sobota, 25 listopada 2017

Radosna praca biurowa...

     Listopad jest dosyć depresyjny, żeby poruszać jakieś poważne tematy...Od polityki począwszy, a na pogodzie skończywszy...To sobie pomyślałam, że jakiś antydepresant nam się przyda...Mało, że się przyda...Należy się nam, jak psu micha !!
Ot, co...
No to wrzucamy na luz...
     Mój Szef Szefów był alkoholikiem, narkomanem i hazardzistą...Fajne zestawienie ??
O Zmarłych się źle nie mówi...
Ale ja właściwie nie mogę niczego złego o Nim powiedzieć...
     Pod tą "skorupą" był fajnym Człowiekiem i dobrym Szefem...Przynajmniej dla mnie...
     Mówił do mnie "Cioteczka"...
O mnie też tak mówił...;o)
     "A co na to Cioteczka ??" - pytał, kiedy Ktoś przychodził z jakąś sprawą...
     Dlaczego był Szefem wszystkich Szefów ??
     Bo mimo tego, że kompleks składał się z kilku Firm, a każda miała swojego Szefa, to bez jego zdania i zgody nic się w tych Firmach nie działo...
Miło więc było, kiedy człowiek słyszał, że zdanie Cioteczki się liczy...;o)
     U Pracowników (wszystkich Firm) miałam ksywkę "Matka Wielebna"...A mój pokój to był "Konfesjonał"...
Nawet kiedy nie chciałam, wiedziałam wszystko...
Aaaaa...
Miałam jeszcze jedną ksywkę...
"Psia Mama"...
     To może zacznę od tego, bo zanim zostałam "Matką Wielebną" byłam "Psią Mamą"...
     Do pracy dojeżdżałam Busikiem...Dwadzieścia minut i byłam na miejscu...Po dwóch miesiącach regularnych dojazdów miałam w tym busiku nawet zydelek, schowany pod siedzeniem Kierowcy...
Byłam bardzo wdzięczna za to siedzisko, bo pracowałam na "chodzonego", a że Busik był środkiem transportowym dla Studentów, więc zapchany był zawsze po sufit...
Ale nie tylko Pan Kierowca zauważył moją regularność transportową...
     Po kilku miesiącach na przystanek zaczął mnie odprowadzać piesek, a właściwie "pieska"...
Brzydki był ponad miarę, zaniedbany okrutnie i zawsze szedł dwa metry za mną...
     Dochodziłam do Firmy, pieska siadała na zakręcie i tak oczekiwała przez osiem - dziesięć godzin na mój "kurs powrotny"...
     Odprowadzała mnie na przystanek, siadała i kiedy wysiadałam z Busika rano, pierwsze co widziałam to radosny pysk "Suni"...Tak ją nazwałam...
Sunia nie sprzedała się za kanapki...Sunia oddała "duszę" za dobre słowo...
Po miesiącu takich pielgrzymek poszłam do Szefa Szefów z interesem...
     - Mamy pustą budę dla psa...- zaczęłam podchody...
     - Mąż Cię z domu wyrzucił ?? - zapytał Szef...
     - Jeszcze nie, ale jak będę spędzać w Firmie tyle czasu, to pewnie wyrzuci...Mam lokatorkę do tego pustostanu...- precyzowałam...
     - To paskudztwo co się z Tobą prowadza na przystanek ?? - moje towarzystwo nie umknęło uwadze Szefa...
     - Buda duża, to się od biedy obie zmieścimy...- podsumowałam...
     - W magazynie są jakieś stare polary...- wymruczał Szef w ramach zgody...
Zawołana do budy Sunia zasiedliła ją w pięć minut...
Poszłam do restauracji pertraktować warunki wyżywienia Suni...
     Kucharz "wisiał" na telefonicznej słuchawce...(Komórki były wówczas ewenementem)...
     - Jakbyście mieli jakieś resztki to mamy nową "pracownicę"...Chętnie skorzysta...A jak nie będzie resztek, to wrzućcie jej do miski coś na koszt mojego wyżywienia...- zaczęłam pertraktacje...
     - Miał Szef rację...Właśnie przyszła...- usłyszałam w odwecie wymruczaną do słuchawki odpowiedź...- Talerzem się z tym kundlem chce dzielić...- dodał Kucharz, żebym nie myślała, że Faceci nie mają podzielnej uwagi...
     Tak załatwiłam Suni wikt...
     Oooo nie...Bynajmniej nie ubyło mi na talerzu, bo Szef wszystkich Szefów zarządził dla Suni osobny ekwiwalent...;o)
A potem wybyłam na urlop...
     Cieszyłam się ogromnie, bo to było pierwsze takie zjawisko moim zawodowym żywocie...Tyle, że obawiałam się o Sunię...
     W ramach obawy, dzwoniłam do Firmy codziennie i nękałam Pracowników pytaniami...
     "Czy Sunia jadła ?? Co Sunia jadła ?? Czy Sunia spała ?? Czy Sunia nie zmarzła ?? Czy Sunia tęskni ?? Czy wychodzi na przystanek ??"
     Pracownicy odpowiadali zdawkowo i jakoś mało obrazowo...
Zaczęłam się martwić podwójnie...
     W Firmie coś się działo, ale mnie te informacje umykały...Nawet zaprzyjaźnione Jednostki mruczały do słuchawki niewyraźnie...
     Ale jak wiecie, urlopy mają to do siebie, że mijają zbyt szybko i jakoś niepostrzeżenie...
     Wracam do pracy...
     Pan z Busika wita mnie przyjaźnie...Na przystanku końcowym wieje pustką...
Gdzie Sunia ??
Przez dwa tygodnie zapomniała o przyjaźni ??
     I możecie mi wierzyć na słowo...
     Nikt tak szybko jak ja nie "dyrdał" na szpilkach do pracy po urlopie...
     Wpadam zziajana na parking, rozglądam się za psim ogonem, a tam...
     Na podjeździe siedzi moja Sunia z radosnym uśmiechem na pysku, a wokół niej krąży szóstka ślepawych, psich małolatów...Łazić toto jeszcze nie umiało, łapki z ogonkiem się jeszcze myliły, ale rejwach robiły przedni...Do psich pisków dołączały się klaksony samochodowe chętnych do tankowania...
Orzesz...(ko)
Zagrożenie życia !!
     Sunia co prawda usiłowała nad tym żywiołem zapanować, przenosząc pojedyncze sztuki na trawnik, ale ta czynność ewidentnie ją przerastała...
No to pomogłam...
     Wsadziłam rozbrykane towarzystwo do torebki (nie pytajcie jak po pięciu minutach wnętrze owej torebki wyglądało) i ruszyłam podjąć obowiązki zawodowe...
     Skąd Sunia wiedziała, że wracam właśnie tego dnia ??
To zostanie tajemnicą na zawsze...
     Przenoszenie szczeniaków na podjazd zaczęła bladym świtem (dowiedziałam się od nocnej zmiany), a zakończyła swoją marszrutę dokładnie w momencie kiedy zamykałam drzwi busa...
Ja gnałam do Firmy jak oczadziała, a jej kita zaczęła majtać radośnie...
Mam na to dwudziestu Świadków...
     A potem ??
     Potem byliśmy ponoć, najśmieszniejszą Firmą na Świecie...
     Całe Pielgrzymki przybywały nas oglądać, a Klienci przedłużali swoją bytność w Firmie do granic wytrzymałości...
     Kiedy tylko opuszczałam swoje krzesło (a rzadko na nim siadywałam), za mną ruszała Sunia, a za Sunią sześć szczeniaczków...Bywało, że każdy w innym kierunku...Przemieszczałam się więc, zygzakiem, zbierając towarzystwo do kupy...
     Moje biuro piszczało, skamlało i trzeba było uważać na kałuże...
     Ale było chyba, najbardziej radosnym biurem w Kosmosie...;o)

10 komentarzy:

  1. Ludzkie wnętrza są kopalnią bogactw wszelkich, dokopać się tylko do nich trzeba...

    OdpowiedzUsuń
  2. No nie.....:-)))) Co za cudowna historia, pi sz ksiażkę , ty masz talent który się marnuję, ja rzadko czytam, ale jak czytam to znaczy ,że jest to z najwyższej połki...
    Cudowna histria :-) Buziaki dla Ciebie za SERCE !!! :-)
    Muszę Ciebie awansować :-))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tą "najwyższą półką" to już dowaliłaś po całości !! ;o)
      Będę "Szefem wszystkich Szefów" ?? ;o)

      Usuń
  3. :) Hłe hłe, doooobre :)))
    - mój szef też był alkoholikiem i też już go nie ma na tym łez padole (sory ale jak ktoś za życia był....to po śmierci świętym nie zostanie) a ja przygarnęłam kota :) chciAł sobie nim czyścić buty a ja przez dwa dni chowałam go pod białym kitlem pielęgniarki :) ale kot do dziś żyje u nas w domu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z moim Szefem to w niebie musieli mieć niezłego zgryza, bo to była taka "mieszanka wybuchowa" dobrego ze złym...;o)
      Pozdrów kotecka...;o)

      Usuń
  4. Ale fajna historia :)) Psy i koty też - jak im się chce ;) mają radar w główkach i doskonale wiedzą, że ktoś przyjdzie i dają znać. U mojej babci na wsi była psica, która doskonale wiedziała, że przyjeżdżamy i babcia dzięki niej też. Bo kilkanaście minut przed stawała i zaczynała machać ogonem ...
    A jaki był dalszy los Twojej psiej rodzinki?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasz Cezary też świetnie "wykrywał" moje powroty z pracy...;o)
      Psia "saga" doczeka się chyba dalszego ciągu...;o)

      Usuń
  5. Cieplo mi sie na sercu zrobilo... :)
    Madra psa byla,prawidlowego czlowieka wybrala :)

    OdpowiedzUsuń
  6. W takiej firmie to i załatwiać sprawy przyjemnie :-)

    OdpowiedzUsuń