatne i ledwie zauważalne…
Nic nie mąci idealnego spokoju…

              

sobota, 20 października 2012

Takie sobie wydumanki...

     Wiem, że ostatnio trochę się zaniedbuję i blogowanie jakoś zeszło z planu pierwszego, ale do Was staram się zaglądać nawet kiedy żadna olśniewająca myśl na tekst mnie nie zaszczyci...
Fakt, że czasem nawet komentarza nie zostawiam, ale jak w łepetynie pusto to i literki trudno z sensem poukładać...
Chyba mój wątpliwej jakości mózg niczym miś do snu zimowego się szykuje...
Ot co...
     Nie to, żebym całkiem bezmózgowo funkcjonowała, ale tak jakoś trudno mi się pozbierać wirtualnie...Realnie jakoś radę daję...
Hmmm...
Przypuśćmy...
Jakąś nadzieję trzeba mieć...
     Skoro jednak coś tam się wylęgło w temacie mojej grafomanii to czas przejść do tematu...
     Czytając Wasze gościnne blogi co jakiś czas ten i ów Autor opisuje co też by zabrał ze sobą na bezludną wyspę...
Nie powiem...Sama jeszcze niedawno marzyłam o takim bezludnym azylu...
     Pracowałam ciągle w stresie, kilkanaście godzien dziennie, ze zmęczenia padałam po prostu na pysk...
Taka wyspa była by świetnym rozwiązaniem...
Kiedy moja psyche "siadała" całkiem, szczytem rozkoszy był areszt...
Takie pół roku "do wyjaśnienia"...
Albo chociaż miesiąc...
Ło Matko i Córko...
     Nie wiem jakby to zniósł wrodzony "szwędak", ale jakieś rozwiązanie by to było...
     Gorzej z tym rzeczonym "wykroczeniem", za które można by mi te kazamaty zlecić bo człek ze mnie prawomyślny i nawet na samo wspomnienie zbrodnicze głupio mi się robi, ale koniec końców, nie musiałam...
Zarzuciłam pracoholizm i na drogę przestępczą nie wkroczyłam...
Echhhh...
Ale ta wyspa...
No właśnie...
     Czytam te wypowiedzi i powiem szczerze...
     Moja małoromantyczna dusza jakoś się nie umie w tym odnaleźć...
     Co ja bym zabrała na tą niesamowitą wyspę ?? 
Hmmm...
Z książek to pewnie jakiś Atlas, albo przynajmniej dobrą mapę...Jeśli chodzi o muzykę to dobry gwizdek, donośny i trwały...
Nie pogardziła bym również dobrym nożem, kilkoma haczykami, jakąś linką...
A tak szczerze mówiąc to najchętniej bym zabrała Pana N., tylko nie wiem czy owa "bezludność" weźmie tą ewentualność pod uwagę...
Dlaczego akurat taką mam zachciankę ?? 
Czyżbym uzależniona była aż w takim stopniu od Męża ?? 
     Przyczyna jest prozaiczna...
     Pan N. wymyśla dokładnie tą drugą połowę, której mnie brakuje...A przecież takie życie na bezludnej wyspie musi funkcjonować całkowicie, a nie na pół gwizdka...
W sumie to nie jest taka głupia myśl...
     Wynieść się gdzieś poza cywilizację...Bez pośpiechu...Bez smrodów...Bez gnania w nieznane...
Tak sobie żyć z dnia na dzień...
Echhh...
Ale się rozmarzyłam...
No dobra...
Ostatecznie zabrała bym jeszcze jakiś notes i ołówek, żeby to wszystko opisać...
Opisać, a potem wrzucić na bloga...
Przecież nie można w nieskończoność siedzieć na bezludnej wyspie...
Kiedyś trzeba wrócić...
Bez neta nawet najpiękniejsza wyspa się znudzi...;o)

czwartek, 18 października 2012

Jesienna nadzieja, czyli słów kilka o meczu...:o)

     Od wczoraj się zastanawiam jak skonstruować swoją wypowiedź, żeby była w miarę czytelna i zawierała meritum...
Myślę i myślę, i jakoś nic konstruktywnego nie wymyśliłam, więc się posłużę znaną od lat metodą...
Wypunktuję co mi na serduchu zalega...

     1. Wracając do wtorkowego wieczoru, pomijając oczywiście to co pomijać przyrzekłam...
     Chociaż wszyscy wiedzą, że muchy głównie w rosole toną, tym razem Pani Mucha utonęła w wodzie, i to w wodzie "narodowej", więc jakakolwiek była by konkluzja, to moim zdaniem czas wziąć z Jej ramion ten ciężar, jakim jest resort sportu...
Nie ten Człowiek, nie to miejsce, nie ten czas...
I będę to powtarzać do znudzenia...
Nie dochodzę kto w jakim stopniu zawinił...
Po prostu dosyć...
     Do dymisji proponuję również przedstawić Zarząd Stadionu, jako Ludzi niekompetentnych i lekkoduchów działających na zasadzie "jakoś to będzie"...
Wypowiedzi, których wysłuchałam, argumentujące, że "murawa nie została optymalnie przygotowana, ponieważ na Stadionie odbywają się inne imprezy" jest dowodem totalnego lekceważenia obowiązków...
Stadion Narodowy ma być odpowiednio przygotowywany na każdy rodzaj imprezy, a Ludzie tam pracujący mają dokładać wszelkich starań w tym kierunku...Kropka.

     2. Przyszłemu Ministrowi Sportu i nowemu Zarządowi Stadionu Narodowego proponuje zatrudnienie tych dwóch Kibiców, których wizerunek obiega cały Świat, a którzy teraz siedzą w areszcie, i którym grozi do trzech lat więzienia...
Ich postawa była prawdziwie obywatelska, a poświęcenie wielkie...
Rozładowali całkiem ogromne napięcie panujące na Stadionie, a jednocześnie sprawdzili jak działają Służby Porządkowe w warunkach ekstremalnych...
Jeśli już muszą zostać ukarani (chociaż nalegam na zastosowanie zasady "niskiej szkodliwości społecznej czynu"), to przyłożyć im po 50 złotych mandatu "dla zasady"...

     3.Widok Kibiców koczujących na Dworcu Centralnym rozmiękczył moje serducho ogromnie, a frekwencja na środowym spotkaniu zaskoczyła mnie całkowicie...
Jesteście wspaniali !! Wszyscy razem i każdy z osobna...A Ci z płetwami w szczególności...
Dla takiego poświęcenia pozostaję w ogromnym podziwie...
Kibice pokazali, że atmosfera Euro 2012 to nie był przypadek...
Dwunastego Zawodnika mamy najlepszego na Świecie...:o)
 
     4.Środowy Mecz...Hmmm...I jak to Wam napisać, żebyście szoku nie doznali...
Środowego meczu obejrzałam 55 minut...
Ja...
Przepraszam...
     Niestety o 18:30 rozpoczynałam własną walkę z niemocą, czyli aerobik...Ale te 55 minut natchnęły mnie taką nadzieją, że biegiem z zajęć wracałam, żeby wynik usłyszeć...
To była Piękna Środa...Mogła być cudowna, ale "piękna" wystarczy...
A że mamy tendencję "czkawki", więc pewnie jeszcze nie raz będzie mi dane obejrzeć te brakujące pół godziny...

     5. Dzisiaj rano Redaktor Kuźniar przeprowadzając wywiad z Panem Fornalikiem (przez ten wywiad to ja się dzisiaj do pracy ździebełko spóźniłam), rozpoczął od powitania: 
     " Czy Pan wie, że od wczoraj jest Pan Kingiem Ogólnopolskim ??"...
     Roześmiałam się, bo świadomość tego była dla mnie oczywista...
     Kiedy zobaczyłam zaskoczoną minę Trenera, jego zawstydzenie, moment zadumy i słowa, których sens można przełożyć na jedno zdanie: 
     " To nie ja, to Oni...Zawodnicy i Kibice"...pojęłam jak rozkochuje się w sobie tłumy...
Skromnością i dobrą robotą...
Bo środowy mecz to była dobra robota Panie Trenerze i mam nadzieję, że tak Panu zostanie na stałe...;o) 

środa, 17 października 2012

Powód "przegięcia"...gordyjska pięta...

     Czytaliście "Alfabet mafii"...??
     Nie...??
     Ale "Ojca chrzestnego" na pewno, jeśli nie w formie druku to przynajmniej "obrazkowo" macie przyswojonego...
Ja mam słabość i do książki, i do filmu...
Do książki wracałam dziesiątki razy, do filmu...przy każdej projekcji...
Taka słabość gordyjska...
Można powiedzieć, że "mafie" to prawdziwa pięta gordyjska...
     Pasjami lubię analizować owe mafijne zależności organizacyjne...
     Był czas, że nawet odrobinę zazdrościłam Włochom i Japończykom, że mają taki produkt eksportowy, o którym wieści krążą nawet w kosmosie...
     Zazdrościłam, aż do tego dnia kiedy nasze Media zaczęły rozpisywać się o rodzimych organizacjach, a Władze z uporem maniaka dementowały owe newsy...
Może te "nasze" mafie to takie bardziej wydumane są, ale na "dobrą" mafię to widocznie trzeba sobie zasłużyć...
Zasług w tym temacie nie mamy...
Trudno porównywać nasze "mafie" paliwowe, hazardowe, gruntowe, czy nawet polityczne do takiej przypuśćmy Yakuzy, bo i "klasa" nie ta i kasiora w wymiarach skromniejsza, ale jedną "mafię" to my mamy ponadprzeciętną i tą się szczycić możemy w Świecie całym...
Ta ponadpolityczna, ponadfinansowa i ponadspołeczna organizacja to PZPN...
Wiem, wiem...
Nie takie epitety na ów Związek spadają i jakoś Świat się nie kończy, ale po wczorajszym wstydzie jakoś trudno mi przejść nad tym do porządku dziennego, bo cierpliwość nawet święta ma granice...
Związek ponoć sportowy...
Związek mający w nazwie odniesienie do polskości...
I żenada, którą trudno znieść...
     Nie będę się rozpisywać jakie uczucia we mnie buzują, nie będę używać inwektyw i wulgaryzmów...
     Mój Bieszczadzki Dziadek kiedyś mi poradził...
     "Jeśli czujesz do kogoś wstręt, jeśli jego zachowania wzbudzają w Tobie odrazę to po prostu odsuń się od tego kogoś i zbywaj go milczeniem, bo nie zasługuje na Twoją uwagę i słowa"...
Tak właśnie zamierzam zrobić...

poniedziałek, 15 października 2012

Jak się Gordyjka w kamień węgielny zmieniła...

     Znużona wiosennym procesem rehabilitacji, która wlekła się w nieskończoność i nie przynosiła oczekiwanych przeze mnie efektów, postanowiłam jesienią wziąć się za siebie z kopyta..
Dlaczego jesienią ?? 
Bo wiosna już była stracona, a w lecie z reguły ruszam się ponadstandardowo...
W stanie w jakim byłam, zimy mogłam nie doczekać, albo doczekać w postaci stalagmitu, albo stalaktytu...Albo głazu przydrożnego...
Ot co...
     Mimo wymiany kanapy na materac z rehabilitacyjnymi wkładami i indywidualnej terapii rowerkowej czułam, że dokąd się nie ruszę z sensem, zagrożenie nie minie...
     Z ogromną radością przyjęłam informację od Pana N., że jego zakład pracy zamierza sponsorować wejściówki na obiekty sportowe od października...
Doczekać się nie mogłam...
A jak się już doczekałam to się okazało, że ktoś czegoś nie podpisał, ktoś czegoś nie załatwił i lipa z tego wyszła...
     Postanowiliśmy poszukać czegoś sami...
     Typ padł na "prywatny ośrodek sportu" w Zaścianku...Założyliśmy, że tak znamienita nazwa sugeruje, iż oboje coś dla siebie tam znajdziemy...
Hmmm...
Zakładać to my możemy bieliznę...
     Na miejscu, sympatyczna Panienka zaproponowała Panu N. zajęcia na rowerkach, albo ze sztangą, albo jogę...
Mina mojego Męża - bezcenna...
Jak mu tylko pierwszy szok minął zapytał z grzecznym uśmiechem...
     - A rozplątujecie gratis ??
     Moja wyobraźnia od razu oczywiście podsunęła mi obraz Męża w supełku z malowniczo sterczącymi kończynami...
To był obraz godny Picassa...
Wiedziałam, że mimo niewątpliwego uroku owej Panienki, nawet wizja pierwszych gratisowych zajęć nie skusi Pana N. do takich poświęceń...
Ale był dzielny...
Kiedy wyszliśmy z owego "ośrodka" oświadczył, iż dla dobra stadła małżeńskiego może się nawet dać zawiązać w supełek...
     Aż takich dowodów małżeńskiego przywiązania nie wymagałam...
     - Nie martw się...Może zerknę do "Kubusia" ...Tak kiedyś był aerobik... - pocieszałam mojego kandydata na Jogina...
     Zajrzałam dzisiaj...
     Uprzedziłam Trenerkę, że zdechlak ze mnie wzorcowy, żeby się po mnie cudów nie spodziewała i zaczęłam malownicze wygibasy w rytm dawno przebrzmiałych przebojów...
Mój kręgosłup oczywiście nie na wszystko mi pozwolił, ale jak się baba zaprze to cudów dokona...
Przeżyłam do końca...
Dobrze, że mam buciki jak Przedszkolak na rzepka, bo bym chyba na bosaka do domciu wracała...
Tak sobie dogodziłam...
     Panu N. wysłałam zaraz sms-ka, że wdowcem będzie i żeby na kolację nie liczył, bo chyba dam radę tylko sucharki z pudełka wyciągnąć i czym prędzej siadłam tą notatkę tworzyć, bo coś mi się wydaje, że przez kilka najbliższych dni to ja będę jak ten kamień węgielny...
Podwaliny dobre, tylko nadbudowa kiepska...
I tym optymistycznym akcentem kończę sprawozdanie ze sportowych zmagań waszej Gordyjki, żeby się jutro nie okazało, że paluchy też mnie bolą...:o)

P.S. Pan N. odpisał, że jest ze mnie dumny...Chyba umrzyka dawno nie widział...;o)