sobota, 25 marca 2023

Jedzie, jedzie Straż Pożarna...

     15 kwietnia 2019 roku z niedowierzaniem spoglądaliśmy na telewizyjne i internetowe przekazy: NOTRE-DAME PŁONIE...

Żółtawy dym unoszący się nad Paryżem wywoływał niedowierzanie, szok i domysły...

Ja też śledziłam te przerażające doniesienia...

     W lipcu 2003 roku wchodziłam do Notre-Dame ze wstrzymanym oddechem...I tak jak z Paryża najbardziej utkwił mi w pamięci pewien nocny spacer brukowanymi uliczkami, zapach podziemnego Luwru, tak Notre-Dame zapisała się we wspomnieniach tysiącem barw rozetowych witraży...Katedra żyła !! Jakby ktoś biegał po Świątyni z farbami na palecie i świetlistym pędzlem...Stałam i się gapiłam...Niczego więcej z Notre-Dame nie pamiętam...

     Teraz patrzyłam jak szklane dzieła sztuki sypią się drobinkami szkła na beton...

     Czas płynął, dochodzenie dobiegło końca i Francuzi musieli ogłosić jego wynik...Kiedy go usłyszałam...Zatkało mnie...

Echhh...Ludziska...

Wkurzyli mnie Francuzi !!

     I jak mi już powoli przechodziło, to w koprodukcji międzynarodowej powstał film: "Notre-Dame płonie"...Premiera była w 2022 roku...

     Kto oglądał ??

Ja obejrzałam...

     Film jest dobry, na prawdę dobry...

Ale znowu jestem wkurzona na Francuzów...;o)

I jak osobistą mantrę powtórzę po raz "enty"...

     To nie procedury rządzą Światem !! Nie systemy są najważniejsze !! Bo i procedury i systemy zawiodły...Nie zawiedli Ludzie !!

     Gdyby nie garstka Szalonych Strażaków z Notre-Dame zostałyby gruzy...Gdyby nie garstka Szalonych Śmiałków dorobek tysiącleci zmieniłby się w kupkę popiołu...To co pozostało Światu z Notre-Dame zawdzięczamy kilkunastu Osobom...

     Notre-Dame płonęła ponad 30 minut zanim zadysponowano Straż...

     Przez godzinę Katedry bronił jeden zastęp Straży, bo reszta stała w korkach...

     Klucz do sejfu posiadał JEDEN CZŁOWIEK i nosił go przy sobie...

     Trwała kampania prezydencka, więc Pan M. pognał na miejsce pożaru (w trakcie gaszenia), żeby zabłysnąć w mediach...

     Jak można się nie wkurzać ??

     A kiedy ostatnie litery zniknęły z ekranu telewizora zaświtała mi myśl...

     Co stało by się z Wawelem, gdyby taka katastrofa zdarzyła się nam ??

     Jak szybko ugaszono by Kościół Mariacki ??

     Czy Sukiennice są bezpieczne ??

     Procedury mamy...Systemy mamy...I dalej pozostaje nam żywić nadzieję, że bohaterscy Strażacy dadzą radę...Bo i u nas "Szaleńców" w Ich szeregach nie brakuje...;o)          

wtorek, 21 marca 2023

Historia pewnej puszki...

     Można by sparafrazować: Kto przeżył w naszym Kraju lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, ten w cyrku się nie śmieje...Poniekąd tak jest...

     Bieda z nędzą piszczały w każdym kącie, chociaż Ludziom pieniędzy nie brakowało...Brakowało wszystkiego, co można by było za te pieniądze kupić...

     Dokładnie w środeczku tych lat osiemdziesiątych na Świat przyszedł nasz Pierworodny...

     Skompletowanie wyprawki (mimo przydziałów na kartę ciążową), graniczyło z cudem...Moim cudem były Praktykantki z pewnej szkoły handlowej, które potrzebowały, że tak powiem, wsparcia intelektualnego, czyli...Odwalałam za nie prace zaliczeniowe prawie ze wszystkich przedmiotów...W zamian otrzymywałam wejściówkę do sklepu z artykułami niemowlęcymi - tylnym wejściem...;o)

     Tak funkcjonowała socjalistyczna gospodarka...Czym byłeś przydatniejszy dla Ogółu, tym łatwiej ci się żyło...

     Pewnego dnia, do mojej Mamciaśki zadzwonił Proboszcz jednej z Parafii...

     - Siostrzyczko droga (Mamciaśka była Pielęgniarką), dary przyszły, może by Siostrzyczka przyszła po pracy i coś sobie wybrała...Tyle dobrego robicie dla starszych Ludzi...

No to Mamciaśka poszła i przytargała do domu...


Dwu i pół kilogramową puszkę mleka w proszku...

Jak każda Babcia wybrała "dar" z myślą o Wnuku...

     Młody miał już piętnaście miesięcy, więc z zawartości puszki korzystał sporadycznie, raczej do deserków, niż do jedzenia...

     Ale jakiś Francuz, albo Holender wydał kilka "groszy", kupił puszkę mleka, zaniósł ją do Parafii i dobrze się poczuł...

     Dwa lata później puszka z mlekiem zamieszkała razem z nami w Zaścianku, prawie pełna, więc nie było powodów "wyrzucać"...

Zaraz potem urodziła się nasza Córcia...

     Nasza Córcia była Wcześniakiem, któremu w wypisie szpitalnym "przywalono" 10 punktów...

Jakie były konsekwencje tej statystyki ??

     Córci nie przysługiwały żadne przywileje, z których Wcześniaki korzystać mogły...Ani wsparcie medyczne, ani opieka poszpitalna, ani wsparcie żywieniowe...Nic...

Według statystyk była zdrowym, donoszonym Dziecięciem...

     To, że miała problem z drogami oddechowymi, układem pokarmowym, układem krwionośnym, a nawet pigmentacją skóry i włosów, nie stanowiło medycznego problemu...

     Córcia apetyt miała jak wilk na przednówku...Tyle, że co paszczą wpadało, wypadało z drugiej strony w stanie nieprzetrawionym...Przybywała na wadze po 10-20 deko miesięcznie...

     Pediatra dopiero po kwartale ogarnął rozumem, że Dziecka nie głodzimy i przepisał "mleko na receptę dla Wcześniaków"...No cóż...

Receptą się Dzieciak nie naje, trzeba ją jeszcze wykupić...Gdzie ?? Ano, przydało by się w aptece, tyle, że bez znajomości to można było ewentualnie, receptę w ramki oprawić i na ścianie powiesić...

      Pan N. po każdej dniówce ruszał w Świat zrealizować to papierowe dobro...

      Dziadek po każdej dniówce ruszał w Świat zrealizować drugie papierowe dobro...

Gdyby Mamciaśka żyła, to problem by nie istniał...Miała znajomości we wszystkich aptekach naszego Rodzinnego Miasta...W Zaścianku byliśmy obcy...

     Życzliwy Pediatra wypisywał nam te recepty w ilościach hurtowych, a my wręczaliśmy je każdemu, kto wykazywał zainteresowanie żywieniem naszej Córci...W akcję włączyli się Sąsiedzi pochodzący z różnych regionów Polski...Nasze recepty zaczęły podróżować Pocztą (mleko też)...

Aby zobrazować problem dopiszę, że opakowanie mleka wystarczało nam na 2,5 dnia...

Ale z każdym opakowaniem Córcia "stawała na nogi"...

     Tylko mnie ciągle śnił się koszmar, że sięgam do pudełka i nie ma w nim mleka...

     Dlaczego nie karmiłam Córci piersią ?? No cóż...

     Mój Położnik (który uratował nam życie) kwitował to codziennie: "Umrzyk a chodzi"- widząc mnie na obchodzie...Ale niewątpliwym wsparciem wiedzy i umiejętności mojego Położnika był fakt, że Lekarz prowadzący ciążę (z Rodzinnego Miasta) grywał w brydża z Ordynatorem położnictwa (w Zaścianku)...A że nie zgłosiłam się na wizytę, to poczciwe Chłopisko zadzwoniło do Kumpla zapytać, czy takiej Sieroty nie ma na oddziale...W sumie, to brydż uratował mi życie...;o)

Ale wracajmy do tematu...

     Pewnego dnia mój koszmar się ziścił...Pudełko zaświeciło dnem...Niezrealizowane recepty czekały na kolejne dostawy do aptek...A głodna Córcia darła się jak opętana...

I wtedy w oczy weszła mi "puszka"...

Sprawdziłam datę przydatności...


Jeszcze dwa miesiące !!

Na pohybel...Musiałam spróbować...

     Dwadzieścia minut później w naszym mieszkaniu rozlegało się niemowlęce cmokanie, a zaniepokojone ciszą Sąsiadki zaczęły zaglądać i pytać zmartwione: "Co się stało ??"

     Pan N. po pracy wbiegał po trzy stopnie i niczym bomba wparował do przedpokoju z przerażeniem w oczach...Cisza często ludzi przeraża...;o)

Ja układałam na podłodze klocki z Pierworodnym...

Córcia spała słodko mlaskając przez sen...

Na stole stała ona...PUSZKA...

     Bo jakiś Francuz, albo Holender wydał kilka "groszy", kupił puszkę mleka, zaniósł ją do Parafii i dobrze się poczuł...

     To była pierwsza noc, którą przespaliśmy wszyscy spokojnie...

Dwa kilogramy mleka, niby niewiele...

      Dotrwaliśmy dzięki Puszce do "epoki zupek i kaszek"...Wystarczyła idealnie...Jakby odmierzona...(Wsparta realizowanymi niespiesznie receptami)...

     Ale mimo upływu lat, wielu remontów i przemeblowań, nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby ją wyrzucić...

     Przez trzydzieści lat była "strażniczką" zapasu mąki...Idealnie się nadawała...

     Teraz pieczę nad nią przejmie Pan N., trzymając w niej swoje "przydasie"...Właśnie nastąpiło uroczyste przekazanie...;o)

     Ktoś kiedyś podarował puszkę mleka, czy zakładał, że uratuje tym czyjeś życie ?? 

     Mam nadzieję, że czuje się z tym dobrze do dzisiaj...

wtorek, 14 marca 2023

Jeden trener to za mało...;o)

     Kilka dni temu pojechaliśmy na Wrzosowisko i daliśmy czadu...Nie ma co...Jak zaczynać sezon to z przytupem...;o)

     Przyszaleliśmy tak, że do leżaków doczłapaliśmy z wielkim trudem, Pan N. czerwieniutki jak pomidor ze źrenicami wielkości czubeczka szpilki, Gordyjka blado-przezroczysta ze źrenicami wielkości tęczówek...Normalnie dwa Ćpuny środowiskowo-ogrodowe...;o)

     - Ledwie żyję...- oznajmił mi Ślubny...

     - Poczekaj do jutra...- wymruczałam i z nadzieją patrzyłam na Luckiego..."Taki mądry jest, to może kawy by nam zrobił ??"...

     Żeby "unaocznić" nasze odurzenie wysiłkiem przyznam: musieliśmy odsiedzieć na tych leżakach ponad godzinę, że odzyskać cywilizowany wygląd, oddech i tętno...Bo w razie kontroli drogowej bez testów narkotykowych by się nie obeszło...A jak tłumaczyć, żeśmy się "naturą" naćpali ??

     W każdym razie wróciliśmy do domeczku szczęśliwie, kolacyjkę żeśmy zjedli i bez marudzenia poszliśmy spać...

     Pan N. wstawał na ranną zmianę, więc była szansa, że mu się mięśnie jeszcze nie zakwaszą...Gordyjka...

Echhh...Ta Gordyjka...

     Oczęta otworzyłam (z trudem) bo nawet powieki miałam opuchnięte...Na stopach stanęłam (z trudem) bo każda kosteczka (a jest ich w stopie 26) bolała osobno i zbiorowo...Ścięgna (wszystkie) wydobywały z siebie dźwięk targanego materiału...Mięśnie zbiorowo ogłosiły strajk generalny i nie zamierzały współpracować z mózgiem...Do łazienki doczłapałam o ścianie...Kawę robiłam trzymając się kuchennego blatu...A w perspektywie...

Spacer z psem !!

     Ponieważ najlepiej funkcjonującym organem był mózg, to piję kawusię i dumam...Jak tu Luckiego namówić, żeby ze spaceru zrezygnował i poszedł za potrzebą do łazienki...Już nawet niekoniecznie musiałby z klopa korzystać...Spływ mamy w podłodze...Ale gdzie tam...

     Siedzi psisko na widoku, oczu ze mnie nie spuszcza, łebek przekrzywia i całym sierściuchem pyta: "Już wypiłaś tą kawę ??"

Echhhh...

No to zebrałam gordyjskie ciało do kupy i drepczę do lasu...

     Ledwie kilka kroków żeśmy zrobili (każdy krok spływał zimnym potem po plecach), przez ścieżkę przekicał niespiesznie zając...

Ufff...Lucky zajęty poranną toaletą kicaja nie zauważył...

     Zając zamierzał przemieścić się przez torowisko, które przecina nasz las...Tyle, że na torowisku właśnie trwają prace remontowe...Ruch jak w ulu, mimo, że leje jak z cebra...Układarki...Ubijarki...Szynownice...I ze dwudziestu ludzi...Każdy na każdego "krzyczy"...

     Szarak głupi nie był, żeby się w taki tłum wbijać, więc zawrócił i wyskoczył na ścieżkę dokładnie przed psim nosem...

Klękajcie Narody !!

     Lucky smyczą szarpnął, na dwóch łapach stanął i już czuł smak potrawki z zająca...

     Gordyjka z całych sił (nadwątlonych) smycz w dłoniach trzyma, opór psu stawia i równowagę usiłuje utrzymać, bo ścieżka po deszczu ma przyczepność lodowiska...

A zając ??

     Zając nas zauważył (musiałby ślepy być, żeby nie zauważyć, bo do psiego pyska miał może ze dwa metry) i zamiast czmychnąć jak na zająca przystało, zaczął uciekać zakosami równiutko, ale ścieżką...

     Trzy metry w lewo...Trzy metry w prawo...I gna głupol przed siebie, wydłużając trasę ucieczki trzykrotnie...

     I śmiga tak przed psim nosem  !!

     Dwadzieścia kilo psa rwie się do potencjalnego obiadu, dokładając do ciężaru dwadzieścia kilo siły i zrywy tego żywiołu, który usiłuję przewidzieć...

     A ta zajęcza sierota kontynuuje zabójczą ucieczkę...Lewo...Prawo...Lewo...Prawo...

     Nogi mi się rozjeżdżają...Smycz z całych sił trzymam, bo zapędów myśliwskich Luckiego inaczej nie okiełznam, a zając nic...Wcale nie reaguje...Między cyklami pojawiania się i znikania (przypominam, że ma gamoń po obu stronach ścieżki las) tupię, klaskam, pokrzykuję...Ale zajęczy amok trwa...Psi też...

     Nijak nad tym zwierzęcym żywiołem nie zapanuję...Jak nic będzie dzisiaj na obiad potrawka z zająca...

Nawet na rozdrożu wybrał kicaj "naszą" ścieżkę...

     I kica...Lewo...Pies w amoku...Gordyjka na baczność...Prawo...Pies w amoku...Gordyjka na baczność...

Że też musiałam trafić na opętanego zająca...

     A że zające mają to do siebie, że jak się nagle pojawiają, tak nagle znikają, to i ten się w końcu zreflektował i myśli samobójcze go opuściły...

Uffff...

     Człapiemy sobie niespiesznie...Lucky krzaczki obwąchuje...A Gordyjka dopiero kilometr dalej zajarzyła, że ból stóp przeszedł, ścięgna nie chrzęszczą, a po plecach nie spływa zimny pot...

     Nie ma jak mieć dwóch trenerów personalnych...;o)

czwartek, 9 marca 2023

Piekarnia na życzenie...Chlebek z garnka...

     Zacznę od tego, że jakimś super mistrzuniem wypiekowym nie jestem, więc spróbować może każdy...;o)

     Przed otwarciem piekarni, musimy niestety iść na zakupy, najbliższy market będzie przydatny...

Potrzebujemy:

75 dkg mąki chlebowej - ja robię mieszankę: 50 dkg mąki pszennej "750" i 25 dkg mąki żytniej "720", ale eksperymentowałam też pół/pół, korzystałam z mąki pszennej i żytniej "2000". Nie próbowałam jeszcze czysto pszennego i czysto żytniego...;o)

8 g suchych drożdży - marka obojętna. Można zastosować 25 g  świeżych drożdży, ale ja jeszcze nie próbowałam...;o)

1 łyżka stołowa cukru

2 łyżeczki soli

2 łyżki stołowe oleju roślinnego

2 szklanki (250ml) letniej wody

Jak widać zakupy nie będą długotrwałe i uciążliwe...;o)

No to otwieramy piekarnię:

     Do sporych rozmiarów miski (używam plastikowej 4L)

 wlewam wodę, dodaję cukier, sól, drożdże i olej roślinny, wszystko mieszam (łyżką)

Widok po wymieszaniu...

i odstawiam na kilka minut.


Drożdże zrobiły dobrą robotę...

     W tym czasie przygotowuję i odmierzam mąkę (oczywiście przesianą). Dodaję do miski i wyrabiam ręką (można bez oporów wykorzystać robota). Wymieszanie ciasta (ręcznie) zajmuje mi 5-10 minut i wcale nie musi być perfekcyjne...;o)

     Przykrywam miskę bawełnianą ściereczką i odstawiam w ciepłe miejsce (przy kaloryferze).

     I teraz najważniejsze: ciasto rośnie, a my po tak wytężonej pracy odpoczywamy...;o)

     Odpoczywamy 3 godziny (minimum oczekiwania to 2 godziny, żeby ciasto miało szanse odpowiednio wyrosnąć - czym cieplej w mieszkaniu tym szybciej rośnie)...

     Piekarnik ustawiamy na 200 stopni grzania "góra/dół", do środka wkładamy garnek z przykrywką - ja używam gęsiarki,

To nasz prezent ślubny od Baba Jagi...;o)

ale pierwsze piekłam w naczyniach żaroodpornych i też wychodziły, tyle, że naczynie musi być spore...

     Blat przesypuję odrobiną mąki (obojętnie jakiej)


i zaglądamy pod ściereczkę, bo tam dzieją się prawdziwe cuda...;o)

     Dłonią wyciskamy powietrze z ciasta, najlepiej zacząć od środka, potem zawijamy brzegi dłonią i przekładamy ku środkowi - będzie wygodniej przenieść ciasto z miski na blat...

Zarabiamy ciasto od krawędzi do środka wypychając powietrze i formując kształt chlebka (owalny, podłużny, okrągły - wedle fantazji i kształtu naczynia)...To kwestia 5-10 minut...

     Pozostawiamy bochenek na 10 minut na blacie, żeby sobie ciasto "odetchnęło"...

     Jeśli piekarnik jest już gotowy, wyciągamy naczynie, do środka wsypujemy odrobinę mąki (obojętnie jakiej), żeby nam wypiek nie przykleił się do dna...Teraz przenosimy bochenek do naczynia,

przykrywamy i wkładamy do piekarnika na 30 minut...Po tym czasie ściągamy przykrywkę

Po ściągnięciu pokrywki...

 i pieczemy jeszcze 20 minut "dla kolorku i chrupkości"...

     Chlebuś jest gotowy...Wyciągamy z naczynia i odkładamy do studzenia...

I chociaż czasowo jest to odrobinę rozciągnięte, rzeczywistego zajęcia jest raptem kilkanaście minut, resztę robią drożdże i piekarnik...;o)

     Bochenek waży 1,1 - 1,2kg...Można przed pieczeniem naciąć wierzch nożem i nie będzie się uśmiechał, tylko będzie "bardziej sklepowy"...Można dodać ziaren, ziół i eksperymentować do woli...Jeśli chodzi o mrożenie, to niestety póki co nic nie podpowiem, bo jeszcze ani okruszek nam nie został...;o)

Trzymam kciuki za Eksperymentatorów...;o)

Smacznego...;o)

sobota, 4 marca 2023

Uśmiechnięty chlebek...

     Pamiętacie początek pandemii i chlebowe szaleństwo, które opętało prawie cały Kraj ?? Pewnie, że pamiętacie...;o)

     Pieczony, domowy chlebuś wraz z generalnymi porządkami i doraźnymi remontami stał się symbolem pandemii... 

     Nas to zbiorowe "szaleństwo" ominęło, bo właśnie rozpoczynaliśmy sezon na Wrzosowisku...No cóż...Przywilej płacenia "podatku rolnego"...

Wrzosowisko dało nam poczucie swobody...Bez ograniczeń...Bez nakazów...

     O obowiązujących wówczas trendach dowiadywałam się w chwilach wytchnienia, z blogów lub FB...

Aż pachniało w necie świeżutkim pieczywkiem...;o)

Pszenno-żytnie...Orkiszowe...Grahamy...

Co bardziej ambitne jednostki piekły chałki, bułeczki i rogaliki...

     Jakby wszyscy chcieli zbiorowo zakrzyknąć: Cokolwiek się zdarzy ja dam sobie radę !!

I dobrze...;o)

     A że Gordyjka zawsze na przekór i w opozycji, więc u nas świeżym pieczywkiem zapachniało w tym roku...Korciło mnie strasznie, żeby wypróbować pewien bardzo prosty przepis...No i wypróbowałam...

Ło Matko i Córko...Powinnam teraz zakrzyknąć...

Dlaczego ??

     Bo nijak nam teraz do kupnego chlebusia wrócić...

Było próbować ??

     Ale ten zapach...Ale ten smak ledwie wystudzonej piętusi z masełkiem...Echhh...

Że mnie Bozia opuściła ??

No cóż...

     Zaprzeczać nie będę...;o)

Bo pędzę wyciągnąć z piekarnika nasz "uśmiechnięty chlebek"...


     A że jak już wszystko rozgrzebane, a piekarnik rozgrzany, to w wolnej chwili i międzyczasie...


Kruche ciasteczka z suszonymi owocami...;o)

     Czujecie ten zapach ??

środa, 1 marca 2023

Nowa kanapa, czyli Lucky w opozycji...

     Pewnie myślicie, że kanapowa zadyma z psem dawno się skończyła...O nie !!

Tylko zmieniliśmy kierunek "natarcia"...;o)

     Po podłogowym buncie psa, kanapa wróciła do pierwotnego stanu, na pierwotne miejsce, a Lucky wrócił na swoje stanowisko...Tyle, że Człowieki (czyli my) mieliśmy postanowienie wiekopojmne i nie zamierzaliśmy z niego rezygnować...Mały psi foch mieścił się w założeniach...;o)

     Psia kanapa była pierwszym miejscem w naszym domu, które Lucky otrzymał od człowieka...Poza złymi doświadczeniami z poprzedniego życia...Mogliśmy zrozumieć jego upór...

     Kto z nas nie jest "przywiązany" do własnego legowiska ??

Ale Człowieki też bywają uparte...;o)

     Kilka dni po kanapowej zadymie, w naszym domu pojawiły się dwie "ludziowe" kanapy...(I od miesiąca piejemy zachwyty na ich temat)...Psisko musiało to ogarnąć..."Konserwatysta" został "napoczęty"...

     Nowe zapachy...Nowy układ w mieszkaniu...

     Po dwóch tygodniach (psiego ogarniania tematu) zapadła decyzja: kupujemy !!

I Pan N. klepnął zakup psiej kanapy, która dyndała nam w koszyku prawie miesiąc...

     Na pohybel psim fochom...;o)

     Piękna, duża, mięciutka...I przede wszystkim niziutka...

     Od razu wylądowały w niej psie kocyki i podusie, nie wspominając o Opiekunce, która demonstrowała przydatność sprzętu...Ręczę słowem: kanapa bajeczna !!

     Co na to Lucky ??

Kto daje i odbiera...

     Gdyby piesy umiały mówić, to wyrecytowałby pięknie: tę kanapę kocham, tu czuję się bezpieczny, tę mi sprezentowaliście i innej nie potrzebuję...

Ło matko i córko...

     Tak spał przez kilka dni...Wbity w kącik...Żeby nie powiedzieć, że starej kanapy trzymał się pazurami...

Pozostało ekspresowo kanapę rozebrać i wynieść...

     I co się w psiej głowie wylęgło ??

     Psisko, które ze wszystkich sił stara się nie absorbować nas swoją obecnością, które uważa na każdy nasz gest i słowo, wydedukowało, że jest kompletem do tej kanapy i skoro kanapa gdzieś znika to pewnie on ma też "gdzieś iść"...

Klękajcie Narody !!

Pilnował tych rozebranych części do końca !!

     Nowa kanapa wylądowała na miejscu starej (żeby dać widomy znak na zgodę psiego użytkowania) i czekamy...

     Przyszła pora popołudniowej drzemki...Lucky ??

     Psisko idzie do przedpokoju (tam gdzie widział starą kanapę ostatni raz) i zasypia na dywaniku (to miejscówka psiego oczekiwania)...Twardo...Zimno...I na "widoku"...

Po kilku minutach wstaje i obchodzi mieszkanie (ewidentnie sprawdza), staje przed nową kanapą, a potem...

Stres widać po jęzorze...

Widzicie jak leży ??

Ogon i tylne łapy gotowe do ucieczki !!

     Psisko całym sobą manifestowało, że nijak tego rozumem nie ogarnia...;o)

     A my udajemy, że nic nie widzimy, bo każda reakcja może spowodować odwrotny skutek...

Robiąc zdjęcie symulowałam machanie telefonem...;o)

     Pies po przejściach to niezłe wyzwanie...

Ale...

     Wieczorem Lucky nie czekał na komendę "spaty" !! O 19-tej już spał ...;o)

Nie wiercił się, nie wzdychał, nie mruczał...Po prostu spokojnie spał wtulony w posłanie...

     Kolejny dzień zaowocował już drzemką popołudniową, a wieczorne spanie znowu rozpoczął na długo przed nami...

     Siedzimy i uśmiechamy się delikatnie, szeptem wymieniamy uwagi...

"Jeszcze tak mocno nie spał"...

"Jaki spokojny, nawet łapkami nie przebiera"...

     Echhh...Ten nasz psi, kanapowy oportunista...;o)