- Weź się powieś! – zaproponował mój
Ślubny, a ja z wyrzutem spojrzałam w Jego stronę. Rozumiem, że jestem
egzemplarz z lekka przechodzony, ale żeby tak od razu stosować drastyczne
rozwiązania? Gest dłoni prawomocnego Małżonka przywołał mnie do przytomności…
- No? – poganiał.
Spojrzałam z przerażeniem na ogromną
stertę bagaży przymocowaną do bagażnika naszego Malucha, zwanego pieszczotliwie
„Szerszeniem”, i nogi się pode mną ugięły.
- A jak to wszystko gruchnie? – próbowałam
zracjonalizować żądania Męża.
- Jak ma gruchnąć to teraz! Nie życzę sobie
gruchnięcia gdzieś na trasie! – oświadczył, i czekał na moje działanie.
Hmm…Raz
kozie śmierć…
Złapałam linki i posłusznie zawisłam. Nasz
bagaż obciążony dodatkowo pięćdziesięcioma kilogramami ani drgnął.
- Wystarczy! – wydał komendę Ślubny, a ja z
ulgą puściłam linki – Jak wytrzymało Ciebie, to żadne tornado nam nie straszne!
Po tych słowach rozważałam poważnie, czy
mam się obrazić natychmiast, czy poczekać do końca pakowania…
-
Teraz co? – zapytał Ślubny.
- Możemy zapełniać tylną kanapę…-
odpowiedziałam w zamyśleniu – Cezarego spakujemy na końcu…
Ruszyliśmy po kolejną partię rzeczy
niezbędnych, które już od kilku dni zalegały nasze „M”. Do rzeczy niezbędnych
zaliczał się również Cezary…
Kiedy wkroczyliśmy do mieszkania, nasza
psina ani drgnęła. Rozciągnięty w poprzek kanapy spał snem sprawiedliwego i
nawet sobie pochrapywał.
- Ale go złożyło…- z podziwem wymruczał
Ślubny.
- Lekarz mówił, że po tych środkach powinien
spać przez dwanaście godzin – precyzowałam, i spoglądałam z czułością na
naszego „sierciucha”.
Cezary to nasz wielorasowy ulubieniec…Tak
wielorasowy, że już żadna dodatkowa rasa by się nie zmieściła, i tak kochany,
jak chyba żaden inny zwierzak na Świecie…
Poza
niezliczoną ilością walorów, jakie prezentował swoim mizernym, psim ciałkiem,
miał biedak jedną przypadłość, która ogromnie komplikowała nasze rodzinne
życie.
Nasz pies
miał niewyobrażalną wręcz, chorobę lokomocyjną!
Właściwie,
to trudno nawet nazwać ową przypadłość, bo Cezary nie tolerował nawet pojazdów
stojących na parkingu. Podróż wykluczał absolutnie!
Kiedy więc
zaczęliśmy planować naszą eskapadę, problem Cezarego stał się podstawowym
wyzwaniem…
Co zrobić z
takim opornym zwierzakiem?
Najpierw
szukaliśmy ochotników…
Kiepsko nam
poszło, bo musiał by to być egzemplarz zdolny do ogromnych poświęceń i bardzo
odporny psychicznie. Przede wszystkim, musiałby zamieszkać w naszym „M”,
porzucając dotychczasowy tryb życia. Poza tym, byłby zmuszony do dwutygodniowej
walki z psem opozycjonistą…
Cezary
pozostawiony w domu ogłaszał strajk głodowy i nie istniał smakołyk, dla którego
by ów strajk zawiesił.
Zagłodzenie
psa nie wchodziło w grę zupełnie…
Przez kilka dni rozważaliśmy również
pozostawienie go w jakimś hotelu dla zwierzaków, ale i to spaliło na panewce,
bo najbliższy taki przybytek mieliśmy w okolicach Warszawy…
Jechać przez
pół Polski, żeby się przekonać, że nasze psisko się do takich rozrywek nie nadaje?
No cóż…
Udałam się więc, do Weterynarza, i
wyznałam mu nasze rozterki...Pan Doktor ze zrozumieniem pokiwał nade mną głową,
bo anomalie organizmu naszego czworonoga były mu znane.
Cezary został należycie zbadany,
osłuchany, obejrzany i w efekcie otrzymałam dwie recepty, oraz instrukcję ich
zrealizowania.
Do recept
Pan Doktor dołączył rachunek na widok, którego ja o mało nie dostałam choroby
lokomocyjnej…
W tej chwili właśnie, Cezary zapadł w sen
spowodowany przez specyfiki z recept…
Pozbieraliśmy resztę bagaży, które miały
zostać upchnięte we wnętrzu Malucha, na tylnej kanapie ulokowaliśmy psi koszyk
i stertę poduszek, żeby się nasze psisko należycie wyspało, i mogliśmy przystąpić
do lokowania naszego rezydenta…
Rezydent oko
otworzył senne, leniwie zamachał ogonem i ponownie zapadł w sen.
Do zapakowania w „Szerszeniu” pozostałam
ja i Ślubny…
Na głos przeanalizowaliśmy jeszcze
wszystkie nasze torby i torebki, sprawdziliśmy stan posiadanych dokumentów i
funduszy, po czym Ślubny odpalił Malucha.
Nie mam pojęcia, czy projektanci owego
sławetnego pojazdu akurat to mieli na myśli, bo o złe intencje nie wypada ich
podejrzewać, ale jedno jest pewne…
Takiego
efektu odpalenia silnika nie spodziewaliśmy się nawet w najgorszych koszmarach!
Rozrusznik
musiał być chyba jakoś połączony z tylną kanapą, bo nasza psina wyrwała z
koszyka mało przytomna, rzuciła się na przednią szybę celem opuszczenia
pojazdu, a z wątłej piersi wyrwał się skowyt tak nieziemski, że struchleliśmy
przerażeni…
To był
koniec drzemki Cezarego.
Zegary wskazywały północ, w nielicznych
oknach paliły się nocne lampki, cisza panująca wkoło aż kłuła w uszy…A
właściwie, pewnie by kłuła, gdyby nie owo psie wycie…
Wył,
szczekał, piszczał, charczał i wszystkich owych odgłosów dokonywał
jednocześnie.
- Ruszam, zanim nas sąsiedzi na Policję
zgłoszą! – oświadczył Ślubny, kiedy żadne słowa otuchy, pocieszenia, komend i
gróźb nie podziałały.
I chociaż
wydawało mi się to niemożliwe, po tym oświadczeniu Ślubnego, Cezary jeszcze
wzmógł efekty akustyczne…
Po godzinie jazdy przestaliśmy reagować na
brutalne dla uszu dźwięki, a Cezary zmienił technikę. Jeśli, kiedykolwiek
wątpiłam w psią inteligencję, to teraz miałam widoczny dowód na to, że IQ
naszego czworonoga znacznie przewyższa średnią krajową.
Cezary,
kiedy zauważył, że nasze zainteresowanie jakby mizerniało, przeszedł do ataku
bezpośredniego…Zaczął symulować wymioty!
Ślubny z
przerażeniem w oczach szukał najbliższego miejsca na postój, a ja z paniką na
twarzy i w trybie wręcz ekspresowym wyprowadzałam psa z samochodu…
Objawy
znikały natychmiast, kiedy tylko psie łapy dotykały ziemi…
Teraz może i
podróż zapowiadała się mniej hałaśliwa, ale do planowanej godziny przyjazdu
musieliśmy dołożyć sporo przystanków. Przynajmniej jeden na godzinę…
- No to nas załatwił – skwitował Ślubny.
Cezary wyglądał na zadowolonego, chociaż
nie zrezygnował całkiem z roli syreny…
Nie pomagało tłumaczenie, że za kilka godzin
zobaczy dzieci, ( chociaż na dźwięk ich imion pociesznie przekrzywiał łebek i
milkł), nie pomogły opowieści o rozkosznych terenach, które czekają na tak
dzielnego psiaka…
Cezary czuł
się więźniem i chciał owo więzienie opuścić natychmiast.
Koło południa
dobijaliśmy dopiero do połowy trasy…
- Na którym pasie mam się ustawić? – zapytał
Ślubny, bo oprócz roli psiej pocieszycielki pełniłam zaszczytną rolę GPS-a.
- Nie mam pojęcia – odpowiedziałam, bo zapis
na mapie wydawał mi się absurdalny, a wypatrywane drogowskazy jakby się pod
ziemię zapadły.
- Na prawym! – wrzasnęłam donośnie.
- Za późno…- oświadczył Śluby, a ja z
przerażeniem stwierdziłam, że mi chyba te psie decybele zaszkodziły. Na
widocznym przed nami drogowskazie widniał napis:
„Poznań w
lewo” – „Poznań w prawo”
- Czy my mamy dwa Poznanie? – zapytałam
zdenerwowana.
- Chyba jeden… – odpowiedział mi Ślubny i
też spoglądał zaciekawiony na ową drogową anomalię.
- A może to jak z Rzymem? – dociekałam.
Ślubny jednak nic mi nie odpowiedział, bo
właśnie w tym momencie „Szerszeń” wydał z siebie dziwny dźwięk.
- To Czarek? – zapytał Ślubny i jakoś
odruchowo spojrzeliśmy na tylną kanapę, ale nasz pupil właśnie szykował się do
kolejnego napadu mdłości.
- Musimy znaleźć jakiś spokojny kawałek –
oświadczył Ślubny, a ja widząc zdenerwowanie na Jego twarzy wiedziałam, że nie
o kawałek psa mu chodzi.
Tym razem rozrywek postanowił nam
dostarczyć przegrzany ponad miarę Maluch.
Ciekawa "trasa".
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa !! Bo przez całą niemal Polskę...;o)
UsuńZaintrygował mnie ten Poznañ w prawo i w lewo....
OdpowiedzUsuńA wiesz, że ten drogowskaz stał tam jeszcze niedawno !! Naocznie potwierdził to jeden z Mieszkańców tego Grodu pełnego kościołów...;o)
UsuńO rany .... ;)
OdpowiedzUsuńAle jazda!
Po bandzie i bez trzymanki !! ;o)
UsuńNa nudę nie mogliście narzekać ;)
OdpowiedzUsuńZ Cezarym ?? Nigdy !! ;o)
UsuńO Jesuuuuuuuu, uśmiałam się.
OdpowiedzUsuńUśmiałam się nie dlatego, że mnie to ubawiło, tylko przypomniało mi się, że nasz pies staruszek też był "lokomocyjny".
Do samochodu bardzo chętnie wsiadał. I tyle, bo przez całą drogę wył, jakbyśmy go ukradli. Gdy pewnego roku wybieraliśmy się na wczasy, pies wyczuł, wskoczył do samochodu i za diabła nie chciał wyjść (mieliśmy go zostawić z teściami, w naszym domu). Trzeba było go fortelem...
Niby lubił przebywać w aucie, ale migające za oknem obrazki doprowadzały go do szewskiej pasji. Ot "lokomocyjna" psina ;)
Jak Wasza :)
A już myślałam, że masz skłonności sadystyczne i nasza męka Cię rozbawiła...;o)
UsuńTo już wiem kto był najważniejszy w Waszej rodzinie...
OdpowiedzUsuńŁoj tam, łoj tam...;o)
UsuńNie tylko o Czarusiu potrafisz opowiadać. O jego opiekunach także. Życzę, by wszystkie Wasze eskapady były bezpieczne i nieco cichsze. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTeraz już, decybele nam nie grożą...;o)
Usuń