sobota, 28 kwietnia 2012

O nie pijącym nie misiu...

     Majowy weekend to świetna pora na odrobinę edukacji...
     Nie, żeby zaraz zakuwać jakieś formułki bez opamiętania, ale takie edukacyjne "ciut ciut" nie zaszkodzi...
     Od kilku tygodni wraz z Dagusią oddajemy się bez opamiętania i rozsądku pewnej grze...Reklamować jej nie będę, bo a nuż złapiecie bakcyla i dopiero się narobi, ale rąbka tajemnicy uchylić muszę...
     Budujemy ZOO...
     Zabawa jest przednia, bo obie pasjami lubimy zwierzaki, a że na dodatek ogromnie lubimy pogaduchy, więc przyjemność mamy podwójną, gra dostarcza nam ogrom tematyki...
A dla dwóch gaduł tematów nigdy dość...
     Wśród naszych podopiecznych znajdują się między innymi misie koala...

     Przyznam, że moja wiedza o tych sympatycznych stworzeniach była dotąd kiepska...
     Zacznę więc edukację od tego, że misie koala wcale misiami nie są...Koala to torbacze...
Wiemy, że są roślinożerne, że siedzą na drzewach, i że żyją w Australii...No i, że "koala" to ponoć znaczy "nie piję"...
Stąd założyć można słusznie, że koala "nie miś" jest abstynentem...
     Kiedy osiągnęłyśmy w grze pewien poziom umożliwiono nam hodowlę owego torbacza i...zonk. 
Cała nasza sympatia dla tego stwora stopniała w oka mgnieniu !! 
Dlaczego ?? 
Bo owe "nie miśki" prawie cała dobę przesypiają !! 
Siedzi taki kudłaty stwór, kiwa się na boki niczym w transie, łepetynka mu opada ciągle, a w porywach świadomości tylko je i drapie się tylną łapą po brzuchu...
Echhh...
Koala to po prostu nudziarz !! 
W sumie bym się nawet nad nim nie ulitowała, gdyby nie fakt, iż wczoraj właśnie jeden z kanałów telewizyjnych nadawał reportaż o "nie misiach"...
     Na ekranie TV kudłate stworki kłębiły się malowniczo wśród konarów drzew, a Lektor informował, że grozi im wymarcie...
Koale już od 1927 roku są pod ochroną, ale tak zwana cywilizacja coraz bardziej utrudnia im życie...
Naukowcy biją na alarm...
Ekolodzy żądają natychmiastowej pomocy...
A mnie nagle olśniło !! 
     Skoro te "nie miśki" przesypiają 18-20 godzin na dobę to ja się pytam kiedy one mają się niby rozmnażać ?? 
Leniom się nawet seksić nie chce !! 
A jak się wziąć za amory jak oko opada ?? 
Ja to bym koalom jednak podała jakiegoś drinka na rozluźnienie atmosfery i poprawę animuszu...
Przez prawie sto lat ochronki już widać, że sobie same z problemem nie poradzą...
Taki koalowy akt przecież jakiegoś wysiłku wymaga...
Na dodatek potem może się jeszcze przytrafić potomstwo...Karmić toto trzeba...Opiekę sprawować...Przypilnować, żeby z drzewa się nie zsunęło...
Wysiłek nie do przejścia dla takiego śpiocha...
Że też nikt wcześniej na to nie wpadł...
No fakt...Mnie olśniło dzięki tej grze, a gra premierę miała ledwie kilka tygodni temu...
Echhh...
Biedne te misie- nie misie...
Przyjdzie im całkiem wyginąć...
No bo jak żyć bez alkoholu i seksu ??

piątek, 27 kwietnia 2012

Piękny Dzień...

     Piękny dzień zawsze zaczyna się zwyczajnie...
     Nie objawia się rozbłyskami gwiazd na niebie...Nie pachnie inaczej niż każdy inny dzień...
Wstajesz sobie Człowieku leniwie, przeciągasz się ospale i drepczesz w te swoje przyziemne sprawy, wcale nie mając świadomości, że za kilka chwil ten dzień stanie się pięknym...
     Ale od początku...
     Kilka miesięcy temu zamieściłam na WP pewną notkę...Okres był gorący, temat bolesny, a że i mnie się dusza przelewała, więc wlazł pod paluchy...
     Notka zagościła na głównej stronie i wywołała spore zainteresowanie...
Jedni popierali moje poglądy, inni oferowali linki do stron z hazardem, seksem i metodami jak szybko zdobyć majątek...
Rzecz dotyczyła reformy służby zdrowia i wprowadzanych właśnie nowych przepisów, dotyczących organizacji pracy Przychodni i Aptek...
     O reformie wypowiadać się nie będę bo "wyrazów" nie używam, a poglądów nie zmieniłam...
     Nie popierałam, nie popieram i dokąd nie zaczną myśleć o Pacjentach, nigdy nie poprę Lekarzy...
Nie przeczę, że bywają wyjątki, ale Wyjątki dobrze wiedzą, że są wyjątkowe, a reszta to medyczne ..."pi pi pi".
W każdym razie, wówczas właśnie otrzymałam maila od pewnego Pana na bardzo eksponowanym stanowisku, który usiłował mnie przekonać, że durna jestem Baba i o ciężkim lekarskim żywocie pojęcie mam mgliste...
Pan pojęcie miał, bo Go na początku roku prawie codziennie w TV pokazywali, a TV byle kogo nie pokazuje...
Po wymianie kilku interesujących korespondencji kontakt zamarł...
Pan widocznie nie czytał wcześniejszych wpisów i pojęcia nie miał, że mu się w opozycji półgóralka trafiła...
Jako żywo nikt mnie jeszcze na czczą propagandę nie złapał, a Pan argumentację miał miałką...
Znowu mnie słowotok ogarnął...Echhh...
Wracam do tematu...
     Całe moje rozważania wówczas miały w podtekście historię naszego Znajomego...
     Chłopak w średnim wieku, ogromnej życzliwości, wulkan energii, z typu tych co noszą "serce na dłoni"...
Dwa lata temu poszedł do szpitala na zabieg...Tak ową operację określali Lekarze...Miał wrócić do domu po tygodniu...
Po trzech miesiącach obudził się ze śpiączki...
Bezwład kończyn...Ślepota...Tylko mózg działał jak kiedyś, chociaż z mówieniem miał kłopoty...
Po kolejnych trzech miesiącach Rodzinie udało się go wyrwać z medycznych łap...
Wyczerpany, z depresją, zakażeniem ran, odleżynami...wrócił. 
Dla otoczenia to był szok, dla Rodziny dramat...
Zaczęli walkę z systemem...
     NFZ wypiął się na nich bez żadnych skrupułów, na prośbę o pomoc w wyposażeniu mieszkania (na czwartym pietrze), w sprzęt tak niezbędny jak łóżko rehabilitacyjne, otrzymali odpowiedź, że mogą się o nie starać w drugim kwartale przyszłego roku...
Był listopad 2010...
Chory, niedołężny Człowiek okaleczony nie z własnej winy, miał pół roku leżeć na podłodze...
Rodzina wzięła kredyt...
Dzieciaki (dwójka dwudziestolatków), poszły na studia rehabilitacyjne zakładając, że tak właśnie najbardziej Ojcu pomogą...
Zwrócili się o pomoc do jednej z Fundacji...
Przyjaciele i Znajomi starali się pomóc jak mogli...
Walka z Lekarzami i Szpitalem o uznanie "błędu" zapowiadała się na długą...
Dokumentacja szpitalna dziwnym trafem zmieniała objętość i treść...
Każda czynność wymagała walki...
O rehabilitację...O masażystę...O refundację leków...
Powoli zaczynali przyswajać sobie terminologię...
NFZ pod naciskiem "odwołań od decyzji" uznał w końcu, że rehabilitacja jest niezbędna...
     Przez rok, kilka razy w tygodniu różni specjaliści usiłowali "coś zrobić"...
     Przyznam się szczerze, że kiedy przez ten czas myślałam o naszym Znajomym czułam bezsilną złość...
Nie ma winnych...Nie ma odpowiedzialnych...Są procedury...
Błędy przecież zdarzyć się mogą, ale błędy przynajmniej w części można naprawić...ulżyć...wspomóc...
     Kiedy dzisiaj owe Dzieciaki stanęły na progu sklepu, aż mi dusza załkała...Jak zapytać ?? 
     I nagle ten dzień stał się piękny !!
     - Z Tatą jest znacznie lepiej !! - zaczął Młody... - od miesiąca przyjeżdża do nas Rehabilitant, drogi jest, siedemdziesiąt pięć złotych godzina, ale przez miesiąc Tata zrobił takie postępy, że serce rośnie !! Zgina usztywnioną nogę !!...Nawet robi kilka kroków oparty na ramieniu !!...Sam siada !!...Przez rok nie zrobił takich postępów jak przez ten miesiąc !! - i na twarzy Młodego wykwitł radosny uśmiech dumy.
     Piękny dzień...
     To był właśnie moment, w którym ten dzień okazał się piękny...
     Słońce mocniej grzało...Niebo było bardziej błękitne...Ptaki głośniej śpiewały...
     Na odzyskanie wzroku szans właściwie nie ma...
     Chociaż, na to, że będzie chodził jeszcze kilka tygodni temu też szans nie było...więc ?? 
     Więc niech mi żaden bardzo ważny Pan nie "wciska kitu", że nic się nie da bo są procedury, zalecenia i przepisy...
     Jeśli się nie widzi Człowieka to każdy pretekst jest dobry...
     To nie procedury popełniają błędy, a Ludzie...A od myślenia procedury nie zwalniają...
No chyba, że się stosuje metodę "spycholipy" i "groszoróbstwa"...
Tylko, czy wówczas jest się Lekarzem ??...

wtorek, 24 kwietnia 2012

Się porobiło...



     Są Ludzie, których się lubi…Ot, tak po prostu…Nie wiadomo za co…Może za barwę głosu…Może za szczere spojrzenie…A może po prostu za to „coś”…Nie mam pojęcia jak to działa, ale mój wewnętrzny „radar” wychwytuje takie Osobniki z kosmicznych wręcz odległości…
Są jednak i tacy, na których reagujemy niechęcią, a czasem wręcz wrogością…I też nijak zrozumieć, cóż za proces chemiczny w nas zachodzi, że się boczymy na takiego „Ludzia”, Bóg jeden wie za co…
     Do owej Niewiasty niechęcią zapałałam wiele lat temu…
     Może i miałam jakieś powody do „znielubienia”, ale faktem jest, że na sam Jej widok coś mnie aż w dołku gniecie…
Była Przyjaciółką Wychowawczyni naszych Dzieci i chociaż o Wychowawczyni mogę mówić tylko w superlatywach i wychwalać Ją pod niebiosa, tak o owej Przyjaciółce od lat mam wyrobiony pogląd…
     Jak mawiają: „góra z górą się nie spotka”…
     Że też jakaś inna „góra” mi się nie przytrafiła…
     Z Wychowawczynią naszych Dzieci kontakt się urwał wiele lat temu (była to Pani nauczania początkowego 1-3), a z „Przyjaciółką” spotykam się średnio raz na kwartał…
Jest moją Klientką…
Z reguły staram się ograniczyć nasze kontakty do minimum, ale ostatnio Ona sama rozpoczęła dialog, więc postawiona zostałam, że tak powiem „pod ścianą”…
Przecież nie będę udawać tego obrazu, co to do niego pewien Dziad przemawiał…
Po wymianie niezbędnych danych Pani owa wtrąciła mimochodem…
     - Teraz to całkiem inaczej jest… - i spojrzała na mnie wyczekująco…
     - No cóż, Świat w miejscu nie stoi… - odpowiedziałam grzecznie i czekałam, aż owa Pani zniknie za drzwiami…
Nie zniknęła…
     - Ludzie się jacyś tacy niecierpliwi zrobili…- kontynuowała wypowiedź, a ja czekałam cóż też z owej wypowiedzi wyniknie…
     - Mam w klasie dwadzieścia sześć osób…Czy Pani wie, że piętnaścioro z dzieci ma niepełne rodziny ??
Kontynuacja przyznam, lekko mnie zaskoczyła, bo nigdy pogawędek żeśmy sobie nie ucinały, a podejrzewanie mnie o wiedzę na temat liczebności stanu owej klasy, albo o stosunkach rodzinnych owej dzieciarni, zaskoczyła mnie okrutnie…
     - Różnie się w życiu układa… - wydukałam…
     - Ale tylko dwoje z tych dzieci straciło rodzica…Reszta to rodziny rozbite rozwodami…
Hmmm…
     Coś chyba jest na rzeczy, bo kiedy nasi Młodzi poszli z zaproszeniami na ślub do jednej z Ciotek, ta skrupulatnie wyliczyła Im kto z najbliższego otoczenia już się rozwiódł, a kto jest w toku owych prawniczych procedur…
Ciotkę znamy od lat i wiemy, że powinna pracować w Wiadomościach …
To by dopiero newsy w Świat szły…
Ale liczba czterech rozwodów na sześć ślubów nas zastanowiła…
A teraz ta „Przyjaciółka”…
     Czyżby rzeczywiście plaga rozwodowa rozprzestrzeniała się po Zaścianku ??
     Pani rzuciła jeszcze kilka „pedagogicznych” uwag, pożegnała się i wyszła, a ja pozostałam z tym, zaszczepionym przez Nią tematem…
Orzesz…(ko)…
Fakt…
O kim bym nie pomyślała to jest albo przed rozwodem, albo w trakcie, albo po…
     W sumie tych z wieloletnim stażem małżeńskim prędzej można by zrozumieć, wszak „czara goryczy” w którymś momencie może się przepełnić, ale te małżeństwa jakoś jeszcze się trzymają…
Na rozwodowej wokandzie lądują głównie małżonkowie z kilkuletnim stażem…
A podobno właśnie te lata są w małżeństwie najszczęśliwsze…Budowanie rodziny…Dzieci…Dom…Samodzielność…Odpowiedzialność…Miłość…
No to czego im brakuje ??
Wszyscy hurtowo popełniają błąd w wyborze partnera ??
A my niby skąd wiedzieliśmy, że to Ten, czy Ta ??
Każdy wie, że to takie życiowe „chybił-trafił”…Uda się albo nie…50/50…
To ki czort ??
To jakaś nowa moda, za którą wszyscy gnają w rozpędzie ??
No chyba nie wszyscy robią to z wyrachowania ??
Wiadomo, że samotny rodzic jakieś tam przywileje ma…Ale żeby aż tak ?? Czyżby małżeństwo z długoletnim stażem odchodziło do lamusa ??
A może wręczać młodym w dzień ślubu „medal za długotrwałe pożycie”…tak na zachętę ??...  
     Ale się porobiło…

piątek, 20 kwietnia 2012

Magiczne "53"...

Dziwnie się czułam od wtorku, więcej powiedzieć nie mogę,   
Bo jakaś ospała byłam, z trudnością  ciągnęłam nogę…          
Dżinsy co wcześniej zwisały, niczym z jakiegoś wieszaka,         
Opięły mi się na biodrach i myślę…"Hmmm…będzie draka"…  
Przyczyny tego „spuchnięcia” jakoś wyśledzić nie mogłam,     
Bo przecież ponad przeciętną posiłków swoich nie zmogłam.  
Lecz wczoraj wiedziona przeczuciem wagę wyciągam z szafki,           
Przecież dopuścić nie mogę by potrzebować agrafki…           
No i wchodzę na ową wagę z przeświadczeniem ogromnym,  
Że się pojawi na wadze wynik jak zawsze zbyt skromny…     
I nagle wyświetlacz zamrugał, bateria zadziałała  
I niech mnie kulawa gęś kopnie…bo wynik odczytałam…       
Niewiara jakaś ogromna wówczas w serducho się wkradła,  
To przecież rzecz niepojęta, bo nic wielkiego nie zjadłam…    
Powtarzam pomiar wagi, bo w wynik uwierzyć nie mogę,       
Stawiam na wadze na przemian... to lewą... to prawą nogę,
Lecz waga jakby zaklęta wyświetla jedno wskazanie,      
Może się wynik zmieni jak na niej na rękach się stanie ??         
Dobra, nie będę przecież wyprawiać cielesnych floresów,        
Wszak wynik tej mojej wagi nie powoduje mi stresów.  
Przeciwnie przyznam się szczerze, ogromnie jestem szczęśliwa !!
Miast magicznego pięć-zero, inna cyferka przybywa.           
Do wtorku byłam "szczypiorkiem" !! Tak wiotka jak ta roślina,    
Od środy doszła trójka i dzielnie się piątki mej trzyma.     
Będę się ważyć co rano !! Może coś jeszcze dostanę ??          
Marzyć będę nieskromnie, że kiedyś zostanę ...Pudzianem…    

czwartek, 19 kwietnia 2012

Gorzki kawałek torta...


     Od wczoraj Świat bulwersuje krojenie tortu…
     No fakt, i mnie podziałała na percepcję instalacja Makode Aj Linde…Tort uformowany na kształt ciała Kobiety i głowa krzycząca za każdym razem kiedy nóż wbijano w ciasto…
Ale to przecież nie instalacja wywołała największy skandal, ale udział w happeningu szwedzkiej Minister…
Pewnie, gdyby nie Jej obecność, to nikt by o owej imprezie nawet nie usłyszał…
     Media grzmią…
     Grzmią też Instytucje walczące o prawa Kobiet z Afryki…
     Pogrzmią, pogrzmią i przestaną, jak mawiał mój Bieszczadzki Dziadek…A Kobiety Czarnego Lądu dalej będą okaleczane, gwałcone, wykorzystywane i gnębione, bo jeden kawałek tortu niczego nie zmieni…
Niczego nie zmieni również dymisja Pani Minister, chociaż przyznam, że głupotę karać się powinno…
A głupotę na najwyższych szczeblach karać się powinno w dwójnasób…
Tylko, tak właściwie, cóż ten nasz Świat tak okrutnie zbulwersowało…??
Sama wyrazistość przekazu, czy to, że powszechnie wiadomo jak jest i nic się z tym nie robi…
Dla Świata wygodniej jest właśnie tak…
Bieda…Nędza…Głód…Gwałty…Mordy…
A kto ma robić na tym „kasę” to robi…Cichutko…
     Cała Afryka jest jak tort...Afryka to bogactwo…To złoża ropy naftowej, gazu ziemnego, złota, platyny, diamentów i czort wie czego jeszcze…Tyle, że z owych studni nieprzebranych dochody czerpią wielkie korporacje, a nie Mieszkańcy tych „ubogich regionów” Matki Ziemi…
Jeszcze by im się od tego dobrobytu w głowach poprzewracało…
A tak to raz na jakiś czas studnie Im się wybuduje, jakąś akcję charytatywną się przeprowadzi i…wystarczy. 
O nie ! 
Przepraszam…
Trzeba Im jeszcze Misjonarzy wysłać, żeby zrozumieli że ubóstwo to błogosławieństwo jest, a ich głód i nędza to nie tragedia, ale kolejne stopnie do Nieba…
     Czy szwedzka Pani Minister zrobiła źle ?? 
     Po trzykroć tak !! 
Bo od Polityków oczekuję działania, a nie uczestnictwa w kontrowersyjnych projektach, medialnych szopkach i moralnie wątpliwych kabaretach…
Ale być może właśnie ta „krzycząca głowa” czekoladowego tortu zrobi dla afrykańskich Kobiet więcej niż wszyscy Politycy zakłamanego, współczesnego  Świata razem wzięci…  

środa, 18 kwietnia 2012

Zbieram dusze...


     Rozmawiałam wczoraj z moją Przyjaciółką na GG i w pewnym momencie napisała coś, co wywołało mój serdeczny śmiech…Kochana Dziewczyna…
Pewnie nawet sobie nie zdawała sprawy z tego jaką wesołość wywoła u mnie te kilka słów…
Bo ja…
Bo ja mili moi jak w wierszu Pana Brzechwy :
     „Zbieram dusze, potem susze. Tak jak grzyby…”. 
     Od dzieciństwa Pan Brzechwa jest moim największym Idolem…Kocham Jego wierszyki…
Moją miłością zaraziłam oczywiście obie Pociechy, ale to już inna bajka…
Wracajmy do owych „Duszyczek”…
     No nie, żebym wrzucała je do kapuśniaku, ale przyznać się muszę, że kolekcjonuję je z wielką radością, tak jak inni znaczki pocztowe, albo monety…
To są moje „Dobre Duchy”…
     Taki „Duszek” to prawdziwy skarb !! 
     Dlaczego ?? 
     Zaraz wyjaśnię…
     Życie ma to do siebie, że wali nas obuchem po łepetynkach i wcale nie czeka, żeby się rany zabliźniły…
Wali i wali…
A Człek taki obtłuczony gna przez ten swój żywot i tylko czasem udaje mu się od tego obucha uchylić…
Dusze nam łkają…Serca krwawią…W głowie jeden mętlik…
Czasem się wydaje, że to już nokaut, że zaraz pojawi się Sędzia i zacznie odliczanie…
     Dziesięć…Dziewięć…Osiem…
     Ma się tak dość, że z utęsknieniem czeka się upragnionej jedynki, a czasem zera…
Zamyka się oczy i się czeka…
     Siedem…Sześć…Pięć…
     Tak bywa…
     No chyba, że się ma „Dobre Duchy”…
     Zasuszone, ukryte, hołubione gdzieś głęboko w serduchu…
     Nie powiem, do „Dobrych Duchów” miałam w życiu szczęście…Przypełzały nie wiadomo skąd i wyciągały swą dobrą dłoń niejednokrotnie, czasem w chwilach i miejscach, w których bym się owych „Duszków” wcale nie spodziewała…
Zaczęłam więc zbierać Je z wielką serdecznością i wciskać do serducha, upychając prawdziwe tłumy…
Kiedy znowu nie uda mi się uchylić przed obuchem losu zajrzę w odwiedziny do moich „Dobrych Duchów” i pewnie jak zawsze odnajdę tam zagubiony uśmiech…
Dlaczego są takie wyjątkowe ?? 
Każdy z Nich ma w sobie coś co powoduje radość, coś co daje energię aby otworzyć oczy, aby mimo przeciwności losu założyć buty i iść na spotkanie owemu losowi…
Mają w sobie tą magiczna siłę, która nie pozwala zwątpić w człowieczeństwo…
     Cóż takiego napisała mi moja Przyjaciółka ?? 
     Opowiadała mi jak bardzo zapracowany miała dzień i że po powrocie do domu musiała wrócić do pracy…Na moje pytanie o przyczynę owego powrotu wyznała…
     - Opowiadałam Ci kiedyś o pewnym Uczniu, którego Rodzina ma kłopoty finansowe…Teraz klasa jedzie na „Zielone Kolonie”…Wszyscy jadą, tylko On by został…Znalazłam Sponsora, który dał połowę kwoty…Resztę wpłaciłam sama…Przecież musi jechać !! A teraz się okazało, że dostanie refundację z Opieki, więc musiałam wyrazić zgodę na przelanie tych pieniążków na rzecz innej Uczennicy…
     Pewnie gdybym nie znała sytuacji mojej Przyjaciółki to pominęła bym ów fakt…ale znam…
Nie przelewa się Jej…
Nie ma konta wypasionego niczym gęś przed świętami…
Być może Jej skromne zasoby jeszcze bardziej skurczą się za kilka miesięcy…
Opiekuje się też schorowaną Mamą…Nie dlatego, że musi…Dlatego, że chce…Chociaż czasem owa opieka jest doprawdy bardzo trudna i nie jedną łzę już Jej z oczu wycisnęła (to tylko moje przypuszczenie, bo nigdy się nie skarżyła)…
     Taki właśnie jest mój najnowszy „Dobry Duch” w kolekcji…
     Cztery…Trzy…Dwa…
     Stop Panie Sędzio…
     To jeszcze nie nokaut…
     Skoro są jeszcze tacy Ludzie, to warto żyć…Nawet jeśli się czasem od tego życia oberwie…   

wtorek, 17 kwietnia 2012

To nie czasy...to Ludzie...


     - Bo teraz, proszę Pani to jakieś dziwne czasy przyszły… - tak często zaczynają rozmowę Klienci chcąc zrzucić zbędny balast wrażeń, albo po prostu pogadać. 
Zapatrzeni gdzieś w dal, jacyś tacy nostalgiczni i nieobecni…
     - Kiedyś to inaczej bywało…Człowiek do Człowieka zagadał… - kontynuują…
Hmmmm…
     Pamiętacie to rodzicielskie : „za naszych czasów” ?? 
     Niby składnia inna, ale sens ten sam…
     Można by uznać, że to takie pokoleniowe przesłanie…Osiągasz pewien wiek i zaczynasz „mędrkować”…
Tyle, że moi Klienci to często Ludzie rozpoczynający dopiero swoje dorosłe życie, więc skąd ten balast doświadczeń ?? Skąd tęsknota za „dawnymi czasami”?? Skąd nostalgiczne wspomnienia ?? 
     No fakt, że nie wszyscy wyznają zasadę „fura-skóra- i komóra”, nie wszyscy też maja pęd do „teczka – sieczka (kasa)– i apteczka (dopalacze, antydepresanty, psychotropy)”, ale przecież to bardziej Ich Świat niż nasz…
My już, czego by nie mówić, czasy świetności mamy za sobą…
No nie, żeby zaraz krzyżyk na nas stawiać, ale w kosmos nie polecimy…
Czego więc brakuje Im, a czego nam nie brakowało ?? 
     W kwestiach wykształcenia możemy im tylko zazdrościć, bo ilość Wyższych Uczelni jest teraz wręcz niewyobrażalna i wystarczy odrobina chęci, albo kasy i wymarzonego w czasach naszej młodości  „mgr-a” ma się awansem…
     Z pracą rzeczywiście bywa różnie, ale często słyszę formułkę, która moje wyczulone uszy rani : 
     „za taką kasę to mnie się z łóżka wstawać nie chce”…
Hmmmm…
Mnie się chciało…
Nikt mi kokosów po szkole nie oferował, a „nękanie” Szefa było normą przypisaną młodym pracownikom…
     Mieszkania…
     Ooooo…To właściwie temat rzeka, godny osobnego wpisu, bo mieszkań nie było, nie ma, i pewnie nie będzie jeszcze przez wiele dziesięcioleci…
     Pamiętam jak po ślubie poszliśmy zapytać w Spółdzielni o czas oczekiwania…
     ”Z tą książeczką to jakieś dwadzieścia sześć lat” – usłyszeliśmy od bardzo zapracowanej Pani, piłującej sobie właśnie paznokcie…
Pani nie wiedziała jeszcze o zbliżającej się denominacji i reformie spółdzielczości…
Ale gdyby nawet fakty owe nie miały miejsca mieszkanie otrzymalibyśmy w zeszłym roku…
Echhhh…
     Następne marzenie to samochód…
     No w tej kwestii to my mieliśmy tyły ogromne, bo średnio przyjmując na sześćdziesiąt pięć mieszkań w dziesięciopiętrowym wieżowcu, posiadaczami czterech kółek było dziesięciu lokatorów…
Ależ luzy panowały na przyblokowych parkingach…
Teraz brak samochodu jest raczej „wyborem”, a na jedno mieszkanie z reguły przypadają dwa pojazdy…
O klasie owych pojazdów nie wspomnę…
     No to ki czort ?? 
     Przecież nie o kasę chodzi, bo pieniędzy nie mieli za dużo ani nasi Dziadkowie, ani nasi Rodzice, ani my, więc nijak oczekiwać, że się z nagła pojawi pokolenie milionerów…
I nagle zaświtała mi myśl wyrazista…
Już wiem !! 
     Im brakuje FANTAZJI !! 
     To co my musieliśmy zorganizować, wymyślić, przygotować Oni z reguły mają gotowe…
Nic nie muszą…
     Nie muszą organizować sobie wolnego czasu bo wystarczy włączyć TV czy komputer i rozrywki same się pod nos pchają…
     Ciuchy ?? Proszę bardzo do koloru, do fasonu !! 
     A kto pamięta farbowane podkoszulki i spódnice wiązane w węzeł przed farbowaniem, żeby spowodować malownicze wzory ??
O farbki też łatwo nie było…
Ale od czego fantazja !! W szkołach istniała prawdziwa giełda wymiany…
     Każda czynność wymagała od nas jakiegoś działania…
     Wakacje ze skromnymi zasobami gotówki ?? Proszę bardzo…Plecak na ramiona, wygodne buty na nogi i można było pół Polski zwiedzić, jak nie piechotą to autostopem, jedząc „ćwiartkę chleba i mleko”…
Mlekiem chętnie częstowali okoliczni Gospodarze…
     ”- Od kubka mleka nie zbiednieję” – mawiali…
Orzesz…(ko)…
Już tak nie mawiają…
Nawet nie zauważyłam kiedy przestali…
Teraz kubek mleka to część Unijnych dotacji…
Hmmm…
     Jednak trochę inne te nowe czasy…Takie bardziej wyrachowane…Bez fantazji…Bez polotu…I Człowiek do Człowieka nie zagada…

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Szczęście w nieszczęściu...

     No to się porobiło...Nie ma co...
     Właściwie to powinniśmy podskakiwać z radochy ogromnej i strzelać sobie dubeltowe całusy, tyle, że jakoś nam nie do śmiechu...
Echhh...
     W sumie już na początku sezonu wiedzieliśmy, że lekko nie będzie. Młoda z każdym startem robiła coraz lepsze wyniki, ale żeby aż tak...Hmmm...
     Zrealizowała najczarniejszy ze scenariuszy, jakie roztaczaliśmy uzyskując wiedzę jakie dostaniemy w tym roku dotacje...
Bieda z nędzą...
Tydzień siedzieliśmy nad kosztorysami, żeby powycinać co się da, a i tak brakowało nam przynajmniej kilkanaście tysięcy złotych...
Sami nie damy rady...Trzeba ruszyć Sponsorów...
     Trenerzy ze zrozumieniem zgodzili się na wolontariat...Rodzice wzięli na siebie koszty odzieży sportowej i transportu na zawody...Ograniczyliśmy wydatki na artykuły biurowe, zakup sprzętu sportowego...nawet opłaty pocztowe robimy z własnej kieszeni...
Może jakoś dociągniemy do września...Poślizgiem...
     A ta walnęła wynik...
     Orzesz...(ko)...
     I co teraz ?? 
     Żeby jeszcze te finały rozgrywali pod Warszawą, albo pod Poznaniem...Ale w Irlandii ?? 
"Ni huhu" nie znajdziemy walorów na opłacenie samolotu, hotelu, wyżywienia...
     - I co teraz ?? - zapytał Prezesuńcio...
     - Nico !! Licencje opłaciłeś ?? - zapytałam...
     - Jasne !! - wykrzyczał oburzony...
     - A ubezpieczenia ?? - kontynuowałam...
     - Też !! - odpowiadał widocznie urażony...
     - Badania lekarskie ?? - sprawdzałam...
     - Zaraz na początku sezonu... - mruczał...
     - No to resztę siekamy na Irlandię !! To przynajmniej nie Nowa Zelandia !! - stwierdziłam licząc w pamięci zasoby na koncie...
I obydwoje wybuchnęliśmy śmiechem...
     Ta Nowa Zelandia przejdzie do historii...
     Kilka lat temu jedna z naszych Zawodniczek zakwalifikowała się do Mistrzostw Międzynarodowych...
Pech był taki, że owe Mistrzostwa miały zostać rozegrane właśnie w Nowej Zelandii...
Dla nas nieosiągalny do realizacji wyjazd...
Przelot i koszt hotelu to był prawie cały nasz budżet...
Ale jak zlekceważyć takie osiągnięcie ?? 
Nie da się...
     Ojciec naszej Mistrzyni sprzedał wtedy ledwie kupiony samochód, my dorzuciliśmy trochę i poleciała...
Takiego szczęścia marnować nie wolno...
     - Może pójdę pożebrać do Gminy ?? - niepewnym głosem wymruczał Prezes...
     - Idź... - budżet przez EURO mamy taki, że na Żebraka wyglądasz jak nikt...  

niedziela, 15 kwietnia 2012

Wielkanoc w Bieszczadach...


     Kilkadziesiąt lat temu, kiedy moje włosy miały kolor gorzkiej czekolady, a w kolanach tak potwornie nie łupało, nawiedziła nas jedna z Cioteczek…
     - Jadę na Wielkanoc do Rodziców… - zakomunikowała moim Rodzicom.
     - No i…?? – Tata nie załapał komunikatu.
     - Może by Młoda ze mną jechała…?? – zapytała Cioteczka (dla ścisłości dodam, że Młoda to niby ja).
     - Nie ma Ci kto bagaży nieść…?? – Tata był dosadny.
     - No przestań…!! A właściwie pomoc by się przydała… - wydukała zaczerwieniona Krewna.
     Nie czekałam na ostateczną opinię Rodzicieli…przysiadłam między Ich fotelami, zrobiłam „oczy kota ze Shreka”, ręce złożyłam jak do modlitwy i zamarłam w pozie błagalnej…
     - Ja chętnie te bagaże poniosę… - wyjęczałam.
     - O !! To, że Ty w Bieszczady możesz nawet na piechotę to my wiemy !! – usłyszałam druzgoczącą opinię Mamy, druzgoczącą, ale prawdziwą…
     Po godzinnych pertraktacjach wydusiłyśmy z Cioteczką zgodę na wspólny wyjazd…
     Dwa dni minęły na energicznych przygotowaniach…
Mój entuzjazm był nie do zagłuszenia !! Po pierwsze tydzień w Bieszczadach, po drugie kilkunastogodzinna podróż pociągiem…jeśli jest Raj to właśnie tak wygląda !!
     Ledwie zajęłyśmy miejsca w przedziale Cioteczka się odezwała…
     - Nie mów do mnie „Ciociu”…
     - To jak mam mówić…?? – zbaraniałam jak ta baranica…
     - Nie wiem…wszystko jedno…możesz po imieniu… - odpowiedziała mi trochę zaczerwieniona Cioteczka…
     - A dzieciak jak ma do Ciebie mówić…?? – w podróży towarzyszył nam kilkuletni syn Cioteczki…
     - On mało co gada… - odpowiedziała mi Cioteczka…
Strasznie była ze mnie „niekumata” nastolatka…
     Przez całą podróż niewiele się odzywałam, koncentrując się głównie na ulubionym zajęciu…marzeniom…nigdzie nie marzyło mi się tak wspaniale jak w pociągach…
Końcówkę naszej podróży odbywałyśmy mniej przeze mnie lubianym PKS-em…
     Nie mam pojęcia co robiłam po drodze, w każdym razie stan „moich” Bieszczad zauważyłam dopiero wysiadając z owego PKS-u…
Prosto ze schodków autobusu wdepnęłam w ogromniastych rozmiarów zaspę…Pewnie nie było by to dziwne, gdyby nie fakt, że przyjechałam w półbucikach i lekkim prochowcu…u nas temperatury już od kilku dni wzbijały się w okolice dwudziestu stopni…
     Babcia na nasz widok załamała ręce…
     - Całkiem Wam Bozia rozum odjęła…??
     - Dziecku się nie dziwię (niby mnie), ale Ty stara krowo (nie jestem pewna, czy napisać to z dużej litery) !! Już Ci to miastowe życie w głowie poprzewracało !! - trwał babciny słowotok…
     Cioteczka potulnie spuściła głowę…
     W nocy zaczęła się zamieć…temperatura spadła do minus dziesięciu… Uwięziona w domu spoglądałam na moje Bieszczady przez szybę…były równie odległe jak w mieście…
     Po tygodniu przestał padać śnieg…Po dwóch tygodniach przebił się pierwszy PKS i mogłyśmy wrócić do domu…
     Na dojście do autobusu ja dostałam dziadkowe ciżemki z futerkiem…Cioteczka człapała za nami w półbucikach na koturnie…Małoletniego Kuzyna otulonego w koc niosła Babcia…
     Na pożegnanie Babcia wyszeptała mi do ucha…
     - Niech Cię Bóg ma w opiece, bo na tego Postrzeleńca nie licz… - i z dezaprobatą spojrzała na swoją Córkę.

piątek, 13 kwietnia 2012

O wielkiej tęsknocie i nowej lokatorce...

     Jak one strasznie tęskniły !! Jak tęskniły !! Echhh…
     To prawda, że nasza tęsknota też była ogromna, ale czego by nie mówić one tęskniły bardziej…
Nie łkały, nie pisały łzawych listów, nie robiły wyrzutów…Po prostu tęskniły i czekały…
     Pogódka we wtorek była przepiękna…Słoneczko…Błękitek…I to delikatne tchnienie wiosny…Ziemia jeszcze oddycha zimnem, ale ciepłe zefirki napawają otuchą…
Będzie lepiej…A może już jest ?? 
W każdym razie Matka Natura postanowiła udowodnić Synoptykom, że zmarnowali kilka lat edukacji, bo pogoda jest jak Kobieta i nadążyć za nią trudno…
Pogódka piękna to i w człowieka jakaś taka radość włazi nieziemska…energia kosmiczna…albo inne licho…
Moje licho musiało być jakoś ponadprzeciętną ruchliwe, bo nijak usiedzieć na miejscu nie mogło…
A to podskakiwało na siedzeniu w takt muzyki, a to szperało po plecaczku w poszukiwaniu smakołyków, a to machało łapeczkami niczym dyrygent jakiś  światowej klasy…
Jak to mówi jeden z naszych Satyryków: „nosi mnie…wodzi mnie”…
Co mnie tak nosiło-wodziło ?? 
Po prostu nie mogłam się doczekać !! 
     Trasę znam od lat i wiem dokładnie, że w pewnym momencie…kiedy „nagusek” pokona jedno ze wzniesień, będą one…
     Były !! 
     Ostatnie metry i w szybie zalśnił widok…Delikatna pastela…Wydawało się, że jeszcze nie wierzą,  że delikatnie machają na powitanie jakby lekko zawstydzone…
One…
Najpiękniejsze z pięknych…






Wtedy dopiero mnie opętało…
Nadpobudliwość jakaś, żeby nie powiedzieć ADHD…zupełnie tak jakby w siedzenie powbijane było pinezki…
     A One prężyły się pięknie…Błyszczały…Połyskiwały…Ich grzbiety coraz wyrazistsze na tle nieba zachwycały oczy i duszę…






      Czy jest coś piękniejszego niż ośnieżone górskie szczyty na tle błękitu w promieniach Słońca ?? 
Hmmm…
No może zachód Słońca nad jeziorami, ale jezior to ja teraz nie mam w harmonogramie, a góry miałam i to w zasięgu wzroku…
No więc chłonęłam ów widok każdą cząstką swojej chudzielcowatości…
A One popisywały się okrutnie…prężyły się…wyginały…Jakby czuły, że to ta jedyna chwila, w której są Gwiazdami w najważniejszej sesji fotograficznej…

     Tak było…
     Potem stały rytuał…Właściwie to miał być stały…
Na basenach okazało się niestety, że nie ma siły żebym przepłynęła chociaż kawałeczek bo ból rozsadzał mi makówkę i promieniował do każdej cząsteczki spragnionego wody ciałka…
Pozostało udawać matronę, władować cielesność na łóżko wodne i poddać się rozpuście…
Nie wiem jaki cud to spowodował, ale pierwszy raz odkąd gościmy w Bukowinie można było dopaść wolne łóżko…Wylegiwałam się więc przez godzinkę masowana ciepłym masażem, z ryjkiem wystawionym na te 10 stopni i widokiem łach  śnieżnych między świerkami…
Pan N. pobuszował po innych „sadzawkach” a ja niczym przyspawana wylegiwałam się leniwie…
Echhh…
Cudnie było…
Były i masażyki inne, i bulgotnik, no i obowiązkowy serniczek z kawusią, żeby była siła na leniowanie…
     Sponiewierani okrutnie przez różnorakie strumienie wodnej kipieli ruszyliśmy na górski spacerek…
Co prawda za Zakopcem nie przepadamy, ale na pohybel…Czasem i do Zakopca trzeba…
Krupówki pokonane tempem iście sprinterskim i…Gubałówka…Może lekko „zadeptana”, może bardziej pasaż handlowy niż góra, ale sentyment pozostaje…

     No i tyle dobrego…Wracamy…
     W planach było, że wstąpimy po drodze do jakiegoś marketu meblowego, bo czas na elementy wykończeniowe naszego lokum…
Ło Matko i Córko…
Czarno to widziałam, bo moja wizja ma się z reguły nijak do wizji „Producentów”, ale jak mus to mus…
Jest Market…
Wchodzimy i „szczena” mi do kolan opada !! 
Jest !! 
Pożądana…Wymarzona…Idealna…
Nawet ciężko osiągalny kolor „średnia olcha” był jedynym na stanie…
Ławeczka…
     Co prawda według planu miała stać gdzie indziej, ale jej widok spowodował, że bez zbędnych dyskusji lokalizacja została natychmiast zmieniona…
Nasza ławeczka…prawdziwa…drewniana…olchowa…
No to teraz mamy kawałek górskiego lasu w domeczku…

środa, 11 kwietnia 2012

Czasem trzeba puścić parę...

     No to zrobiłam sobie prawdziwe blogowe wagary...:o) 
No dobra, nie krzyczcie...
Nic złego się ze mną nie działo, nie porwało mnie żadne UFO, ani też inny latający pojazd...
Wagary jak nic...
     A właściwie, to wcale nie wagary, tylko dopadła mnie Jego Wysokość Leniowatość...
Nijak było klepnąć chociaż kilka słówek...
     Najpierw pochłonęły mnie przygotowania świąteczne, połączone w okrutny sposób z prawdziwym galimatiasem "reala", a później moja powłoka cielesna zażyczyła sobie po owym maratonie wypocząć kapkę...
A wypoczywać to ja umiem, że hohoho !! 
No to z pełnym poświęceniem wypoczywałam zmieniając boki na kanapie i kanapę na fotel...
Echhh...
     Kiedy w poniedziałkowy wieczór dotarł do mojej świadomości fakt, że trzeba będzie porzucić zacisze domowe aż wstrząsnął mną dreszcz...
Ło Matko i Córko...
Ależ mi się nie chce...
     I wtedy właśnie Pan N. wrócił z popołudniowej zmiany i już na progu padło pytanie...
     - No i co ??
Orzesz...(ko)...
Była bym niespełna rozumu gdybym nie skorzystała z takiej propozycji...
     - Jedziemy !! W przerwie między drzemkami spakowałam co trzeba...
I ryjki roześmiały się nam radośnie...
 
     Już od wielu lat wiemy, że jak z nas uchodzi para to trzeba zmienić otoczenie...
Niekoniecznie na długo...
Ale trzeba...
     Trzeba znaleźć sobie azyl, w którym akumulatorki ładują się najszybciej i w którym dusza śpiewa z zachwytu...
     We wtorek więc, zamiast rzucić się w wir obowiązków zawodowych, zapakowaliśmy "Naguska" i ruszyliśmy tam gdzie Matka Natura śpiewa nam najpiękniej...

sobota, 7 kwietnia 2012

Wielkanocnie...



                                          Koniec troski i precz smutki
                                          jutro się "napijem" wódki,
                                          jutro jajem zakąsimy
                                          i się mięsem ugościmy,
                                          ciast glukoza nas powali,
                                          byśmy często nie wstawali.

                                          Niech się więc rozsądek budzi,
                                          Niech się zmniejszy tonaż w buzi,
                                          Niechaj zdrowie Wam dopisze !!
                                          Takie Wam życzenia piszę...:o)

                                       

wtorek, 3 kwietnia 2012

Epilog żółwiowej przygody...

     Wywiadówki to jest taki wymysł, który utrudnia życie wszystkim zainteresowanym stronom...
Dla Uczniów to stres, dla Nauczycieli dodatkowe zajęcie, a dla Rodziców...
Echhh...
Nie ma co...Jak mus to mus...
     Obiecywane Robinowi spotkanie przesuwało się w czasie, każda z wyznaczanych wywiadówek odbywała się w innych klasach i nijak było się włamać do żółwiowego królestwa...
Co prawda Dzieciaki czasem podrzucały mu jakiś kąsek wart rozdziawienia pyszczka, ale ja danego żółwiowi słowa jakoś dotrzymać nie mogłam...
Mijały miesiące, pamięć wakacyjnej przygody zacierały bieżące sprawy, aż do pewnego majowego popołudnia...
     Zajęta byłam nieprzytomnie, stos dokumentów zalegający na biurku jakoś nie miał tendencji kurczliwych i wtedy właśnie odezwał się mój telefon...
Znana melodyjka, na wyświetlaczu radosna buźka Córci...
- Co się stało ?? - zapytałam, bo Córcia nie była zwolenniczką wydzwaniania (szczególnie do Rodzicieli)...
- Mamuś...zapomniałaś ?? Zebranie..Siedemnasta...Sala numer...- usłyszałam głos pełen wyrzutu...
Orzesz...(ko)...
     Złapałam torebkę (nie to, żeby uciekała, ale chwycić ją trzeba było, bo była siedliskiem wszystkich dokumentów), telefon i już odpalałam Dropsa...
     "Momento Mamuśka"... - przeleciało mi przez głowę (treści w głowie mało to sobie mogło latać) - "Czy ta sala to nie jest czasem pracownia biologiczna ??"...
Hmmm...
Samochód zgasiłam i pognałam w stronę kuchni (błogosławiona praca w gastronomii)...
     - Masz surową wątróbkę ?? - wykrzyczałam do Kucharza...
     - Surową ??- Kucharzowi się chyba z lekka nogi ugięły... - surowej nie mam, mam smażoną z cebulką... - i przyglądał mi się podejrzliwie...
     - Smażonej nie chcę (to było całkowite nowum, bo cała firma wiedziała, że jestem ogromną miłośniczką smażonej wątróbki z cebulką)...a coś surowego masz ?? - dociekałam...
     - Cielęcinę, schab i trochę sarniny... - wyliczał Kucharz spoglądając na mnie z coraz większym zaciekawieniem.
     - Schabu mi daj !! - zdecydowałam, bo cielęcina i dziczyzna wydawały mi się niewłaściwe...
     - Kotleta ?? - dociekał Kucharz...
     - Zdurniałeś ?? Paseczek mały mi ukrój !! I tak nie wiem czy będzie chciał... - i wyrwawszy surowiznę z rąk Kucharza pognałam do samochodu...
     Na wywiadówkę dotarłam spóźniona kilka minut...
     Przeprosiłam grzecznie i najciszej jak się dało zajęłam ostatnie wolne miejsce...
     Nauczycielka z wyrozumiałością przyjęła moje tłumaczenia (oczywiście nie przyznałam się do gonitwy za surowizną), wręczyła mi karteczkę z ocenami i kontynuowała temat klasowej wycieczki...
Nagle w jej stonowany głos wbiły się rytmiczne...
Stuk...stuk...stuk...
Przy pierwszych odgłosach nikt nawet okiem w klasie nie mrugnął, ale kiedy dźwięk powtarzał się rytmicznie po klasie przeszedł cichy pomruk...
Stuk...stuk...stuk...
Rodzice zaczęli spoglądać na siebie zdziwieni...
Stuk...stuk...stuk...
W sumie odgłos ten z czymś mi się kojarzył, tyle, że nie bardzo umiałam skojarzyć z czym...
Tak jakbym już to gdzieś słyszała...
Stuk...stuk...stuk...
     - Przepraszam... - odezwał się jeden z Rodziców  - ale ten stwór zachowuje się jakoś dziwnie... - i wskazał w jeden z kątów pracowni...
     Nauczycielka podeszła we wskazanym kierunku i coś "poprzestawiała"...
W klasie zapanował spokój...
Nie dobrnęliśmy jeszcze do połowy tematów kiedy z owego "kąta" odezwał się ponownie...
Stuk...stuk...stuk...
     - Obawiam się, że musimy przywyknąć do tych odgłosów... - oświadczyła Wychowawczyni - Dzieci chyba zapomniały nakarmić Robina...
Eureka !!
Robin !!
Głos stukotu skorupy o szkło !!
     No i w tym momencie, nie pomna gdzie się znajduję i jaki jest cel mojej wizyty, zerwałam się z krzesełka i wyszarpując z torebki foliowy woreczek z mięsem ruszyłam w celach turystycznych do mojej "sierotki"...
Klasa zamarła...
Zamarła też Wychowawczyni...
Nie mam pojęcia jak cieszą się żółwie, ale Robin cieszył się pięknie...Skorupa przestała się obijać o ścianę terrarium, a mój "wychowaniec" zademonstrował piękną stójkę na tylnych łapkach...
Rodzice porzucili swoje miejsca i zgromadzili się wokół żółwia...
Poproszona o pomoc Nauczycielka wyszperała gdzieś w szufladzie nożyczki, którymi pocięłam schab na maleńkie kawałeczki i rozpoczęłam proces dokarmiania...
Gdyby Robin miał zajęcze uszy to trzęsły by mu się teraz radośnie...
     - Teraz rozumiem... - usłyszałam nad głową głos Wychowawczyni...- to jest pewnie tajemnica nagłego wzrostu rozmiarów Robina...
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi...
     Do końca zebrania siedziałam na krzesełku przysuniętym do terrarium, a Robin drzemał oparty skorupą o najbliższą szybę...
     To było nasze ostatnie spotkanie...
     Z plotek roznoszonych przez wszędobylskie "wróble" wiem, że Robin stał się ulubieńcem całej szkoły, a opieka nad nim była formą nagrody. 
Kiedy powstawały gimnazja Robin awansował, otrzymał piękne duże terrarium, w pięknej nowej pracowni biologicznej...
Został żółwiem gimnazjalistą...