wtorek, 17 lipca 2012

O boboku, anielskich szatach i gorzkich rozczarowaniach...

     Jeśli byliście kiedykolwiek w Bieszczadach to wiecie, że miejsce to ma pewną charakterystyczną cechę wyróżniającą ją na mapie Świata, i wcale nie mam na myśli niewątpliwego bieszczadzkiego uroku...
Bieszczady rządzą się swoimi, sobie tylko znanymi prawami meteorologicznymi i nawet Górale nie wychylają się, żeby cokolwiek w tej materii prognozować...
Ci, których Bieszczady obdarzyły tym talentem z reguły wiedzę zachowują dla siebie, pewnie żeby potencjalnych Letników nie przerażać...
     Jako włóczykije z zamiłowania i potrzeby serca znamy te "kobiece" kaprysy i przebywając w tych magicznych Górach nigdy nie snujemy planów na dzień następny...
Po kiego czorta czuć niedosyt, albo zmieniać plany w trybie ekspresowym ?? Urlop to urlop !! Czas bezstresowy :o)
     Kiedy więc rano Pan N. odsłonił rolety i ukazała się nam ołowiana czapa z chmur czym prędzej odzialiśmy się przeciwwodnie i ruszyliśmy podziwiać Solinkę w mglistej sukience...


     Widok był nieziemski...Kłaczki mgły niczym śnieżnobiałe szaty aniołów powiewały na wietrze unosząc się i opadając na bladobłękitne wody Zalewu...
Miało się wrażenie, że dłoń wyciągnięta przed siebie dotknie tego nieziemskiego zjawiska i poczuje się delikatne bicie anielskiego serduszka...
Bieszczadzkie Anioły...
     Kiedy byłam małą dziewczynką mój Bieszczadzki Dziadek opowiadał, że kiedy człowiek zasypia, to z gór schodzą Bieszczadzkie Anioły i szepczą mu do ucha...
Wtedy właśnie człowiek miewa najpiękniejsze sny...
Jest jednak jeden warunek, aby ten szept usłyszeć...
Trzeba być dobrym człowiekiem...
Rankiem Anioły odpływają wraz z porannymi mgłami i jeśli są szczęśliwe to niebo robi się błękitne...
     Stałam na tym wzgórzu i chłonęłam anielski spektakl całą sobą...
Momentami wydawało mi się, że słyszę szelest anielskich szat haczących o źdźbła trawy...
     Pan N. w tym czasie uwieczniał to co wydaje się nieuchwytne...Jego "komóreczka" pstrykała niczym karabin maszynowy, a spod wąsa wydobywało się co chwilkę..
    - Ooooo...oooo...ooo
Nagle Pan N. zawołał radośnie...
    - Złapałem bieszczadzkiego "boboka" !!
Wiedziona ciekawością spojrzałam na wyświetlacz...


     - Ja Ci zaraz zrobię bieszczadzkiego "boboka" !! - skomentowałam dzieło Ślubnego i ruszyliśmy szukać strawy dla pustych brzuszków...
     W czasie śniadania nasze plany się sprecyzowały...Nie na darmo mawiają, że myślenie z pustym żołądkiem to lipny interes...
     Należycie dokarmieni ruszyliśmy tam, gdzie stopy nasze jeszcze nie stały, a gdzie wypada bywać...


     Ruszyliśmy w podróż do Pałacu w Łańcucie...
     Nie da się ukryć, że od lat marzy się nam wysłuchanie koncertu fortepianowego w magicznej salce koncertowej łańcuckiego Pałacu, więc od czegoś spełnianie owych marzeń trzeba rozpocząć...




Łańcut powitał nas piękną, słoneczną pogodą...i z dobrych wieści to by było na tyle...
Zwiedzanie Pałacu to organizacyjny koszmarek...
Po przepięknym, zabytkowym parku...

błąkają się dusze pokutne nieszczęsnych Turystów pragnących nabyć "kartonik" upoważniający do zwiedzenia owego zabytku...
Mapki umieszczone przy wejściach są totalnie nieczytelne, a informacja kiepska...
Kiedy w końcu udało się nam "upolować" bardziej zorientowanego Pana Ochroniarza, ten z przepraszającym uśmiechem wskazał nam pożądany kierunek marszruty...
     - Przepraszam, ale nie mamy na to wpływu... - rzucił na pożegnanie Pan Ochroniarz i spoglądał przez uchylone drzwi, czy nie "zabłądzimy" ponownie...
Orzesz...(ko)...
Ciekawa jestem niezmiernie, cóż za tajemnicza postać ma wpływ na to gdzie sprzedaje się bilety wstępu, i że wiedza owa jest aż tak tajemną...
Musi to być nie lada artysta...
     O historii Pałacu pisać Wam nie będę, bo Ci co ciekawi to sobie wygooglują, a Ci mniej zainteresowani nie po to mnie odwiedzają, żebym się wiedzą popisywała...W skrócie więc wielkim ogarnę to nasze zwiedzanie...


     Zgodnie z wymogami założyliśmy filcowe kapciuchy, każdy z innej parafii, aby móc potrenować jazdę figurową na parkietach...
I tyle ze zdjęć, bo na terenie Pałacu fotografowanie jest zakazane i chyba nawet karalne jakąś chłostą, albo dybami...
Acha...Miało być krótko...
     No to powiem tak...
     Potencjał obiektu ogromny...Wykorzystanie mierne...Mimo ogromnych starań naszego Pana Przewodnika po kwadransie czułam w głowie pustkę...
Z ulgą powitałam wiadomość, że zaraz opuszczamy Pałac i zwiedzać będziemy Oranżerię...
Hmmm...
No to przedstawiam Wam jedynego pozytywnego bohatera owego oranżeryjnego zwiedzania...


     Sympatyczny pyszczek owego króliczka złagodził na chwilkę moje negatywne odczucia...A Pan Przewodnik z wielką dumą w głosie zakomunikował, iż zmierzać teraz będziemy do Wozowni...Nadmieniając przy okazji, iz w przybytku owym również obowiązuje zakaz fotografowania...
Echhh...
     Dobrze przynajmniej, że liczni Właściciele pałacowych włości ową Wozownię usytuowali po drugiej stronie ulicy, to nie musieliśmy paradować w owych magicznych kapciuszkach...
     Ekwipaże prezentowały się, nie powiem, okazale...Utrzymane pięknie, lśniące i olejem pachnące...Tyle, że owa kolekcja ściśnięta na skromnej powierzchni i odgrodzona od Zwiedzających znowu przywoływała jakieś dziwne skojarzenia z "poprzedniej epoki"...
Skojarzenia dodam negatywne...
Znowu miałam nieodparte uczucie, że jestem bardziej intruzem niż gościem...
Orzesz...(ko)...
     Może Administratorzy owego przybytku udali by się na zwiedzanie innych cennych budowli w naszym Kraju i spróbowali wykorzystać potencjał jaki drzemie w Łańcucie ??
     Wiem, wiem...Niedoczekanie...
     Pan N. poczuwszy powiew historii i widząc lekko zdegustowaną moją minę zaproponował magiczną przejażdżkę, magiczną dorożką po magicznym łańcuckim parku...
Zaproponował i...magia się skończyła...
Okazało się bowiem, że kasy owego kompleksu pałacowego działają jedynie do godziny piętnastej i nie ma ziemskiej siły, która by zmusiła Panią Kasjerkę do pracy ponadnormatywnej...
     Początek sezonu...Tłumy Turystów w parku...Miejsca parkingowe "zabite" autokarami, że o samochodach osobowych nie wspomnę...I zonk...
     Spod drzwi Wozowni odeszło wraz z nami kilka zainteresowanych przejażdżką Osób...
Było kilka minut po piętnastej...
     Poczułam się kilkadziesiąt lat młodsza...
     Toż taka organizacja pracy obowiązywała w czasach wczesnego "Gierka", kiedy ja ledwie dziecięciem byłam...
Echhh...
     Po takiej dawce doznań nieprzewidywanych nie zaskoczył nas już fakt, że w jednej z knajpek Pani oświadczyła, że u nich kawy się nie podaje, ale skoro tak się upieramy przy piciu owej, to możemy spytać w Pierogarni, bo oni chyba podają...
     Honor Łańcuta uratowała przesympatyczna Dziewczyna w Ciastkarni przy bocznej uliczce, która nie tylko, że owej kawy nam nie skąpiła, ale na dodatek obsługę okrasiła przesympatycznym uśmiechem...
Czyli jednak część Łańcuta wkroczyła w wiek XXI...
     W odrobinę lepszych nastrojach ruszyliśmy w drogę...


     Słoneczko towarzyszyło nam nieprzerwanie, błękitek rozświetlał niebo (co jest niezaprzeczalnym znakiem, że grzeczni byliśmy okrutnie, bo Anioły zadowolone do domeczku w niebiesiech wróciły), a w Polańczyku czekał na nas nas przyjaciel...



8 komentarzy:

  1. Fajna wycieczka, pozazdrościć :-)
    Bieszczady jednak mają ten swój urok...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnych doznań to ja bym nie zazdrościła ;o)

      Usuń
  2. bardzo ciekawe wrazenia z wycieczki! Tez odnioslam wrazenie , ze potencjal Lancuta nie jest do konca wykorzystany jak trzeba...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Potencjał Łańcuta to, że tak powiem, nawet nie został liźnięty...Ale cóż, co kraj to obyczaj... ;o)

      Usuń
  3. jantoni341.bloog.pl17 lipca 2012 19:52

    Anioły chyba też "podpowiadały" Twój opis,
    ale diabły na pewno podpowiadają taką działalność
    w Łańcucie.
    LW

    OdpowiedzUsuń
  4. Być może JanToni :o) z Aniołami nigdy nic nie wiadomo ;o) a co do Łańcuta, to pewnie już więcej nas gościć nie będzie ;o)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak zawsze intersująco, z humorm i lekko napisane, niewazna pogoda:))) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń