Po prawdziwym boomie zachwytów nad wybujałą, tegoroczną wiosną, zauważyłam, że znowu się martwię...Właściwie, to martwię się cały rok...
Nie żebym nie piała zachwytów nad rozkwieconym sadem, albo rabatkami, które cieszą duszę...Należy się zachwyt, to się zachwycam...Ale...
Ale z tyłu głowy siedzą te (nie tylko moje) zmartwienia...
Drzewa owocowe kwitły, jak zapylacze smacznie drzemały zimowym snem...
Kto zapyli ??
Nawet nasz "udomowiony" trzmiel nie latał po zagonach, kiedy morele popisywały się rozkwieceniem...
Przy mirabelkach i gruszach pojawiły się rozbudzone jednostki, ale radosnego poszumu próżno było szukać...
Wiśnie i czereśnie stały samotnie...
Jabłonki...Echhh...Ulubiony Ligolek po raz pierwszy ukwiecony jak na Ligola przystało i...Lipa...
Pszczoły widziałam dwie...Dwie !!
Przy węgierkach coś tam latało, ale skromnie...
Afryka załatwiła nam kiepskie plony...Północny front dokończy...
Sadownicy rozważają rozpalanie ognisk...Przez miesiąc ??
Pszczelarze zamykają ule na głucho...
To nie wróży dobrze tegorocznym zbiorom...
I tak to jest z tymi zmartwieniami...
Kiedy zimą pada śnieg - połamie gałęzie...
Kiedy nie pada śnieg - gołą ziemię przemrozi i będzie mało wody...
Kiedy jest duży mróz - nawet otuliny nie pomogą...
Kiedy nie ma mrozu - robale zeżrą wszystko...
Przychodzi wiosna i słoneczko...Echhh...
Zapylacze zdążą, czy nie zdążą ??
Zimowe okrywy ściągać, czy nie ściągać ??
Jak ziemia mokra - nie przekopiesz pod grządki...
Jak ziemia sucha - nie przekopiesz pod grządki...
Wieczne "coś"...
W lecie upał - biegasz z konewkami i wężami ogrodowymi...
W lecie leje - wszystko gnije i parchacieje...
A jak się jeszcze uprawia "dojazdowo" to zmartwień przybywa proporcjonalnie...
Podlać na zapas ?? A jak będzie lało ??
Nie podlewać ?? A jak upał przyjdzie ??
Błędne prognozy nie pomagają...
Jesienią kolejny "sajgon" ze zbiorami...
I tak co roku...
Ale...
Kiedy widzę po raz pierwszy "Wojtusia"...Ryjek cieszy mi się niesamowicie i odliczam dni do przylotu "Wojtaszki"...A potem liczę wystające z gniazda "łebki"...;o)
Kiedy siadam przy rozkwieconym "rosarium"...Ryjek cieszy mi się niesamowicie i odliczam dni do kolejnego rozkwitu...Witając każdego mieszkańca "dobrym słowem" i "czułym gestem"...;o)
Niby jeszcze zimowo wszystko pozabezpieczane, ale czuć delikatny zapach w powietrzu, a ptaki "autochtoni" podśpiewują nam skocznie (czasem tak głośno, że musimy do siebie krzyczeć)...
Jakoś te zmartwienia "mniej bolą"...;o)
Zeszłoroczne nasadzenia wszystkie się przyjęły !!
Będzie co obserwować przez cały rok...;o)
Co zmarniało na poletku za sadem zobaczę dopiero po pierwszych "sianokosach"...
Poziomki kwitną...Truskawki kwitną...
Kolejna radość ze "zmartwieniem"...
Tyle, że teraz już mniej emocjonalnie podchodzę do tego...
W październiku minie nam dziesięć lat "rolniczenia"...Czas ochłonąć...
Co marnieje...Dosadzamy...
Z Matką Naturą się nie dyskutuje...Pokornie się słucha...;o)
Jak zimno - okrywamy...
Jak gorąco - zakrywamy...
Jak sucho - podlewamy...
Jak mokro - odwadniamy...
I pielimy....Pielimy...Pielimy...
Echhh...
Zachciało mi się ekologicznych upraw...;o)
I chociaż pot po plecach spływa, a krzyże bolą niesamowicie (że o innych częściach ciała nie wspomnę), to ryjki ciągle mamy uśmiechnięte...Jak pewien sierściuch...
On też pieli, i kopie, i pilnuje truskawek przed bażantami (ostatnio pewna parka chce nam się na siłę osiedlić)...Bywa bardzo zapracowany i bardzo zmęczony...;o) I tak upływają nam dni...Miejsko...Wiejsko...Od zmartwień do zachwytów...Echhh...